BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Ostatnio coraz częściej myślę o tym, że w swoim amatorskim uprawianiu sportu dochodzę powoli do pewnej ściany. Leszek pisał kiedyś o tym, że wielu biegaczy po pewnym czasie szuka urozmaicenia, dalszych wyzwań i coraz trudniejszych celów. W moim przypadku nie chodzi bynajmniej o to, że nie wiem, co dalej chciałbym robić, a o to, że… chciałbym zbyt wiele.

Biegać zacząłem w 2010 r., kiedy to jesienią zrobiłem kilka dyszek i zacząłem myśleć o maratonie. Wiosną 2011 r. wyszła połówka, a jesienią debiut na dystansie 42 195 m. W międzyczasie zacząłem bawić się w piesze maratony na orientację na dystansie 50 km i szybko okazało się, że kręci mnie to bardziej niż zwykłe udeptywanie asfaltu. Ale chęć walki z życiówkami własnymi i kolegów nie pozwalała i nadal nie pozwala mi na rezygnację z biegów ulicznych. Potrzebuję wyzwań, dążenia do coraz trudniejszych celów. Złamanie 3h w maratonie to przecież kwestia treningów i wierzę, że prędzej czy później mi się to uda.

Naturalnym dla mnie wyzwaniem są góry, po których chodzić kocham od zawsze. Stąd chęć startu w jakimś biegu górskim i pewnie będę chciał bawić się w to częściej. Wciąż nie porzuciłem też marzenia o wchodzeniu na góry co najmniej dwa razy wyższe niż nasze Rysy. A do tego doszedł triathlon, bo któż nie chciałby zostać człowiekiem z żelaza?:)

I jak się to wszystko złoży razem to w 2013 roku chciałbym zaliczyć:
- Skorpion – Mistrzostwa Polski w PMNO na dystansie 50 km (16 lutego – zapłacone);
- maraton w Barcelonie (17 marca – zapłacone);
- Półmaraton Warszawski (24 marca – zając na czas 2:00);
- maraton sztafet Accreao Ekiden (21 kwietnia – zapłacone);
- Bieg Ultra Granią Tatr (22 czerwca – jeśli uda się zapisać;));
- inny górski ultra (jeśli na powyższy nie uda się zapisać);
- ¼ Iron Man Triathlon, by zobaczyć jak to jest przed Poznaniem (lokalizacja i czas do zdecydowania);
- ½ Iron Man Triathlon w Poznaniu (4 sierpnia - zapłacone);
- jakiś maraton jesienią (do zdecydowania);
- Biegnij Warszawo, Praska Dycha, Bieg Niepodległości lub inne 10 km jesienią (zależnie od terminów);
- 8-9 PMNO na dystansie 50 km przez cały rok (lokalizacje do zdecydowania).

I może jakiś półmaraton jesienią, bo 2-letnia życiówka to przesada;)

Patrzę na to i… mam wrażenie, że robi mi się trochę za gęsto. Że za dużo chcę. Że wśród tych rzeczy, które chciałbym robić (postanowiłem też regularniej chodzić na ściankę wspinaczkową), zrobiło się trochę za ciasno. Z jednej strony robi się problem z wolnymi weekendami i czasem dla rodziny i przyjaciół, a z drugiej pojawia się rozstrzał w kwestii przygotowań.

Bo niby wszystko to wytrzymałościówka, ale przecież 80 km po tatrzańskich szlakach to coś kompletnie innego niż maraton w Barcelonie, o triathlonie nie wspominając. Przy powyższej rozpisce nie mogę sobie założyć jakiegoś długofalowego planu treningowego i spokojnie go realizować. Choć tak naprawdę to jeszcze nigdy w życiu żadnego nie miałem i jakoś biegam, acz trochę zazdroszczę Marcinowi współpracy z Kancelarią Kingi i Wojtka, bo to niemal pewna gwarancja tego, że mój imiennik zrobi postęp jak stąd do Paryża.

