BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Jakże genialnym krokiem homo sapiens było pierwsze przytroczenie źródła światła do głowy wie każdy, kto choć raz po ciemku rozbijał namiot albo... biegał po lesie czy bawił się w rajdy na orientację. Dotąd do chodzenia po górach czy na rajdach na orientację korzystałem z czołówki Petzl Tikka Plus. Sprawdzona marka gwarantowała wysoką jakość, a wielofunkcyjność sprawiała, że wobec latarki tej nie miałem żadnych zarzutów. No, może poza ceną – nawet najniższa internetowa cena (109 zł plus koszty wysyłki) dla wielu może być przeszkodą.

Chętnie zdecydowałem się więc na propozycję przetestowania tańszej alternatywy do Petzla. Outdoor Pro Luxeon Rebel Led firmy MacTronic (naprawdę nazwa nie mogła być mniej skomplikowana?) pierwszego wrażenia nie robi najlepszego, mi wydała się... po prostu brzydka. Ale latarka ma świecić, a nie wyglądać;) Jeden paluszek AAA (Petzl wymaga trzech) i już działa. I tu zwrot wrażenia o 180 stopni! Snop światła tworzony dzięki skupiającej soczewce nałożonej na diodę Luxeon Rebel ma zaskakująco dobry zasięg. Producent podaje, że ma on moc 80 lumenów, podczas gdy Tikka Plus „zaledwie” 50 lumenów. Organoleptyczne porównanie z Petzlem przeprowadzone w Tatrach potwierdziło pierwszą opinię: dioda Luxeon Rebel świeci kapitalnie, zasięg strumienia światła jest dużo większy od tego wytwarzanego przez Petzla.


Latarce nie brakuje także funkcji dodatkowych: skupiającą soczewkę można jednym ruchem ręki zamienić na rozpraszającą i już światło ma mniejszy zasięg, ale za to szerszy strumień. Latarka może też świecić na czerwono albo światłem dwóch słabszych diod, które oczywiście pozwolą zaoszczędzić nieco baterii. Jest to funkcjonalność porównywalna z Tikką Plus, produktowi firmy MacTronic brakuje jedynie światła pulsacyjnego.

Jeśli chodzi o wygodę to nie odczułem różnicy. Obie opaski dobrze przylegają do głowy i nie ma kłopotu ze zsuwaniem się latarki, czy innymi niekontrolowanymi ruchami, także podczas biegania. W obu przypadkach wygodnie można też regulować kąt nachylenia strumienia światła. Tikka Plus jest nieco cięższa, a to ze względu na to, że działa na trzy baterie AAA, a nie na jedną. Różnica w wadze jest jednak mało odczuwalna. Obie latarki są wodoodporne, zwykły deszcz czy wpadnięcie pod kran nic im złego nie robią, sprawdziłem.

Parametry techniczne (za producentami):
Outdoor Pro Luxeon Rebel Led – Petzl Tikka Plus
jasność: 80 lumenów – 50 lumenów;
czas pracy na bateriach: 10h – 140h;
waga z bateriami: 83 g – 72 g;
cena: od 77 zł – od 109 zł (za ceneo.pl).

Jeden z kluczowych parametrów, czas pracy na bateriach, wygląda w obu latarkach skrajnie różnie. Moim zdaniem to kwestia tego, że Petzl podaje czas pracy w trybie ekonomicznym, a MacTronic, na silnej diodzie Luxeon Rebel. Niestety, nie mam możliwości sprawdzenia tego faktu jeśli chodzi o MacTronica.

Podsumowując: Outdoor Pro Luxeon Rebel Led jest bardzo ciekawą alternatywą dla renomowanych latarek do biegania czy w góry. Ze względu na to, że działa na jedną baterię warto pamiętać, by drugą mieć w pogotowiu, bo np. przy zimowym nocnym PMNO jedno ogniwo raczej nie wystarczy. Trudno ocenić jej wytrzymałość i awaryjność po raptem kilkudniowym użytkowaniu, to pytanie pozostawiam niestety na razie bez odpowiedzi. Ale jeśli ktoś z Was ma jakieś nietypowe doświadczenia z czołówkami, zapraszam do dyskusji.

wtorek, 24 kwietnia 2012


Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem
Wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem







Na pewno znacie ten fantastyczny hicior disco-polo z czasów, gdy ten rodzaj plumkania określano jeszcze per muzyka chodnikowa. Skąd wziął się on w relacji z pieszego maratonu na orientację? Czytajcie dalej:)

Stało się. W moich zabawach w rajdy na orientację woda przestała być przeszkodą nie do pokonania. Podczas ERnO Harpagan-43 niesuchą stopą pokonałem dwa cieki wodne: najpierw strumyk głęboki do połowy łydek, a potem kanał w którym zmoczyłem się ponad pas w lodowatej wodzie. Z tym drugim przejściem przygodę miało wielu uczestników, bo mapa sugerowała w tym miejscu mostek;) Ale po kolei.


Harpagan zaczął się od wielkiego ŁAAAŁ! Ponad tysiąc osób, ogromne przedsięwzięcie logistyczne i fantastyczna atmosfera. Niestety, nie do końca ogarnąłem się od momentu otrzymania mapy do startu i układanie mapy w mapniku oraz ostateczne zapinanie plecaka przeprowadzałem w biegu. Już pierwsze kilometry dały wyraźnie odczuć, że uczestnictwo w PMNO w zaledwie sześć dni po drugim w życiu maratonie nie było najlepszym pomysłem. Dość mocno czułem ścięgna i mięśnie, życie utrudniało jeszcze bolące gardło. Do 1 PK udało się jednak utrzymać kontakt wzrokowy z czołówką. Tak się to poukładało, że od początku napierałem w towarzystwie Jędrka Giełdy z drużyny PTSD. Pomiędzy PK1 i PK2 zaliczyliśmy nawigacyjną wtopę i nadłożyliśmy 20 minut i z 17/18 pozycji na PK1 spadliśmy na 28/29 na PK2. Na dodatek strata do liderów wzrosła z 3 do 20 minut.

Kolejny błąd to zbyt pochopne ubranie przeciwdeszczówki. Bardziej zmoczył mnie pot niż zmókłbym od tego deszczu. Po kilkunastu minutach męczenia się, kurtka wylądowała w plecaku. Z Jędrkiem napieraliśmy przez 21,1 km. Po symbolicznym półmaratonie (kilka km przed PK4) rozdzieliliśmy się, bo bolące kolano nie pozwoliło mu dalej biec i musiał przejść do marszu.

Z kolei moim największym rywalem był ból z boku lewego kolana, który storpedowałem paracetamolem – pomogło i dalej cisnąłem już sam, powoli nadrabiając stratę z PK2. Na PK 3-6 melduję się na 26/27 miejscu. Przygodą było dotarcie do PK6 umiejscowionego w okolicy Kręgów Kamiennych (może się słabo rozglądałem, ale kręgów ani wyróżniających się kamieni to ja nie zauważyłem). Wybrałem tam wariant długą prostą przez las, która po przekroczeniu Kanału Wdy miała mnie wyprowadzić do wsi Miedzno. Po dobiegnięciu do kanału niespodzianka – mostu brak! Biegnę 100 metrów w prawo i w lewo, ale nie widać innej przeprawy. Dno wygląda na muliste i wydaje się być około metra pod powierzchnią wody. Docierają trzy kolejne osoby, chwilę wahamy się co robić, wreszcie najodważniejszy (na zdj. poniżej) wchodzi do wody i przy akompaniamencie okrzyków wyrażających negatywne nastawienie do jej temperatury, przechodzi na drugą stronę. Ja w obawie przed odciskami i oparzeniami (do mety jeszcze 15-17 km) zdejmuję buty i skarpety i z nimi oraz plecakiem nad głową pokonuję kanał. Rozbieranie i ubieranie się jest okazją do chwili wytchnienia dla nóg.



Po PK6 łączę siły z Robertem Janusem, we dwójkę łatwiej utrzymać tempo. Ale też trudniej o koncentrację przy pracy mapą. W efekcie popełniamy błąd przed PK7 i tylko pomarańczowemu kolorowi namiotu zawdzięczamy znalezienie punktu – nawet w lesie było go widać z daleka. A błąd doskonale widać na tracku z GPS-a – zrobiliśmy pętelkę jak się patrzy. Na ostatnim punkcie kontrolnym jestem na 22. pozycji. Nie mam siły, by utrzymać tempo Roberta, więc zostaję z tyłu, znów sam. Parę km dalej dobija do mnie trójka młodych chłopaków (przedstawiają się jako Artur, Piotrek i Sebek) biegnących setkę: „Rzygamy mapą, możemy się podpiąć?”. Wychodzi z tego ciekawy układ win-win: ja nawiguję, a oni nadają tempo. Sprawdza się to doskonale, ostatnich 7 km pokonujemy w 46 min., czego sam na pewno bym nie dokonał. Szczególnie, że końcowe 2 km biegliśmy w tempie szybszym niż 5:30/min. Łącznie od PK6 do mety miałem szósty czas ze wszystkich uczestników 50-tki!

Meta o godzinie 14:19. Czas 6:49 daje mi 20 miejsce na 213 startujących. Szkoda tych wtop nawigacyjnych (porównanie tracków z GPS wykazało, że 2-3 km spokojnie mogłem zaoszczędzić), bo do 15 miejsca zabrakło tylko 7 minut. Następnym razem będzie jeszcze lepiej! 43 Harpagan był bardzo udany i posiłek na mecie też mi smakował – to odnosząc się do dyskusji na forum. Było pokonywanie rzek, wielkie lasy (wszak były to Bory Tucholskie - zajmujący 3 tys. kilometrów kwadratowych jeden z największych kompleksów leśnych w Polsce!), zabrakło jedynie gór do pokonania, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Jedyne na co warto zwrócić orgom uwagę to jakość mapy. I nie mam tu na myśli aktualności czy dokładności (bo przecież cała w tym zabawa, że były mosty-widma, a sama mapa była wyraźnie sklejona z dwóch różnych), ale po prostu jej wykonanie. Każda kropla wody powodowała znaczne obniżenie jej czytelności, przy odwracaniu w mapniku łatwo też było o rozdarcie. Nie narzekałbym też na trudniejszą nawigację. Wolontariuszy pilnujących sprzętu na punktach kontrolnych i ich namioty było widać z daleka i o szukaniu punktów nie było mowy. Ale mimo to wiele osób porobiło błędy, więc nie było tak źle.

W dużej mierze Harpagana-43 zapamiętam pozytywnie dzięki ludziom. Oprócz wymienionych w relacji, z którymi miałem przyjemność przemierzać trasę, szczególne podziękowania należą się Andrzejowi Skupieniowi z ekipy Znajomi i Przyjaciele Królika, który kabanosem urozmaicił mi śniadanie (ser i wędlina zostały w korpo-lodówce:/) i Klaymanowi za bezinteresowne użyczenie buffa, którego ochrona złagodziła uprzykrzający mi życie ból gardła. Dzięki i do zobaczenia na kolejnych rajdach!

Jeszcze tradycyjnie przebieg z GPS-a:


Stats&hints:
Warunki pogodowe: od 5 stopni rano do ok. 13-15 w południe, rano lekki i umiarkowany deszcz.

Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty Innov-8 Debrisgaiter 32 + skarpety Innov-8 (tak dotąd chwalone przedziurawiły się i lądują w koszu, po zaledwie kilkunastu przebiegach!); legginsy; cienka koszulka techniczna z długim rękawem + koszulka z krótkim rękawem + przez kilka km kurtka do biegania Tchibo; czapka z daszkiem; plecak Quechua Trail 10 Team z przytroczonym mapnikiem Tatonka; Garmin FR305. W plecaku nieużyta czołówka Petzl Tikka Plus. Do rozważenia jest rezygnacja z mapnika, a przede wszystkim zakup lżejszego i wygodniejszego kompasu.

Jedzenie/picie: bułka + banan; 2 batony + 2 żele energetyczne + chałwa; 2,2 l napoju w bukłaku + 0,7 l wody w butelce. Na mecie miałem jeszcze ok. 0,5 l wody.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Jeszcze w czwartek i piątek byłem przekonany, że ten wpis będzie miał tytuł „Mądry Polak po szkodzie”. Jak ostatni głupek, na 5 dni przed drugim maratonem w życiu, wybrałem się pograć w piłkę. I świetnie się grało! Gole, asysty i zwycięstwo:) Szkoda tylko, że wieczorem wyszedł klops: okazało się, że lekko naciągnąłem mięsień lewego uda! Na szczęście trzy dni oszczędnego chodzenia i okładania lodem przyniosły efekt i w sobotę wieczorem na przedmaratońskiej rozgrzewce praktycznie nie czułem bólu. Same 42195 m też przebiegłem bez żadnych urazów, ani nawet odcisków czy otarć:) Trzymany w kieszeni na czarną godzinę przeciwból wrócił do domu.