A ja się w przygotowaniach trochę szamoczę. Od dwóch miesięcy trenuję pływanie, bo to moja najsłabsza strona, więc dałem sobie dużo czasu na przygotowania. Staram się, by 2-3 wizyty tygodniowo na basenie były normą. Kręcę też na rowerze, żeby powoli zbudować formę i w tej dziedzinie. Ale aktualnie najważniejsza jest Barcelona (choć za niespełna trzy tygodnie Skorpion, więc parę dni przed i po nim będę odpoczywał i przygotowania do BCN trochę na tym ucierpią), więc na razie zamierzam skupić się na bieganiu, ograniczając trochę basen i rower… Potem mój „plan” dostosuję pod start górski, wplatając w to jakieś PMNO, a po górach skupię się na końcówce przygotowań do triathlonu.

I jak znam siebie to wszystko się uda. Pewnie wszystko się zmieści, upakuje, zrealizuje i pęknę z dumy po ukończeniu Poznań Trathlonu, a jesienią w rozpisce pojawi się kilka nowych życiówek. Ale czasem przychodzi mi do głowy jednak ta myśl, że próbuję złapać za dużo srok za ogon i nie umiem z nią nic zrobić poza podzieleniem się nią z Wami;)

czwartek, 24 stycznia 2013

Co oznacza „azymut odbierania” punktu X z punktu Y. Czy to po prostu azymut z punkty Y do X? A może azymut „odwrotny”, czyli odwrócony o 180 stopni od niego, z X do Y? Właśnie tak nam wychodziło na początku, gdy odnaleźliśmy pierwszy z sześciu małych beretów i wpasowaliśmy go w beret główny.

Oprócz meczącego napierania 50 km z mapą po lasach lubię czasem pobawić się w prawdziwy orienteering – z wielokroć trudniejszą mapą, gdzie można wygrać nie robiąc ani kroku biegiem, bo liczy się wyobraźnia przestrzenna i umiejętność pracy z mapą. Zwykle mapa ma dodatkowe utrudnienie. Na ostatniej (11.) rundzie OrtIno, która odbyła się 23.01.2013 r. na warszawskiej Ochocie rzecz była w… beretach. Zobaczcie sami, już lektura samej instrukcji może być trudna;)

 
Mapa z 11. rundy OrtIno, trasa zaawansowana

Na starcie zapomnieliśmy… zorientować mapy. Bezmyślnie uznaliśmy, że góra głównego beretu to północ i wg tego próbowaliśmy zlokalizować małe berety. Zamiast beretu z azymutem 295 znaleźliśmy 99 i stąd wniosek, że „azymut odbierania” to niejako azymut odwrotny. Jak dziś czytam instrukcję to pomysł ów wydaje mi się absurdalny, ale skoro mniej-więcej wszystko pasowało, uznaliśmy, że tak musi być. Do prawdy doszliśmy dopiero parę PK później, gdy zweryfikowaliśmy orientację głównej mapy. Dobrze, że przynajmniej wyskalowaliśmy ją na samym początku;)

Najtrudniejszym elementem okazało się być wyznaczenie dwóch azymutów pomiędzy punktami, czyli zadanie dodatkowe. Trudno to zrobić nie mając dokładnie połączonych elementów mapy. Potem okazało się, że nikt nie zrobił tego bezbłędnie. Wyznaczenie tych azymutów zajęło nam dobre 10 min., a w tym czasie kilka osób z zacięciem krążyło wokół podwójnego punktu G i R, który został bardzo sprytnie ukryty w kanale.

W między czasie końca dobiegł limit czasu (100 minut). Na metę wpadliśmy 7 min. po limicie i od razu było wiadomo, że z czystym kontem tych zawodów nie ukończymy. Dla urozmaicenia Lisiccy (ojciec i syn), z którymi robiłem tę trasę wpisali inne wartości azymutów niż ja i okazało się, że mieli więcej szczęścia, bo w jednym z nich spudłowali tylko o 7 stopni i zaliczyli 3 pkt. karne mniej. Bo musicie wiedzieć, że w zawodach na orientację chodzi o to, by zgromadzić jak najmniej punktów karnych.

Teoretycznie nie ma się z czego cieszyć: 8. miejsce na 13 drużyn to pozycja stosunkowo gorsza od 10/20, jakie zająłem w towarzystwie Bernarda podczas 7. rundy zrealizowanej w parku Morskie Oko na Mokotowie. Ale tutaj udało się zaliczyć niewielką liczbę punktów karnych. Na 6. OrtIno na Kępie Potockiej mieliśmy ich 477, w 7. rundzie w Morskim Oku 285, a tym razem tylko 27. Postęp jest wyraźny!

Oczywiście nie da się ukryć, że tym razem trasę przebyłem w towarzystwie dwóch bardzo doświadczonych zawodników, jednak zdecydowanie nie było tak, że się na nich wiozłem. Był to fajny przykład współpracy, w której każdy z nas dodał swoje kilka groszy to wspólnego koszyka. Następne OrtIno 27 lutego br. na Stokłosach, już wpisałem sobie do kalendarza, a i Was serdecznie zapraszam. To świetny trening nawigacyjny przed PMNO. W Warszawie takich imprez jest dużo, OrtIno wyróżnia się spośród nich mapami, które są zdjęciami lotniczymi, co czasem ułatwia sprawę, a czasem… utrudnia;)

środa, 23 stycznia 2013

„Nie wiem, czy miałem już kogoś, kto tak szybko robiłby postępy.” – jedno proste zdanie wypowiedziane przez instruktora pływania i triathlonu sprawiło kilka dni temu, że kolejne pięćdziesiątki na Inflanckiej machałem ze spięciokrotnioną motywacją. Hop-wyciągamy rękę jak najdalej-łokieć-do końca-hop-oddech-rotacja biodrami i tak w koło. Nie wiem, na ile słowa te miały na celu właśnie zmotywowanie mnie do lepszej pracy, a na ile mam talent Michaela Phelpsa (albo chociaż Artura Wojdata), ale podziałało, a to jest najważniejsze.

Ten motywacyjny kop sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad tym, co napędza mnie do treningów. Dlaczego w najgorszej nawet pogodzie, w mrozie, śniegu, upale czy deszczu, wychodzę pobiegać? Wracając w poniedziałek z basenu byłem tak zmęczony, że prawie zasnąłem na stojąco w autobusie. I było mi z tym dobrze:)

Wyniki
Pisałem już kiedyś, że lubię się ścigać. Lubię wygrywać z kolegami, lubię pobijać ich rekordy, sprawia mi to przeogromną satysfakcję. A porażki? Doskonale motywują do pracy! Mając znajomych na podobnym poziomie można się naprawdę fajnie bawić.

Do tego dochodzi pobijanie własnych rekordów. Pamiętam latem 2011 r. w ramach przygotowań do debiutu na Maratonie Warszawskim zapisałem się na Bieg Powstania Warszawskiego. Ówczesna życiówka na 10 km (50:09) pochodziła z jesieni 2010 r., gdy w ogóle zacząłem biegać. Klepałem kilometry do maratonu i pewnego wieczoru, jakiś tydzień przez Biegiem Powstania, postanowiłem pobiec szybszą dychę, by sprawdzić jak to wygląda. Wyszło 48:37, czyli o półtorej minuty lepiej niż ówczesna życiówka! Dodało mi to sporo wiary w siebie i siły do dalszej pracy.

Kibice
Pamiętacie, że na Poznań Maratonie kibicowało mi „prawie 17 osób” – Ninka była wtedy jeszcze w brzuchu u mamy:) Dzięki tym, którym chciało się przyjechać kilkaset kilometrów, którym chciało się wstać o rzeźnickiej jak dla nich porze w niedzielę rano, którym chciało się wyczekiwać kilkadziesiąt minut w jednym miejscu tylko po to, by zobaczyć mnie w tłumie biegaczy przez kilkanaście sekund oraz tym, którzy na mecie gratulowali mi udanego biegu, w najtrudniejszym momencie miałem siłę, by się nie zatrzymać. By biec dalej, aż do samej mety i nie tylko ukończyć maraton, ale i całego go przebiec.

Przełamywanie własnych granic
Pierwsza dyszka, pierwsze ukończone zawody na orientację na 50 km, pierwszy maraton, a w przyszłości pierwszy triathlon, bieg górski... Każdy kolejny krok dodaje sił do tego, by pracować dalej. I wiecie co? Nie mam obaw o to, że skończy mi się przestrzeń do tego, by pójść dalej, by robić kolejne kroki. Bo zawsze jest do poprawienia kolejny wynik, kolejna bariera do przeskoczenia... W 2013 r. szykuje mi się sporo takich barier;) Pierwszy triathlon na rozgrzewkę, potem Half Ironman w Poznaniu jako docelowy start, do tego marzenia o górskim ultra, kolejne maratony, a jesienią mam nadzieję wreszcie zejść poniżej 40 min. na dystansie 10 km. Jest nad czym pracować! Bo w bieganiu, czy w ogóle sportach wytrzymałościowych genialne jest to, że wszystko osiąga się własną ciężką pracą i poświęceniami.

Uzależnienie
Nie da się ukryć, że bieganie uzależnia. Już kilkudniowa przerwa od udeptywania świata sprawia, że człowiek jest jakiś nieswój, że czegoś mu brakuje. To kwestia endorfin, nazywanych hormonem szczęścia, które powodują stany euforyczne u osób biegających na dłuższe dystanse. To sprawia, że po mocnym treningu już nie mogę doczekać się kolejnego. Już planuję, kiedy znów założę buty i na godzinę czy dwie zapomnę o otaczającym świecie. Bo, jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, uprawiając sport odnajduję harmonię z samym sobą. Jest mi z tym po prostu dobrze:)

Do tego dochodzi coś, czego nie za bardzo potrafię nazwać. Chodzi mi o swego rodzaju pokazanie samemu sobie, że mogę. Nie wiem, do której kategorii czynników motywacyjnych do przykleić, więc hasłowo rzucam na koniec.

Wyspowiadałem się, pora na Was. Co motywuje Cię do treningów?

piątek, 4 stycznia 2013

46 sekund dzieliło najszybszy i najwolniejszy kilometr przebiegnięty przeze mnie podczas 13. Poznań Maratonu. Tak moi mili, 14.10.2012 r. za czwartym razem udało mi się przebiec maraton. Przebiec, a nie ukończyć. Bez jednego nawet zatrzymania, bez przejścia do marszu i bez wizyty w toalecie. To bezapelacyjnie mój największy sukces i duma minionego roku.

W ramach blogowego podsumowania ostatnich 12 mies. spróbuję spojrzeć na nie właśnie pod kątem największych sukcesów. A gdzie sukcesy, tam i porażki i to od nich zacznijmy:

Porażka 3. Brak jakiegokolwiek sukcesu w PMNO. Ani razu nie zmieściłem się w pierwszej piątce zawodów, a na dodatek udało mi się wystartować tylko siedem razy (nie zawsze w dobrej formie), co nie pozwoliło na zajęcie miejsca wyższego niż 20. w Pucharze Polski na dystansie 50 km. 20. pozycja na 900 sklasyfikowanych to nieźle, ale pamiętajmy, że tak naprawdę ściga się nie więcej niż 70-80 osób, a przed sezonem i po jego rozpoczęciu liczyłem na więcej. 20 pkt, a byłbym 14. i nie byłoby narzekania. Do tego zabrakło dwóch dobrych startów z wynikiem na poziomie 43 pkt. Nie udało się.

Porażka 2. Kłopoty z pasmem biodrowo-piszczelowym. Bujałem się z tym problemem przez kilka miesięcy i dopiero jesienią udało się go całkowicie wyeliminować. Opuściłem przez to kilka startów w PMNO i odpuszczałem treningi, bo po kilku km biegu pojawiał się ból.

Porażka 1. Brak systematyczności w treningach przez większość roku. Przez cały rok przebiegłem (treningi + starty) ledwie 1331 km (plus 420 km na orientację). No koleżanki i koledzy maratończycy, kto da mniej?;)

W całym roku zaliczyłem tylko dwa miesiące z przebiegami ponad 200 km – sierpień i wrzesień. I wtedy rzeczywiście była dobra forma przedmaratońska, a i w PMNO zainkasowałem dwa najlepsze swoje wyniki (Nawigator oraz Izerska Wielka Wyrypa). Aż w siedmiu miesiącach biegałem mniej niż 10 razy, wstyd.
Pod koniec roku podjąłem mocne postanowienie poprawy i chyba wyszło nieźle, bo w grudniu zaliczyłem 11 treningów biegowych, 7 na basenie i 7 na rowerze spinningowym – to w ramach rozpoczęcia przygotowań do triathlonu. Mam nadzieję, że (jak tylko wrócę do zdrowia;)) uda mi się utrzymać ten trend.

Niech to będzie jedyna ilustracja tego postu, ku przestrodze.
Na zielono bieganie, na fioletowo bieganie na orientację.

Pora i na pochwalenie się tym, co najbardziej mnie cieszy:

Sukces 3. Ten blog wciąż istnieje:) 10 miesięcy temu uruchomiłem bloga chcąc podzielić się ze światem tym, jak niezwykłym przeżyciem było dla mnie ukończenie XI Ekstremalnej Imprezy na Orientację Skorpion 2012. Blog się przyjął, czytają go nie tylko moi dotychczasowi znajomi, ale i ludzie zupełnie nowi, którzy pojawili się bądź tu, bądź na Facebooku. Komentujemy, dyskutujemy, każdego miesiąca zaglądacie tu prawie 2 tys. razy. Lubię to!

Sukces 2. (Do)gonienie króliczka. Mógłbym tu napisać, że najważniejsza jest sama idea biegania, że biegam dla siebie, zdrowia itd. Ale to guzik prawda. Ściganie się i pobijanie rekordów kolegów to jest coś, co tygryski lubią najbardziej!:)

Gonić miałem Benka na 10 km i w końcu udało się jesienią jego życiówkę pobić (acz miał jeszcze więcej problemów zdrowotnych niż ja, więc na pewno ma coś w zanadrzu i liczę na dalszą rywalizację w 2013). Ale już w podsumowaniu roku PMNO przegrałem o nieco ponad 6 pkt i jest co gonić.

A w między czasie fantastycznych rumieńców nabrała sąsiedzka rywalizacja z Leszkiem, który najpierw mi uciekł na 10 km, ale potem dał się złapać na Biegnij Warszawo i Biegu Niepodległości. Wiosną czeka nas korespondencyjny pojedynek na maratony. Leszek wybiera się do Wiednia, a ja do Barcelony. Aktualnie mam od Leszka lepszy wynik w maratonie i na 10 km, ale na dystansie półmaratonu przegrywam o ponad 3 min. Jest co gonić!:)

Sukces 1. Przebiegłem maraton. Mój pierwszy maraton (jesień 2011 r.) był niezapomnianym przeżyciem. Ubiegłoroczny MW z finiszem na Stadionie Narodowym to również chwila, której nie zapomnę, podobnie jak czerwony dywan w Atlas Arenie w Łodzi. Ale moim pierwszym trzem maratonom brakowało jednego: dzikiej satysfakcji z tego, że cały dystans przebiegłem. W debiucie byłem na to za słaby i musiałem się zatrzymać, w Łodzi podobnie, choć czas był o ponad 25 minut lepszy. W Warszawie nie pozwoliły na to problemy żołądkowe, ale dwa tygodnie później w Poznaniu w asyście 16,5 osobistych kibiców się udało! Przez cały czas biegłem, a amplituda czasu najszyszego i najwolniejszego kilometra wyniosła tylko 46 sekund.

Tak moi mili, 14.10.2012 r. za czwartym razem udało mi się przebiec maraton. Przebiec, a nie ukończyć. Bez jednego nawet zatrzymania, bez przejścia do marszu i bez wizyty w toalecie. To bezapelacyjnie mój największy sukces i duma minionego roku.

Życzę Wam i sobie, by w 2013 r. zdecydowanie więcej było sukcesów niż porażek. Acz tak naprawdę to te drugie też nadają trochę smaku naszej zabawie w biegaczy. Bo jakby wszystko się każdemu udawało to byłoby nudno.

wtorek, 1 stycznia 2013

Pamiętacie jak kilkanaście lat temu hitem podwórek były plastry na nos, które unosząc nieco nozdrza ułatwiały oddychanie? Oczywiście, że ja też taki miałem! Furory one nie zrobiły, ale przez pewien czas używało ich sporo sportowców, większość pewnie ze względu na modę;)

W okolicy Mikołajek 2012 r., podobnie jak paru innych piszących biegaczy, dostałem od firmy Medica 91 nową odmianę tego gadżetu – BestBreathe. Tym razem ma to formę nie plastra, a dwóch zrobionych z elastycznego materiału i połączonych ze sobą tulejek, które umieszczone w otworach nosowych mają zwiększać przepływ powietrza w trakcie oddychania. Urządzenie (o ile użycie tego określenia jest tu poprawne) ma dwa zadania:
  • zmniejszać lub nawet likwidować chrapanie
  • pomagać w oddychaniu przez nos w trakcie uprawiania sportu.
obrazkowe wyjaśnienie tego, jak działa BestBreathe; źródło: oddychanie.medica91.com

Pierwsze wrażenia
BestBreathe dostarczany jest w tak na oko sześciokrotnie za dużym pudełku. Podejrzewam, że chodzi o marketingową rolę opakowania, które ma zwrócić uwagę klientów w sklepie. W pudełku (na nim ani słowa w języku polskim – tak można?) znajdziemy instrukcję obsługi (znów nic po polsku) oraz sam BestBreathe dostarczany z bardzo praktycznym zgrabnym plastikowym futerałem. Wykonanie BB jest nienaganne. Widać, że to nie żadna podróba, a „Made in EU” nadrukowano tu nie od parady.

Pora zmierzyć się z wyzwaniem i umieścić to-to w odpowiednim miejscu. Cóż, początki bywają trudne i to jest najlepszy tego przykład. BestBreathe jest cholernie niewygodny i uwiera w nos. Tak jak dystrybutor pisze na swej stronie należy najpierw zakładać go w domu na kilka minut, by przyzwyczaić nos do obecności ciała obcego, w żadnym wypadku na dzień dobry nie zakładajcie go na bieganie! To, jak szybko BB przestanie uwierać, jest kwestią indywidualną. Moja lewa dziurka oswoiła się z nim bardzo szybko, a prawej nie udało się to do dziś. Niby z przegrodą nigdy problemów nie miałem, ale coś tam jest nie tak jak powinno i uwiera. Nie sprawia bólu, ale irytuje, wkurza, a ja czegoś takiego nienawidzę. Faktem jest jednak, że po paru sesjach w domu BB uwiera mniej i można zabrać go na testy w terenie.
BestBreathe na głębokiej wodzie

BestBreathe dostarczany jest w zestawie z praktycznym futerałem

Aby sprawdzić, czy BB rzeczywiście wpływa na wyniki sportowe trzeba by przeprowadzić w laboratoryjnych warunkach badania wydolnościowe i porównać ich wyniki. Moja opinia będzie czysto subiektywna i wynikająca z odczuć biegacza amatora, który BB wypróbował podczas swobodnych treningów w okresie zimowym.

I jak było? Cóż, jedno muszę Wam szczerze powiedzieć: różnicy in plus w oddychaniu nie poczułem. I bez BB biegając oddycham przez nos bez żadnych problemów (treningi zimą wymuszają nauczenie się tego), a jego obecność wręcz mi przeszkadzała. I nie chodzi o samo ciało obce w nosie, ale i o problem z opróżnianiem nosa z wydzielin różnych i różniastych. Szczególnie zimą ma to znaczenie, bo średnio co 5-10 minut muszę nos wydmuchać. I nie wyobrażam sobie wyciągania i wkładania BB za każdym razem.

Mi się to nie zdarzyło, ale możliwa jest sytuacja, w której osoba wydychająca powietrze przez nos przy intensywniejszym wysiłku wraz z powietrzem wydmuchnie samego BB. I tu kolejny problem: im wysiłek intensywniejszy, tym BB bardziej przeszkadza. O ile biegnąc swobodnie jestem w stanie go w nosie tolerować, to już przy większej prędkości – nie. Tak było przy pierwszym treningu i przy kolejnych. A skoro i tak bezproblemowo oddycham przez nos, a przy szybszych biegach nie odczuwam poprawy wydolności to... po co właściwie mi BestBreathe?

Podsumowując: BestBreathe to gadżet, który MOŻE (ale nie musi) pomóc osobom mającym problemy z oddychaniem przez nos. Jedno trzeba powiedzieć: BestBreath nie jest cudem, który pozwoli Wam złamać 3h w maratonie (swoją drogą, ciekawe, czy poza Michałem S. i Piotrkiem C. czytują mnie jakieś inne tak szybkie przecinaki?;)). W moim przypadku różnicy nie było, więc BB powędruje na półkę opisaną jako „ciekawostki”. Drugiego z zastosowań (pomoc w walce chrapaniem) nie przetestowałem, bo nie mam z tym kłopotu. Ciekaw jestem testów pozostałych Blogaczy, być może znajdą się tacy, dla których będzie to rzeczywiście przydatne rozwiązanie.