Ach, co ze mnie za blogista (bo mianem blogera nie śmiem się określać;)), piszę pierdu-pierdu, a Wy pewnie czekacie na konkrety! Dbam o Zdrowie Łódź Maraton ukończyłem z czasem 3:38:13, na prawie 1200 startujących (ukończyło 1011 osób) plasując się na 320 miejscu!:)

Skąd zatem tytuł wpisu? Po sukcesie na Półmaratonie Warszawskim trochę za bardzo uwierzyłem w siebie i porwałem się na wynik 3:30. Do 32 km szło dobrze, ale potem odcięło mi zasilanie (co wyraźnie widać na poniższym wykresie tempa poszczególnych kilometrów) i końcówkę biegłem już dużo wolniej, wykorzystując punkty żywieniowe na chwilowe odpoczynki w marszu. Na półmetku miałem 1:44:15, co wróżyło ogromny sukces. Ale się nie udało. Na końcowych kilometrach każdy metr biegu był drogą przez mękę, próbowałem się podczepiać pod innych ludzi, ale wytrzymywałem ledwie kilkaset metrów. Przyczyną porażki jest mała liczba długich (25 i więcej km) treningów, co zamierzam w najbliższych miesiącach zmienić i w Poznaniu lub Warszawie postawiony cel już zrealizować:) Chyba sobie na lodówce zawieszę karteczkę z napisem „DŁUGIE WYBIEGANIA, GŁUPCZE!”;)



Sam maraton był dobrze zorganizowany, kibiców na trasie nie brakowało (także w zorganizowanych grupach, robiły one dużo hałasu:)), a strefa mety w Atlas Arenie zorganizowana wręcz wzorcowo – ostatnie 100 m biegliśmy po czerwonym dywanie, niesamowite wrażenie! Zarzuty można mieć jedynie do fatalnego przyjmowania depozytów, które szło tak wolno, że musiano przesunąć start o 10 minut. Szkoda też, że nikt nie poinstruował dzieciaków (skądinąd bardzo miłych), że podawanie biegnącej osobie pełnego kubka izotonika jest bardzo złym pomysłem. Trasa była OK, choć kostka na jednej z ulic bardzo nierówna i wystające fragmenty sprawiały stopom ból, współczuję osobom biegnącym w lekkich butach na cienkiej podeszwie.

Gorzkie słowa należą się też za wybór pacemakera* na 3:30. Mimo uwag grupy, biegł on dużo za szybko (połówka w ok. 1:43:30, a na mecie miał 03:26:06!). Zupełnie nie wywiązał się ze swojego zadania. I nie jest to odosobniona opinia. Kuluarowe rozmowy w kolejce do masażu (warto było czekać pół godziny – jakość masażu to kolejny plus łódzkiego maratonu) pokazały, że to samo zastrzeżenie mieli inni biegnący.

Jeszcze raz dziękuję kibicom, szczególnie tym, których znam, Wasza obecność i zagrzewanie do walki znaczą naprawdę wiele:)

Na końcowych kilometrach powtarzałem jedno: „Nigdy więcej maratonu, nigdy więcej maratonu”. No to do treningów i widzimy się w Poznaniu i Warszawie jesienią, howgh! A za tydzień 50 km na orientację - Harpagan, zgłoszonych jest we wszystkich kategoriach łącznie ponad 1000 osób, będzie się działo:D

* - pacemaker to osoba wybrana przez organizatorów biegu, której zadaniem jest ukończenie biegu w określonym czasie i poprowadzenie grupy uczestników, która chce ten czas uzyskać. Pacemaker ubiera specjalną koszulkę (z czasem na który biegnie) i ma widoczny z większej odległości balonik z napisanym na nim czasem.

I jeszcze tradycyjnie mapka: