BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

wtorek, 29 kwietnia 2014

Jaram się tą wiosną, że o ja pierdziu. Normalnie jakbym szedł do czwartej klasy i doczekał się pierwszych lekcji historii. Czemu historii? Ano moi mili, bo jak Krasus jeszcze nie był Krasusem, tylko ledwie wyrastającym ponad stół chucherkiem, to pasjonował się historią! Przed czwartą klasą miałem przeczytane już wszystkie książki aż do końca podstawówki;) Pochłonąłem je w kilka wieczorów, tak mnie to jarało! A tej wiosny mam tak z zawodami i treningami.

No bo kurde, jak tu się nie jarać? Przygotowania do maratonu w Rotterdamie, który był głównym celem tej wiosny, poszły niesamowicie. Ja się naprawdę nie zajeżdżałem na tych treningach, wszystko sprawiało mi przyjemność. I udało się, mimo braku planu treningowego z prawdziwego zdarzenia, mimo niewielkiego jak na ten poziom kilometrażu, udało się. Nabiegało się 2:59:01. Owszem, sam ABN AMRO Rotterdam Marathon to już przyjemność ograniczona, bo od pewnego momentu dominował fizyczny ból, ale z drugiej strony psychicznie było to ogromne szczęście i satysfakcja. Inaczej niż 9. PZU Półmaraton Warszawski, który stanowił 1:23:10 permanentnego szczęścia i biegowej ekstazy. Nie to, że na luzie, bo dałem z siebie wszystko. Ale ja lubię dawać z siebie wszystko i było to „wszystko” przyjemne jak diabli.

Znacie serwis Enduhub.com? Fajna stronka zbierająca wyniki biegów i triathlonów.
Bieg Dookoła Zoo to pierwszy w mojej „karierze” medal za pudło w kategorii M30:)

Do tego Monte Kazura (znów na maksa) i piąte miejsce, a kilka dni później 37:41 (o niespodzianko, poleciane na maksa) w Biegu Dookoła Zoo, a w gratisie 13. pozycja i pudło w kategorii wiekowej. A wcześniej, w ramach treningów maratońskich czwarte miejsce w Ełckiej Zmarzlinie i drugie w Złocie dla Zuchwałych. Zdrowie dopisywało, regeneracja działała doskonale, biję żywiówkę za życiówką, choćbym się uparł, powodów do narzekania nie znajdę! Jestem w formie jak nigdy w życiu, czuję się jak młody bóg, a uprawianie sportu sprawia mi niebywałą przyjemność. A w spontanicznej zabawie „Biegiem po Piwo” biega już 717 osób:) Żyć nie umierać!

Meta półmaratonu, był czas na radość i celebrację:)

Radość czerpię nie tylko ze startów, ale i z treningów. Uczciwie przyznam, że jestem mile zaskoczony formą na rowerze, bo przecież zimę przeputałem jak się patrzy. Jak ktoś dokładniej śledzi mnie na Endomondo (zapraszam) to może i wie, ale resztę uświadomię: w grudniu pięć treningów, w styczniu pięć, w lutym dwa (!), a w marcu pięć. No lekka żenua, co?

A mimo tego dziś siadam na rower i robię 50 km ze średnią 34,5 km/h bez wyrzygu. Szybko wnoszę Zuzkę na trzecie piętro, w mgnienia oku zmieniam strój i idę biegać, będzie zakładka! Pierwszy kilometr w 4:50 to rozgrzewka, a potem... uwaga, bo będzie się działo. Po dość ciężkim treningu rowerowym biegam w tempie poniżej 4:00! Po kilometrowym wprowadzeniu zrobiłem 5 km w 19:57, a jak już nabrałem prędkości, to tempo 3:55 szło mi bardzo dobrze.

Ktoś pewnie powie: jest tak super, że pewnie zaraz coś się schrzani. A ja odpowiem: a czemu miałoby się schrzanić? Ja tam jestem optymistą:) Każdy kolejny dzień jest piękny. I jak tu się nie jarać? Jak nie cieszyć z kolejnego?:)






poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Młodzi punk-rockowcy grają mi po raz ostatni tego dnia. Zbieram się na finisz, bo szykuje się walka. Kawałek z przodu jest Gość_w_niebieskim (GwN), obok mnie KwKzO (kolega w koszulce z Orlenu), a z tyłu (nie mam siły się obejrzeć, więc nie wiem jak daleko) czai się nasz damski rodzynek – Ania. Niewiele ponad 100 metrów do mety, ostatnia prosta! Na zegarze widzę 37:20 i wiem już, że życiówka będzie jak z bajki. Ale czy starczy sił, by wygrać z KwKzO? Czy uda się dogonić niebieską koszulkę przed nami? Co na ostatnich metrach pokaże najszybsza kobieta? Czuję, że na sprinterski finisz na dystansie 50 czy 60 metrów nie będę miał sił, więc... zaczynam finiszować od razu! Może rywale odpuszczą widząc mój szaleńczy atak? Zwiększam obroty i wyprzedzam KwKzO, zbliżając się jednocześnie do niebieskiej koszulki. Ale (cóż za niespodzianka!) okazuje się, że pobiegnięcie 10 km na maksa i 100-metrowy sprinterski finisz nie idą w parze. Po prostu nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a KwKzO zachował siły. Wyprzedza mnie i dogania jeszcze GwN, na mecie będąc o włos przed nim.

A ja? Wpadam na linię mety dwie sekundy po nich. Proszę wstać, mili Państwo. 37:41, 13. miejsce na 823 open i 3 (TRZECIE!) miejsce na 261 w kategorii M30. Można usiąść;) Można cmoknąć z zachwytu i poklepać mnie po łydce. A jeśli jest się dziewczyną, można też w komciu napisać: Krasusie, chcę mieć z Tobą zdjęcie!

Ostatnie metry, biegłem tak szybko, że Ajfon Maćka aż rozmazał zdjęcie! / fot. Maciek A.

Ubiegłoroczny Bieg Dookoła Zoo zapamiętałem jako bardzo fajny bieg, na którym warto być ze względu na unikalną trasę, świetną, radosną wręcz atmosferę i relatywnie słabą obsadę, co pozwala zająć dobre miejsce. Po stronie minusów występuje źle zmierzona i dość kręta trasa, problemy z dublowaniem wolnych zawodników oraz mało toalet. W stosunku do ubiegłego roku nic się nie zmieniło. Plusy i minusy były dokładnie takie same. Tym razem swoje dołożyła pogoda: padało od samego rana, a to oznaczało śliski asfalt i przede wszystkim mniej kibiców na trasie. Ale przynajmniej chłodzenie dla organizmu dobre:)

Przed startem rąsia-rąsia ze znajomymi, życzymy sobie powodzenia. Na start idę z lekkim niepokojem, bo nieoczekiwanie mam jakieś dziwnie ciężkie łydki. Pewnie środowa Monte Kazura pobiegnięta na maksa wychodzi mi bokiem. No trudno, tak sobie priorytety zawodów poustawiałem. Jako że Bieg Dookoła Zoo nie ściąga elity, to nawet taki ja mogę sobie pozwolić na stanięcie w drugim czy trzecim rzędzie na linii startu – fajne to. Ruszamy i... ale co to? Biegnę w tempie 3:30, a ludzie mnie wyprzedzają! Czyżby organizatorzy wprowadzili wysokie nagrody pieniężne, że się tylu szybkobiegaczy pojawiło? Po 500 metrach z hakiem jestem na około 40 miejscu.

Biegniemy główną aleją Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w Warszawie, foki, gepardy, a po lewej stronie leniwie przygląda się nam żubr. Po prawej zagroda lwów i tygrysów, ale Królowi i jego sąsiadom chyba nie chce się dziś moczyć sierści. A ja trzymam swoje okolice 3:50 min/km. Szybko okazuje się, że wiele osób zaczęło za mocno i pod koniec pierwszego kilometra zaczynam wyprzedzać. Zwalniam lekko na podbiegu i na długiej prostej wzdłuż Wybrzeża Helskiego wyprzedzam dalej. Wg oficjalnych wyników na pierwszej macie pomiarowej (ok. 3 km) zajmowałem 27 pozycję. Staram się nie forsować tempa w pierwszej połowie trasy, by mieć siłę na przyśpieszenie potem. Bieg ma trzy pętle, utrudniający życie podbieg na końcu ogrodowej alei zaliczamy więc trzy razy.

„Latające” zdjęcia bez kontaktu z podłożem – to lubię!;) / fot. Maciek A.

Największą atrakcją była dla mnie punk-rockowa kapela grająca na końcu długiej prostej przy Wybrzeżu Helskim. O ile mnie pamięć nie myli, usłyszałem tam m.in. „Harley Mój” Dżemu. Chłopaki, wielki szacun, dodawaliście siły w nogach!:) Mimo kiepskiej pogody było też trochę kibiców, którzy żywiołowo dopingowali każdego biegnącego, to lubię.

Nawrotka o 180 stopni na końcu ul. Ratuszowej jest bardzo niebezpieczna, bo padający deszcz robi z asfaltu małe lodowisko, ale ma też plus: za pierwszym razem mogłem sobie policzyć ile osób jest przede mną, a jak sobie zajmę czymś głowę (np. liczeniem który jestem i który za chwilę będę), to przebieranie nogami idzie mi łatwiej. Kilometry lecą więc szybko, przy fladze „5 km” mam na stoperze 19:10 i jeśli utrzymam tempo przez kolejne 3,5 km, a potem przyśpieszę, 38 min. pęknie jak nic! Stara metoda: wpatruję się w osobę przede mną i powoli się zbliżam. Krok za krokiem, metr za metrem jestem coraz bliżej. Kalkulacja wskazuje, że wbiłem się już do pierwszej 20, kolejnych kilka osób i TOP15! Zbliżam się do Emilii Zielińskiej, jednej z dwóch faworytek biegu. Mam wrażenie, że ma jakiś problem z nogą, bo biegnie bardzo niesymetrycznie, jakby lekko kulała. Przede mną już tylko liderka.

Na drugiej macie (niecałe 7 km) jestem 13. Dyszę jak solidna lokomotywa. Spoglądam na zegarek: tętno wskazuje, że jestem już na progu przemian beztlenowych. O mocny finisz będzie ciężko. Przez dwa-trzy kilometry biegnę za liderką lub przed nią, w sąsiedztwie jeszcze jeden-dwóch kolegów, to mogłoby nawet wyglądać na fajną współpracę, bo na zmianę dyktowaliśmy tempo. Dopiero potem w domu uświadomiłem sobie z kim przyszło mi biec. Uważajcie, cytuję Wikipedię: Finalistka Igrzysk Olimpijskich w Sydney (szósta na 1500 m) i z Aten (siódme miejsce na 1500 m). Czwarta zawodniczka ME w Budapeszcie 1998 oraz siódma w MŚ w 1999 i 2005, zwyciężczyni I ligi Pucharu Europy w 1998, druga w Superlidze PE w 1999 – wszystkie te wyniki osiągnęła w biegu na 1500 m. Koniec cytatu. O kurde Felek! Szacun, co?:)  Nieczęsto zdarza się biegać z prawdziwymi Olimpijczykami. Ciekawostką jest, że Ania to... moja sąsiadka zza miedzy, mieszka wieś obok. Jest się z kim lokalnie ścigać:)


Co jak co, ale z poprawy swojej techniki biegu jestem dumny.
Dzięki ObozyBiegowe.pl!:) / fot. Maciek A.

Ostatnia prosta to przedzieranie się przez tłumy dublowanych osób. Biegnie taka i plotkuje sobie. Bardzo podoba mi się idea konwersacyjnego biegania, ale po co zajmować cały chodnik? Wkurzony obiegam je trawnikiem, wołanie „lewa wolna” nie przynosi efektu. ktoś inny przepycha się jakoś między nimi. Następna (znów kobieta...) ma słuchawki w uszach i również nie reaguje na głośne „miejsce po lewej!”. Pokazuję ręką, by biegła prawą stroną. Czy zrozumiała...?

:)

Młodzi punk-rockowcy grają mi po raz ostatni tego dnia. Zbieram się na finisz, bo szykuje się walka. Kawałek z przodu jest Gość_w_niebieskim (GwN), obok mnie KwKzO (kolega w koszulce z Orlenu), a z tyłu (nie mam siły się obejrzeć, więc nie wiem jak daleko) czai się nasz damski rodzynek – Ania. Niewiele ponad 100 metrów do mety, ostatnia prosta! Na zegarze widzę 37:20 i wiem już, że życiówka będzie jak z bajki. Ale czy starczy sił, by wygrać z KwKzO? Czy uda się dogonić niebieską koszulkę przed nami? Co na ostatnich metrach pokaże najszybsza kobieta? Czuję, że na sprinterski finisz na dystansie 50 czy 60 metrów nie będę miał sił, więc... zaczynam finiszować od razu! Może rywale odpuszczą widząc mój szaleńczy atak? Zwiększam obroty i wyprzedzam KwKzO, zbliżając się jednocześnie do niebieskiej koszulki. Ale (cóż za niespodzianka!) okazuje się, że pobiegnięcie 10 km na maksa i 100-metrowy sprinterski finisz nie idą w parze. Po prostu nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a KwKzO zachował siły. Wyprzedza mnie i dogania jeszcze GwN, na mecie będąc o włos przed nim.

A ja? Wpadam na linię mety dwie sekundy po nich. Proszę wstać, mili Państwo. 37:41, 13. miejsce na 823 open i 3 (TRZECIE!) miejsce na 261 w kategorii M30. Można usiąść;) Można cmoknąć z zachwytu i poklepać mnie po łydce. A jeśli jest się dziewczyną, można też w komciu napisać: Krasusie, chcę mieć z Tobą zdjęcie!


Bąbelkowa kąpiel z kaczką w czachy – regeneracja po dobrym biegu jest bardzo ważna!


piątek, 25 kwietnia 2014

Zapowiadając Rotterdam Marathon (relacja kliku-kliku; przygotowania kliku-kliku) napisałem, że jeśli mój plan się powiedzie i złamię trzy godzinny, to będzie to mój ostatni maraton uliczny, w którym będę się ścigał. Potem nastąpił wybuch endorfin związany z niesamowitym wynikiem i rzuciłem gdzieś „2:50”, które niektórzy odebrali za zmianę planów. Otóż tak, macie rację, tylko krowa nie zmienia poglądów, ale… tym razem trzymam się swojego: póki co maratonów ulicznych biegać nie będę i nic nie wskazuje na to, bym kiedykolwiek do tego wrócił.

Tak jak pisałem wcześniej, dużo bardziej kręcą mnie góry, las i mapa w ręku. Chciałem złamać trzy godziny, cel został zrealizowany, teraz widzę przed sobą inne fajne cele: Bieg Rzeźnika 2015, Puchar Polski w Pieszych Maratonach na Orientację na dystansie 50 km i kilka innych biegów górskich/ultra. Do tego Falenica, Monte Kazura i pozostałe mniejsze lub większe biegi terenowe. Jeszcze nie ma daty Półmaratonu Kampinoskiego na ten rok, ale mam nadzieję, że wkrótce ją poznamy i uda mi się tam powalczyć o fajny wynik i miejsce.

Przed startem Mazurskich Tropów. Mam z tą imprezą coś do rozliczenia,
w tym roku zamierzam wystartować na dystansie krótkim

Dusza ściganta nie pozwala mi naturalnie na całkowite odcięcie się od szybkich biegów po ulicach. Półmaraton Warszawski, Biegi Żnińskie czy Praska Dycha jak najbardziej leżą w moich planach, ale nie mam konkretnego celu w nich. Po prostu chcę być coraz lepszy:) Będę też raczej startował w niewielkich imprezach, w których można osiągnąć dobre miejsce. Lepiej być siódmy niż dziesiąty niż walczyć o pierwszą setkę;) 2:59:XX w maratonie było wartością, którą ujrzałem w marzeniach prawie rok temu i wielkim celem, do którego dążyłem. Starałem się przygotowania oprzeć o własne doświadczenie i czerpać z nich jak najwięcej przyjemności i udało się.

Nadal zamierzam się triathlonować, zwiększam nacisk na rower, bo widzę, że jest tutaj potencjał do poprawy wyników z ubiegłego roku. Mimo faktu, że zimą skupiałem się na bieganiu, a rower trenowałem średnio raz w tygodniu, jest nieźle. Kilka dni temu bez większego problemu przejechałem ponad 35 km w godzinę (na pętli, więc wiatr i górki nie mają znaczenia), forma wyraźnie rośnie. Chciałbym w Borównie zrobić taką średnią na 1/2 IM, to byłoby coś!

Owszem, pewnie gdybym skupił się na jednej dyscyplinie (np. triathlon lub biegi górskie lub biegi na orientację) to osiągałbym lepsze wyniki, ale przypominam, że dla mnie najważniejsza jest przyjemność z uprawiania sportu. Swoje lata już mam, wyżej dupy nie podskoczę, zamierzam więc dalej bawić się po swojemu:)

Jeśli chodzi o maraton, to na sto procent nie pobiegnę „standardowego” (bo za taki trudno uznać np. Maraton Gór Stołowych) w 2014 ani też w 2015. Chyba że treningowo jako zając, ale to inna sprawa. Za kilka lat być może (zaznaczam to: BYĆ MOŻE!) maraton wszedłby w grę, ale tylko gdyby w 1/2 udało się osiągnąć czas lepszy niż 1:19.

1:19. Wiecie co to znaczy? O tak, ciągnie mnie do Nowego Jorku…:)


środa, 23 kwietnia 2014

Ten_ktoś_za_mną cały czas jest blisko. Co odskoczę na podbiegu, to dochodzi mnie na zbiegach. Obaj dyszymy i charczymy już jak cholera, nie ma żartów! W głowie rodzi się plan: na ostatnim podbiegu docisnę tak, że mogę się porzygać, ale muszę zrobić przewagę, która pozwoli mi dotrzeć piąty na metę. No i nadchodzi ostatni podbieg. Tętno już poza trzecim zakresem, ale za mną... cisza! Chyba się udało! Lecę w dół starając się trzymać tempo, oglądam się i jest przewaga, może nawet z 6-8 metrów! Jeszcze ostatni łuk, cały czas oglądam się za siebie, ale przewaga nie maleje:) Meta. Czas 24:51, miejsce 5 na 59 osób. Pierwsza edycja Monte Kazura to już historia.

Moje zamiłowanie do gór znacie, w Warszawie nie ma z tym lekko, na szczęście jest Falenica, ale na nieszczęście jest tylko zimą. Wiadomo, można samemu na wydmy pojechać i pobiegać, ale to nie to samo co ściganie, które wywołuje u mnie sympatyczne drżenie mięśni:)

Jakżesz się ucieszyłem, gdy kilka dni temu na Fejsuniu napisał do mnie TiGi: „hej, wynik kosmos w Rotterdamie! biegniesz może w środę na montekazura.pl ? Magda się przymierza.” – wiadomo, miło dostać wyraz uznania za spełnienie marzenia, ale Monte Kazura? Bieg górski na Ursynowie? A cóż to jest? Wchodzę na stronkę i wiem już, że będzie się działo. Organizatorzy od Chudego Wawrzyńca gwarantowali wysoki poziom, a zapowiadane przewyższenie 300 m na dystansie 5 km sprawiało, że z respektem podchodziłem do tych zawodów. Oczywiście kilka minut po wiadomości od TiGiego byłem już zapisany, ściągnąłem też kilkoro znajomych. Ostatecznie Garminek zmierzył 250 m w górę i 250 w dół, co i tak oznacza, że zawody te są dwa razy górskie od Falenicy.

No ale do rzeczy. Atmosfera kameralna, kilkanaście procent startujących mam w kolekcji samojebek, bo to znajomi:) Kolejnych kilka twarzy znam z widzenia, jest swojsko, jest fajnie, uwielbiam takie imprezy!:) No i wreszcie udało mi się poznać Baraszkę, który pisze fajnego bloga:)

Jest bieg, są fotki:) Kasica, Kwito czy Paweł to już na nich weterani,
ale mamy tu i trzech debiutantów!

Teoretycznie start miał być o 19, ale było małe opóźnienie i ruszyliśmy chyba o 19:06. Najpierw 300 metrów płaskiego na rozciągnięcie stawki, a potem... omatkoicórko! 20 metrów w górę (tyle ma Kazurka), a potem 20 w dół. Od razu, bez żadnego rozprostowania mięśni. Niektóre podbiegi nieco mniejsze – raptem 8 metrów albo 12 metrów. Pomiędzy nimi kilka „mini podbiegów”, takich na metr, albo dwa albo trzy, ale za to stromych jak sam diabeł. Łącznie na każdym kółku (biegniemy trzy) jest pięć sporych podbiegów. O, takich


No i poszły konie po betonie. Ruszam dość zachowawczo, bo wiem jak to jest na górkach. Pierwszy podbieg rozpoczynam na 11. pozycji, ale już na początku wyprzedzam dwójkę zawodników. Witając szczyt po raz pierwszy tętno mam już w drugim zakresie (po 1,5 minuty biegu!!), a w połowie pierwszego okrążenia w trzecim.

Fiufiu, dzieje się!Już na trzecim podbiegu dyszę jak lokomotywa. Nie brakuje kibiców, ale zalane potem oczy nie do końca pozwalają rozpoznać wszystkich, których znam. Tu po głosie poznaję TiGiego, tam Pawła P., ale nie widzę ich. Na podbiegu oczy w dół i krok po kroku do góry. A w dół jeszcze trudniej, bo nogi nie zdążyły przyzwyczaić się do podbiegu, a ja każę im zbiegać i to szybko. Staram się trzymać mocne tempo, ale nierówny teren i zmęczenie dają się we znaki.

Hyc – wyprzedzam kogoś i jestem już ósmy. Hyc – siódmy. Przede mną zielona koszulka drużyny Warszawiaky. To mocarze i wygrać z kimś z nich to zawsze ogromna satysfakcja. Zbliżam się (jestem wyraźnie lepszy pod górkę) i w końcu się udaje. Na szyi czuję oddech kolejnego zawodnika, w zasadzie razem przebiegamy prawie całą trasę. Łapię kolejnego i pod koniec drugiego kółka wychodzę na piątą pozycję!

Po tym, że tuż za mną nie ma Danka wnioskuję, że to ostatni zbieg;)
/ fot. Filip B. (https://www.facebook.com/montekazura)

Ten_ktoś_za_mną cały czas jest blisko. Co odskoczę na podbiegu, to dochodzi mnie na zbiegach. Obaj dyszymy i charczymy już jak cholera, nie ma żartów! W głowie rodzi się plan: na ostatnim podbiegu docisnę tak, że mogę się porzygać, ale muszę zrobić przewagę, która pozwoli mi dotrzeć piąty na metę. No i nadchodzi ostatni podbieg. Tętno już poza trzecim zakresem, ale za mną... cisza! Chyba się udało! Lecę w dół starając się trzymać tempo, oglądam się i jest przewaga, może nawet z 6-8 metrów! Jeszcze ostatni łuk, cały czas oglądam się za siebie, ale przewaga nie maleje:) Meta. Czas 24:51, miejsce 5 na 59 osób. Wg wyników organizatora czasy poszczególnych okrążeń to: 8:06, 8:25, 8:21. Udało się pobiec trzecie szybciej niż drugie i to jest ważne:) Pierwsza edycja Monte Kazura to już historia.

Siadam na trawie, szef szefów podaje mi wodę, a po chwili okazuje się, że Ten_ktoś_za_mną to był Danek, facet Kasicy, tylko ani ja jego w zmęczeniu nie rozpoznałem, ani on mnie;) Do czwartego miejsca straciłem kilkanaście sekund, to zwycięzcy trzy minuty – kosmiczna przewaga, nie umiem sobie wyobrazić tak szybkiego przebiegnięcia trasy.

Jeszcze gratulacje dla Krzyśka za świetny pomysł na imprezę biegową i doskonałą organizację i można jechać do domu (dzięki Sławku za podrzucenie!) Trzeba powiedzieć jasno: na biegowej mapie Warszawy pojawiła się nowa świetna impreza, na której zamierzam być stałym bywalcem. Takie bieganie na pewno pomoże mi w przygotowaniu do Biegu Marduły oraz Triathlonu Karkonoskiego, a że jest w zasadzie pod nosem... :) Kolejna edycja 28 maja, do kalendarza wpisane, już nie mogę się doczekać!





wtorek, 22 kwietnia 2014

Książka „Biegać mądrze” – w kontekście moich przygotowań do ABN AMRO Rotterdam Marathon (o przygotowaniach: kliku-kliku, o samym maratonie: kliku-kliku) urzekła mnie tytułem. Gdy od wydawnictwa Inne Spacery otrzymałem propozycję zrecenzowania jednej z ich książek, od razu wiedziałem, którą chcę.

No i zacząłem czytać. Nie jest to podręcznik do biegania, nie zajdziecie tam planów treningowych ani tajemnic biegowego życia. Wydaje mi się, że jest to raczej pozycja dla osób, które trochę już biegania spróbowały. Które coś o nim wiedzą i być może przyda im się uporządkowanie/uzupełnienie wiedzy. Znajdziecie tam zestawienie wielu zróżnicowanych podejść do biegania. Książka jest tak ułożona, że po rozdziale „Biegaj według planu” jest rozdział „Biegaj na czuja”, a po „Biegaj więcej” następuje „Biegaj mniej” i tak dalej. Nie będę ukrywał, książka nie porwała mnie od początku.

Po sześciu lub siedmiu rozdziałach miałem ochotę odłożyć książkę na półkę i dalej do niej nie sięgać. No ale obiecałem recenzję, na dodatek siedziałem właśnie w samolocie do Rotterdamu, więc choćby dla zabicia czasu czytałem dalej. Czytałem i...


I, Mili Państwo, książka się rozkręca! Rozdziały „Biegaj po przygodę” oraz kilka ostatnich o byciu wolontariuszem, kibicowaniu i nauczaniu innych otworzyły mi trochę oczy na sprawy, o których raczej wcześniej nie myślałem, na dodatek mam wrażenie, że są po prostu lepiej napisane. Ten o biegach przygodowych przeczytałem wręcz dwa razy! Ja mam swoje rajdy na orientację, które są swego rodzaju biegiem po przygodę: nigdy nie wiem jaki dystans przebiegnę, ile zajmie mi to czasu i co będzie na trasie, ale ktoś kto nie bawi się w takie imprezy, powinien czasem po prostu spakować plecak biegowy, wziąć mapę i polecieć przed siebie. Bez pilnowania tempa, tętna, zakresów i wszystkiego innego. Biegać dla samego biegania. Świetna opcja!:)

Czy zatem warto przeczytać książkę? Jako że rozdziały w niej nie są ze sobą powiązane i można traktować je jako oddzielne byty, z czystym sercem polecam przeczytanie drugiej części, od 13 rozdziału do końca. A pierwsze 12? Niczego się z nich nie dowiedziałem, ale być może komuś pomogą poukładać sobie bieganie w głowie? Można po nie sięgnąć, ale nie trzeba. Ze względu na tych kilka naprawdę fajnych tekstów, książka warta jest sięgnięcia po nią. Jak kilkanaście pierwszych stron Was nie urzeknie, to przerzućcie dalej, warto:)


czwartek, 17 kwietnia 2014

Minęło 25 km biegu, średnie tempo wynosi około 4:14, jest doskonale! Ale… czy to cokolwiek znaczy? Nic drogi Krasusie, absolutnie nic! To jest maraton. Fakt, że czujesz świeżość w nogach, płynnie oddychasz, a Twój żołądek sprawnie przyjął dwa żele, nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Ten prawdziwy maraton, Maraton z wielkiej litery, dopiero się zacznie. Już za chwileczkę, już za momencik...

Okolice 13. kilometra. Pełen luzik i uśmiech:) / fot. MO-K

Pierwszy schodek. Powrót na prawy brzeg Nowej Mozy przez wybudowany kosztem 75 mln euro Erasmusbrug (czyli jak mniemam Most Erazma, pewnie tego z Rotterdamu). Jest to wiszący most długi na 802 metry, który już w sobotę zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ale teraz jest pod wiatr i pod górkę. Nie ma czasu ani sił na podziwianie architektury. Nie biegnę w tłumie, ciężko schować za pojedynczym zawodnikiem, mam wrażenie, że wiatr wieje z trzech stron świata. Wszystkich poza moimi plecami. Jakiekolwiek grupki biegaczy się rozpadają, każdy łapie swoje tempo i walczy we własnym zakresie. Zawsze słucham opowieści kolegów, jak to przebiegli maraton w jakiejś grupie, a ja nie umiem. Nie umiem znaleźć osób, które biegłyby równo moim tempem, z którymi czułbym się komfortowo. Przed sobą zauważam koszulkę „Świat Biegacza”. Zagajam, ale nie uzyskuję odpowiedzi. W sumie nic dziwnego. Jest 26. kilometr maratonu, tętno właśnie wpakowało się w trzeci zakres, komu chciałoby się gadać…?

Po zbiegu z mostu, kolega się odzywa i wymieniamy półgębkiem kilka zdań. Znajomość kończy się jednak parę kaemów dalej, gdzie Świat Biegacza zostaje z tyłu. Z rozmowy wynikało, że oczekuje takiego przebiegu wydarzeń, bo w marcu przez trzy tygodnie był chory. Szkoda, bo fajnie byłoby z rodakiem dolecieć do końca. Nie wiem, może powinienem próbować go za uszy ciągnąć...? Ale było mi już coraz ciężej i nawet oglądanie się do tyłu było trudne.

Przy trasie, po raz trzeci już tego dnia, stoi NKŚ. Kiwam do niej i próbuję się uśmiechnąć, ale zdjęcia pokazują, że wyszedł z tego idiotyczny grymas, który nadawałby się tylko do publikacji na zdobywającym w piorunującym tempie popularność biegowym fanpejdżu Biegam bo mnie ludzkość wkurwia, a nie w rodzinnym albumie.

Nie do końca udana próba uśmiechu / fot. MO-K

Oho! Czyli to teraz. Zaczyna się maraton. Z jednej strony na to czekałem, na prawdziwą walkę. Z drugiej zaś wiem, że będzie bolało i będę cierpiał, bo nie zamierzam się poddawać słabości, tylko zrealizować swój cel. Zgodnie z planem, na 30. km wciągam trzecie Agisko (szczerze polecam – dla mnie to w tej chwili jedne z najlepszych żeli na rynku!). Oczy zalewa mi pot, ze zmęczenia widzę coraz gorzej i okazuje się, że mozolnie przygotowana opaska z międzyczasami ma za małe cyferki, każdy kolejny odczyt jest trudniejszy.

Ale biegnę i za wszelką cenę staram się trzymać tempo. Szósta piątka wchodzi w 21:15, a siódma w 21:17. To oznacza, że wciąż powiększam zapas zbudowany do połowy trasy, bo biegnąc na 2:59:59 musiałem robić pięciokilometrówki po 21:20. Półmaraton złapałem zgodnie z planem w 1:29:12, potem zapas urósł do minuty, a nawet ją przekroczył. Nadzieje na złamanie 2:58 straciłem, ale wiem, że 2:59 jest to zrobienia. Każdy kilometr jest trudniejszy od poprzedniego. Tempo trzymam, ale tętno systematycznie rośnie. Nie patrz na pulsometr tylko biegnij swoje. Zepnij mięśnie brzucha, zroluj miednicę, pracuj ramionami i trzymaj tempo. Trzymaj!

Jak po sznurku te piątki. Lekko zwolniłem w drugiej części,
ale i tak droga połówka weszła poniżej 1:30. Czas 1/2 jest tutaj chyba podany brutto,
jestem przekonany, że miałem tam ok. 1:23:10.

Ściana? Masz na koncie pięć maratonów, dwa ostatnie przebiegłeś bez chwili marszu, jaka ściana?!

Szukam motywacji.

„36 km”. Jeszcze szóstak do mety. 25-26  minut przebierania nogami. 
Twój debiutujący w biegu na 10 km Braciszek dotarł już do mety i zmieścił się w godzinie. No to Ty nie możesz dać dupy! Bieganie jest proste – stawiasz nogę lewą przed prawą, a potem prawą przed lewą. Nie ociągaj się, tylko biegnij!

 „37 km”. Ponad 21 minut biegu, tyle zajmuje dobra rozgrzewka...
Na 37 km miała być tablica z pep-talkami od znajomych. Tablica jest, przebiegam przez matę i… nic. Jak to kur… nic?! Nikt niczego nie wysłał? Nie wierzę. Prawdopodobnie mata mnie nie przeczytała. Może wrócić i zaliczyć matę jeszcze raz? No chyba Cię porąbało... Przypomnij sobie te wszystkie dobre słowa, jakie ludzie napisali w SMS-ach, na fejsuniu (klikać i lubić!) i blogu. Kurde, parę osób jednak dobrze Ci życzy. Przecież ich nie zawiedziesz, nie?

„38 km”. Nogi ważą tonę.
Kaśka, z którą w sobotę wymienialiśmy się wspierającymi SMS-ami, biegnie na 3:10 w Warszawie. Niesamowity wynik jak na kobietę, a ona najlepsze wciąż ma przed sobą. Idę o zakład, że prędzej czy później (raczej prędzej) Cię przegoni. A Ty się będziesz z tego cieszył, bo ma dziewczyna pasję i niesamowite zacięcie do ciężkiej pracy.

A MS na Orlen wydrukował sobie opaskę na 2:42. Żeby tylko mu zdrowie pozwoliło zrealizować plan. To tempo 3:50 min/km. Na dychę mógłbyś tak szybko pobiec, półmaraton w przyszłym roku pewnie też, ale maraton? Nigdy w życiu. A Ty tu po 4:16 biec nie możesz? Nakurwiaj, oni też nakurwiają!

„39 km”. Boli, boli, boli.
Zgodnie z tradycją na fejsbukowym forum Blog@czy trwa zapewne relacja „live” z maratonów. Obserwują i widzą, jak biegniesz przez ten Rotterdam. Liczą międzyczasy i wiedzą, jak blisko sukcesu jesteś. Że na 35 km miałeś ponad minutę zapasu do 3:00 i złamiesz tę pieprzoną trójkę! Czujesz ich wsparcie? Run Forest, run!

„40 km”. Tętno na progu mleczanowym. Będą zakwasy.
Zbliżająca się meta to coraz więcej kibiców, choć tych na trasie i tak było bardzo dużo, wręcz tłumy! Zdecydowanie więcej niż na polskich maratonach. I to jest argument, dla którego warto jeździć na zagraniczne biegi. Krzyczą, próbują wypowiadać Twoje imię, dopingują ile sił. Niosą Cię metr po metrze. Przecież czujesz skrzydła, których Ci dodali, a wspominasz o tym by zwolnić, bo i tak w trójce się zmieścisz? A jak to będzie wyglądało na Endomondo? Obciach jakich mało, nakurwiaj!

„41 km”. W trupa.
Nawet nie myśl o tym, by zwolnić. Choćby ze względu na Kopychę! Kopychę? Łodefak zapytacie? Triathloniści kojarzą zapewne Garnek Mocy. To niesamowite wsparcie na tri-zawodach. Nic, ale to nic nie dodaje tak sił jak Garnek Mocy w duecie z okazjonalną Kopychą! Garnek wspiera wszystkich bez względu na poziom zawodniczy czy poglądy polityczne. Garnek jest demokratyczny i sprawiedliwy. A wczoraj wieczorem garnkowa ekipa przygotowała dla Ciebie specjalną osobistą Kopychę! Dla Ciebie! Przypomnij sobie, co jest na niej napisane.

Taka Kopycha to zaszczyt jakich mało!
Dodatkowo jej moc wspiera brat bliźniak Pimpusia, czyli Garnuś. / fot. Garnek Mocy

Kopycha, Kopycha, Kopycha. Nie mogę zawieść takiego wsparcia. Nie mogę. KOPYCHA!

„42 km”. NKŚ.
Małżonka czeka na przedostatniej prostej z flagą. Rotterdam po raz kolejny pokazał, że skrót NKŚ (dla nieobeznanych: Najlepsza Kibicka Świata) nie jest przypadkowy. O takim wsparciu może marzyć każdy sportowiec, czy to amator czy zawodowiec! Uśmiechnij się do Niej, pokaż Jej radość, ciesz się z tego, że Ją widzisz! O, jest tam po lewej – na trzy-cztery się uśmiechasz. Trzy-czte-i-ry! No kurna, człowieku. Jeśli to był uśmiech to ja pójdę do zakonu...

„42,2 km”. Niewiele widzę, niewiele słyszę, niewiele pamiętam.
Ostatnią prostą biegnę praktycznie na ślepo. Niewiele pamiętam poza tym, że widziałem zegar z czasem brutto i było na nim 2:58, a potem wskoczyło 2:59, a ja byłem już bardzo blisko mety. No i niesamowitych kibiców pamiętam. Robili ogromny hałas. Taki jakiego chyba jeszcze na żadnym finiszu nie słyszałem. Wspaniałe uczucie. Nie pamiętam, czy wyprzedzałem, czy to mnie wyprzedzano. Biegnę, ale nie ma znaczenia to z jakim czasem ukończę, bo wymarzony pół roku temu wynik i tak osiągnę ze sporym zapasem. Ważniejsza jest polska flaga w górze i niewiarygodna radość. Taka radość, taka satysfakcja, że nie do opisania. Potem okazało się, że flaga była na miejscu, bo byłem pierwszym Polakiem, który przekroczył linię mety ABN AMRO Rotterdam Marathon:)

Może najpiękniejszy to ten uśmiech nie wyszedł,
ale przynajmniej widać, że się cieszę;)
Pierwszy Polak na mecie Rotterdam Marathon!
/ fot. Marathon-Photos.com

Za metą chcę iść, by dać mięśniom ostygnąć, ale upadam. Siedzę, wyrównuję oddech, wstaję. Robię 20 kroków i... znów muszę usiąść. Kilkaset metrów do punktu zbornego z NKŚ zajmuje mi dobre 10 minut, a może i więcej. Padamy sobie w ramiona i leją się łzy. W moim małym sportowym światku stała się rzecz naprawdę duża i nie jestem w stanie powstrzymać łez szczęścia i wzruszenia. Udało się. Pół roku pracy, zamknięte buzie niedowiarków, że można zrobić taki progres i to biegając według własnego pomysłu, bez napiętego jak baranie jaja planu treningowego rozpisanego na sekundy i kilometry. A przede wszystkim nieopisana satysfakcja, że mogę. Że ja. Że nawet za 20 lat takie wspomnienie będzie powodem do satysfakcji.

2:59:01 oznacza, że w kĄkursie na typowanie mojego czasu w Rotterdamie mamy dwoje zwycięzców. Sylwia Barczak i Bartosz Lepka przewidzieli czas 2:59:00, cóż za niesamowite wyczucie, pomyliliście się tylko o sekundę. Gratuluję! Zgodnie z zasadami, Sylwia, która typowała jako pierwsza, może wybrać nagrodę i z jej deklaracji na FB wnioskuję, że jest zainteresowana bratem bliźniakiem Pimpusia. Bartkowi przypadnie więc książka „Biegać mądrze”. Oboje zwycięzców proszę o kontakt, ustalimy formę przekazania nagrody:)

2:59:01. W ciągu roku życiówkę poprawiłem o ponad 20 minut.
Czy ten czas przejdzie do historii jako mój najszybszy maraton? Czy tak jak zapowiadałem przed startem ABN AMRO Rotterdam Marathon był moim ostatnim szybkim maratonem ulicznym? A może jednak skuszę się na atakowanie czasu 2:50? O tym przeczytacie za kolejnych kilka dni, gdy zdradzę, jak to dalej z moim bieganiem będzie. Na ocenę samego maratonu też jeszcze przyjdzie czas. Dowiecie się także, kto zamiast dwudziestokilkuletnich biegaczek dotykał moich łydek po maratonie.


czwartek, 10 kwietnia 2014

Jak wiecie, w niedzielę startuję w maratonie w Rotterdamie, gdzie zamierzam dokonać epokowego wyczynu i jako pierwszy członek mojej rodziny przebiec 42,2 km w czasie poniżej trzech godzin (nie znam żadnego innego członka mojej rodziny, który przebiegł maraton, więc tak czy siak będę najlepszy – grunt to znaleźć odpowiednią kategorię!). Lekko nie będzie, ale solidnie przepracowałem zimę, czuję się dobrze, moc w nogach jest i mam nadzieję, że się uda. A za linią mety już tylko radość, sława i dwudziestokilkuletnie biegaczki, które będą chciały dotknąć mojej łydki;)

Ale, ale! I Wy możecie coś z tego mieć. Zrobimy konkursik, w którym będziecie typować wynik. Ja sobie wybiorę kogo z typujących najbardziej lubię i ukończę maraton dokładnie w tym czasie, dobra?;)

Zasady są proste. W komentarzach pod tym postem wpisujecie czas (netto), w którym ukończę ABN AMRO Marathon Rotterdam (w ujęciu gg:mm:ss). Wygrywa ta osoba, która będzie najbliżej. Typować można do niedzieli do godz. 10:30, tylko raz, a jeśli dwie osoby będą tak samo blisko, to zwycięzcą zostanie ten, kto odpowiedzi udzielił jako pierwszy.

Kilka podpowiedzi znajdziecie w poprzednim wpisie, a poniżej kolejne:
- moja aktualna życiówka w maratonie to 3:19:14 z ubiegłej wiosny, ale nie zwracałbym na nią większej uwagi.
- na półmaratonie dwa tygodnie temu nabiegałem 1:23:10 i to jest lepszy wyznacznik tego, jak dziś biegam.
- chcę złamać 3h, plan jest taki, by na półmetku mieć około 1:29. Będę próbował utrzymać to tempo do końca i zrobić 2:58, ale jak to napisał na TwarzoKsiążce Mateusz „druga połówka wchodzi wolniej, bo głowa już słabsza niż za młodu”.
- Rotterdam to trasa płaska i szybka, w niedzielę ma być kilkanaście stopni i słońce połączone z chmurami. Wg aktualnych prognoz nie powinno zbyt mocno wiać, ale na bezwietrzną pogodę nie ma co liczyć.
- wbrew wcześniejszym informacjom organizatorów, nie będzie zająców na 3:00.

A, nagrody! Hahaha, to by było, konkurs bez nagród, co? Będą, będą i to dwie!:) Do wygrania są ufundowana przez wydawnictwo Inne Spacery książka „Biegać mądrze” Richarda Benyo (jestem w połowie lektury, na razie mam mieszane odczucia, ale podzielę się nimi gdy skończę czytać) oraz... tak, tak, kolejny brat bliźniak Pimpusia! Zwycięzca będzie mógł wybrać jedną z nagród, druga przypadnie osobie, której typ będzie drugim najbliższym.

W tym konkursie do wygrania jest jedna książka:)

tak wygląda brat Pimpusia w hiberancyjnej folii... 

... a tak Pimpuś w akcji!

Wszystko jasne? No to jazda!;)

A ja się jeszcze pochwalę, że w konkursie na blogu Ani na najlepszą relację z 9. PZU Półmaratonu Warszawskiego wygrałem o taką książkę:

Jak tylko skończę „Biegać mądrze”, zabieram się za to. Może już w samolocie do Holandii?:)



środa, 9 kwietnia 2014

Towarzyska rozmowa z Bestią w ostatni weekend uświadomiła mi, że będzie to chyba najważniejszy start w moim życiu. ABN AMRO Marathon Rotterdam... Ciężar wyniku jaki chcę osiągnąć, postępu jaki wymarzyłem sobie dokonać i fakt, że będzie to mój ostatni maraton sprawiają, że to chyba rzeczywiście najważniejszy bieg ever. Umyśliłem sobie, że jeśli uda się trójaka złamać, to więcej w ulicznym maratonie ścigać się nie będę. Bardziej kręci mnie mapa, góry, teren, ultra, a symboliczny czas poniżej 3h fajnie zamknie ten etap mojego biegania. Nie wykluczam, że maraton uliczny pobiegnę, ale jako zając lub towarzysko, ot dla radości z biegania.

fot. marathonrotterdam.org

I trochę czuję presję, którą sam wytworzyłem. Zrobiłem to, by mieć motywację do treningów i... ten motywator sprawdził się nieźle. Pół roku temu powiedziałem, że chcę zejść poniżej 3h w maratonie i to własnymi, trochę niestandardowymi, metodami. Wielu osobom pomysł ten wydał się szalony i nie do zrealizowania. Szczególnie, że chciałem zrobić to z quasi-planem treningowym mojego własnego autorstwa, który zamiast konkretnych treningów miał tylko bardziej lub mniej ogólne założenia. Czy udało się je zrealizować? Pora wyłożyć karty na stół!


=== === ===
  • będę biegał 3-4 razy w tygodniu (w połączeniu z trzema basenami i dwoma-trzema trenażerami powinno to wystarczyć) – za wyjątkiem kilku tygodni, plan został zrealizowany, nie było też tygodnia bez ani jednego treningu. Dużo mniej od założeń było roweru, raczej raz w tygodniu niż dwa-trzy.
  • będę w szczycie przygotowań robił 70-80 km w tygodniuniestety, brak konkretnej rozpiski treningowej sprawił, że wyszło 60-70 km tygodniowo. Na szczęście nie było miesiąca poniżej 200 km, a w rekordowym tygodniu (w trakcie obozu biegowego w Tatrach) zrobiłem 117 km. Luty i marzec, jako szczyt przygotowań, przyniosły odpowiednio 300 i 242 kilometry, nie jest źle.
  • będę startował w Zimowych Biegach Górskich w Falenicy (kros aktywny)zrealizowane.
  • będę w miarę możliwości dużo biegał po wydmach i lesie w Magdalenceporażka, byłem tam tylko dwa razy.
  • będę co najmniej raz w tygodniu wracał biegiem z pracy (17 km z możliwością wydłużenia)zrealizowane.
  • będę część biegów spokojnych robił z metronomem wybijającym rytm biegu (kadencja 180 kroków/min)zrealizowane.
  • będę regularnie chodził na treningi funkcjonalne, a w domu ćwiczył 4-5 razy w tygodniu po pół godzinyzrealizowane, choć w ostatnich tygodniach z regularnością ćwiczeń było już słabo.
  • dwa lub trzy starty w PMNO na 50 km potraktuję jako weekendowe długie wybiegania, ale w marcu już je odpuszczęzrealizowane.
  • będę chodził po schodach do i z biura (pięć pięter)zrealizowane.
  • w ostatnich sześciu tygodniach przygotowań do długich biegów dodam przyśpieszenie do tempa maratońskiegoprzyśpieszenia zrealizowane, ale najtrudniejszego treningu (15 km spokojnie + 15 km tempem maratońskim) zrobić się nie udało, zabrakło pary i skapitulowałem.
  • jeden dzień w tygodniu będzie bez biegania/pływania/roweruzrealizowane.
  • startem testowym będzie Półmaraton Warszawski, który pobiegnę w 1:241:23:10, pozamiatałem!
=== === ===

Uczciwie przyznam, że swoje założenia treningowe traktowałem z ograniczoną obowiązkowością, dopiero teraz widzę, że trochę zabrakło kilometrażu, a to jednak przede wszystkim tam powinno być napisane „zrealizowane”. W ramach przygotowań zrobiłem tylko dwa „klasyczne” długie wybiegania ponad 30 km. Ale za to był obóz biegowy w Tatrach, gdzie w osiem dni nabiegałem 140 km, no i 50-tki na orientację, z których trzy były praktycznie całe przebiegnięte i to na dość wysokiej intensywności. Mam nadzieję, że to zaprocentuje.

Po stronie plusów muszę też zapisać zdrowie, które nie zawiodło. Jakieś przeziębienia próbowały się do mnie dobierać, ale bez efektu. Za jednym wyjątkiem, gdy rozłożyło mnie na trzy dni, ale szybko udało się wrócić do sił. W urodziny się z kolei skontuzjowałem, ale i tu dopisało szczęście – stosując się do Waszych wskazówek udało mi się w ekspresowym tempie pozbyć urazu. Wprawdzie kostka wciąż pobolewa, ale tylko po bieganiu terenowym, a trasa ABN AMRO Marathon Rotterdam biegnie zdecydowanie po ulicach miasta, więc nie powinno być to problemem.

Do szybkiego maratonu potrzeba mi szybkości, wytrzymałości i siły. Szybkość mam (półmaraton), wytrzymałość też (starty w PMNO), z siłą również nie jest źle (treningi funkcjonalne plus obóz w Tatrach). Jedyne co może trochę martwić, to te braki w kilometrach. Czułbym się pewniej gdyby stało tam czyste „zrealizowane”.

Wczoraj rano zrobiłem ostatni przedmaratoński trening. Właściwie teraz to już trudno nazywać to treningiem, ot trzasnąłem trzy razy po trzy kilometry w docelowym tempie maratońskim. Już nic się nie poprawi, już nic się nie wytrenuje, w ostatnim tygodniu to trzeba na siebie chuchać i dmuchać, oby tylko nic się nie skitrało! A Wy w tym czasie szykujcie siły na dmuchanie w odpowiednią stronę w niedzielę. Niech holenderski wiatr cały czas wieje w plecy! Trzymane kciuki też na pewno wiele pomogą, niech wszystko pójdzie jak na warszawskiej połówce. Po tamtym starcie jestem dobrej myśli, ale wiadomo: maraton to nie dwie połówki. Skurczybyk nie wybacza błędów i niedociągnięć. Potrafi z partyzanta przypierdzielić lewym sierpowym gdy najmniej się tego spodziewasz.

A organizatorzy przygotowali bardzo fajną rzecz: na 37 km i na 500 m przed metą będą wyświetlacze, na których pojawią się wiadomości dla przebiegających zawodników. Wystarczy wejść o tutaj kliku-kliku, wprowadzić mój numer startowy 3930 i... wiecie co robić!:) Za każdą wiadomość bardzo mocno DZIĘKUJĘ!

A w międzyczasie, typując do 10:30 gdy maraton startuje, możecie małe co nieco wygrać, o tutaj: KLIKU-KLIKU.





środa, 2 kwietnia 2014

Nie ma wątpliwości, że największym wynalazkiem w historii ludzkości jest piwo.
Och, koło też jest świetne, ale nie pasuje tak dobrze do pizzy.
Dave Barry, amerykański laureat nagrody Pulitzera

319 uczestników, z czego 309 aktywnych (96-proc. „skuteczność” to ewenement na polu endomondowych rywalizacji!), spalone ponad 3 mln kalorii i wybiegane 39 tys. 968 kilometrów – oto bilans pierwszej edycji spontanicznej zabawy „Biegiem po Piwo”. Taka liczba kilometrów oznacza, że prawie obiegliśmy ziemię! Gdybyśmy 1 marca wyruszyli z Warszawy na północ i przez Biegun Północny polecieli dalej na południe, a potem chcieli wrócić do stolicy od południa, dziś bylibyśmy w okolicach Radomia. A stąd to już rzut beretem... :)

Esencją tej zabawy była nagroda. Piwo, sztuk jeden. Oczywiście butelkowane:) Jedno piwko specjalnie wybrane dla zwycięzcy! Jedni lubią radlery, inni pilsy, lagery, koźlaki czy portery. Stąd też nagroda jest nieokreślona do momentu kontaktu ze zwycięzcą i poznania jego preferencji.

Tajemnicze piwo – nagroda w pierwszej edycji „Biegiem po Piwo”

W pionierskiej edycji „Biegu po Piwo” udział wzięło 319 osób, z których 309 dodało choć jeden trening (przypominam, że liczy się bieganie, bieganie na orientację oraz bieganie na bieżni mechanicznej). Z tych 309 w losowaniu udział wzięło 284 uczestników, którzy nabiegali co najmniej 19,99 km i otrzymali choć jeden los. Przypominam bowiem, że za każde 19,99 km przysługuje jeden los. Łącznie wybiegaliście 1847 losów, a zwycięzcą został...

Przemysław Kasprowicz!

Skontaktowałem się z Przemkiem i okazało się, że smakuje mu Książęce Czerwony Lager. W tempie półmaratońskiej życiówki popędziłem do wypasionego sklepu piwnego i drogą kupna nabyłem dwa wiedeńskie lagery: jeden dla Przemka a drugi dla mnie. W niedzielę Przemek biegnie w Półmaratonie Poznańskim, więc jeśli Poczta Polska spisze się na medal, wieczorem opijemy jego sukces:)

Żeby nie było, że sobie zmyśliłem taką popularność zabawy;)

Jednocześnie zapraszam do kolejnej edycji zabawy. Kwietniowy „Biegiem po Piwo” już został uruchomiony, wystarczy kliknąć o tu: KLIKU-KLIKU. Zasady pozostają niezmienione, bawimy się dalej, nie?:)

=== === ===
Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie.
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi, wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
=== === ===

wtorek, 1 kwietnia 2014

Ostre zęby Agrykoli nawet mnie nie pomiziały, szybko wracam do swojego rytmu, a tempo wędruje poniżej 4:00 min/km. Rozpędzam się. Czuję, że jest lekko z górki i wykorzystuję to z premedytacją. Na ostatnim punkcie żywieniowym biorę łyk wody, a Krasus_trener, patrząc na zegarek, mówi do Krasusa_biegacza: „Chłopaku, dałeś radę! Cel poniżej 1:24 zostanie osiągnięty na pewno, ale teraz pokaż co potrafisz i skop kilka tyłków, które są jeszcze przed Tobą!” Biorę więc kilka szufli węgla i dorzucam je do pieca. Wchodzę na obłędne tempo 3:45 i pokonuję tak 2 km. Tętno skacze ponad trzeci zakres, na twarzy mam zapewne potworny grymas bólu i zmęczenia, ale w duszy gra mi muzyka radości! Zbiegając z mostu przyśpieszam jeszcze bardziej, spotykam pĄ-kibiców i... co robię? Wciskam pedał do dechy! Kilometr wchodzi w 3:38! Przecież to jest tempo szybsze niż życiówka na 5 km, a do mety jeszcze ponad tysiąc metrów. Nie zwalniam. 21. kilometr to kolejne 3:38 i cały czas wyprzedzam. Ramiona w górze, okrzyk radości i przeogromna satysfakcja: POTRAFIĘ! Zatrzymuję stoper i nie wierzę: 1:23:15! Kamera, mikrofon, radość, totalny odjazd. Uściski z finiszującymi ze mną, rąsia-rąsia ze znajomymi. Niektórzy narzekają na 1:19, inni cieszą się ze złamania 1:23, a ja wciąż nie wierzę, że aż o 45 sekund przeskoczyłem wymarzone 1:24...:) Potem okazało się, że finalny wynik to 1:23:10! Godzina-dwadzieściatrzy-i-dziesięćsekund!!!

Ruszamy zgodnie z planem. My, bo na wspólny bieg umówiłem się z kolegą Łukaszem z Obozów Biegowych. Spokojnie, za zającami z balonikami 1:25. Po dwóch kilometrach strata do planowanego średniego tempa 3:59, którym mieliśmy złamać 1:24, wynosi 18 sekund, jest dobrze. Wkrótce wchodzimy na tempo docelowe i na macie oznaczającej 5 km mamy 20:16, 21 sekund za dużo w stosunku do średniej, czyli.. jest dobrze. Na półmaratonie biegam negative splits, czyli druga połowa szybsza od pierwszej. Zbieg do Wisłostrady to okazja do nadrobienia paru sekund, potem długaśna prosta, która o dziwo w ogóle mi się nie dłuży. Tu niestety kończy się my, bo niemal równo z tabliczką 8 km Łukasz odpada. Kilka dni temu dorwało go przeziębienie i od początku nie wyglądał dobrze:( Szkoda, biegnę dalej sam. A biegnie mi się genialnie! Wypatruję ludzi przed sobą, powoli ich doganiam i wyprzedzam. Ta dziewczyna, ten gość, tamten w czarnym, Olgaw czerwonym i w pomarańczowym. Cały czas przesuwam się do przodu!

Wisłostradowy tunel jak zwykle jest niesamowity. Tupot stóp i powoli zbliżający się głos chóru. Chór słychać coraz bardziej, choć jeszcze nie widać. Aż w końcu jest tuż obok, co za czad! Czuję ogromne zmęczenie, ale jednocześnie jestem w biegowym transie, w którym wszystko pasuje idealnie. Ból czy zmęczenie są na akceptowalnym poziomie, a trudności w oddechu są rekompensowane przez fantastycznych kibiców wzdłuż trasy. Przebieg pod Mostem Poniatowskiego to tradycyjnie szpaler kibiców, kocham biegać po Warszawie!

Zaraz za wylotem z tunelu znacznik 10 km. Z uśmiechem na ustach przyjmuję czas 40:00 (10 sek. straty do 1:24). Wiem, że jest dobrze, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to cały czas rozgrzewka. Zjadam planowy żel, przepijam wodą i dzida. Kawałek dalej pĄ-kibice. Fotka, piona, uśmiech, radość, ojaciepieprzę, to jest to, co kocham w bieganiu! Mimo że jestem w trzecim zakresie, na pysku jest ogromny zaciesz:)

Zaciesz po 10 km:)

Odrabiam kolejne sekundy. Tu jedna, tam dwie, a nawet trzy. Odczyty dystansu z Garmina nieco odbiegają od oznaczeń organizatorów, więc przy każdej fladze naciskam lap, by wyrównać kilometry. Przy tej „15 km” do 1:24 tracę 1 sek. Jedną sekundę. Kurde, czy może być tak idealnie realizowana taktyka? Dokładnie tak chciałem to zrobić, radość w duchu.

Swoją drogą, śmieszne te Łazienki. Fundacja tak się chwaliła tym, że przebiegamy przez Łazienki, a... dużą część biegliśmy wzdłuż metalowego niebieskiego płotu, bo chyba jakiś remont się dział. Lekka żenada, ale co tam.

Po 15,5 km planowej rozgrzewki rozpoczyna się prawdziwy wyścig, prawdziwy 9. PZU Półmaraton Warszawski. Wybiegam z Łazienek, skręcam w lewo i widzę ją. Mruczy, ale jestem nieczuły. Warczy, a mi powieka nawet nie drgnie! Ona już wyje, a ja oczy w pulsometr, noga za nogą i jazda, jakby jej nie było. Czuję jej obecność, ale nawet nie spojrzę, nawet jednym gestem nie dam jej poznać, że to ona decyduje o tym, co będzie dalej. Wyprzedzam kilka osób. Wyprzedzam kilkanaście osób! Agrykola szaleje, ale ja jestem skupiony na swoim celu. Nie zwracam uwagi na tempo, pilnuję tylko tętna – byle nie przekroczyło 180 bpm. Dobiegam na górę i... WOW! Na szczycie Agrykoli, w najtrudniejszym punkcie Półmaratonu Warszawskiego, ustawiły się dwie Blog@czki: Emilia i Kasia ze specjalnie przygotowanym transparentem. Ojacie, ileż energii i radości daje widok znajomych twarzy! Mam ochotę je ucałować i uściskać, ale w obawie o obecność ich silniejszych połówek przybijam tylko piątki i lecę dalej;) Pół minuty odpoczynku w tempie 4:00, a potem kosmos. Następuje coś, czego się nie spodziewam, nie oczekuję i nie sądziłem, że jestem do tego zdolny.

Relacja relacją, ale zobaczcie ile pięknych zdjęć mam!
A na fotkach udało mi się złapać tylko część znajomych:)

Ostre zęby Agrykoli nawet mnie nie pomiziały, szybko wracam do swojego rytmu, a tempo wędruje poniżej 4:00 min/km. Rozpędzam się. Czuję, że jest lekko z górki i wykorzystuję to z premedytacją. Na ostatnim punkcie żywieniowym biorę łyk wody, a Krasus_trener, patrząc na zegarek, mówi do Krasusa_biegacza: „Chłopaku, dałeś radę! Cel poniżej 1:24 zostanie osiągnięty na pewno, ale teraz pokaż co potrafisz i skop kilka tyłków, które są jeszcze przed Tobą!” Biorę więc kilka szufel węgla i dorzucam je do pieca. Wchodzę na obłędne tempo 3:45 i pokonuję tak 2 km. Tętno skacze ponad trzeci zakres, na twarzy mam zapewne potworny grymas bólu i zmęczenia, ale w duszy gra mi muzyka radości! Zbiegając z mostu przyśpieszam jeszcze bardziej, spotykam pĄ-kibiców i... co robię? Wciskam pedał do dechy! Kilometr wchodzi w 3:38! Przecież to jest tempo szybsze niż życiówka na 5 km, a do mety jeszcze ponad tysiąc metrów. Nie zwalniam. 21. kilometr to kolejne 3:38 i cały czas wyprzedzam. Ramiona w górze, okrzyk radości i przeogromna satysfakcja: POTRAFIĘ! Zatrzymuję stoper i nie wierzę: 1:23:15! Kamera, mikrofon, radość, totalny odjazd. Uściski z finiszującymi ze mną, rąsia-rąsia ze znajomymi. Niektórzy narzekają na 1:19, inni cieszą się ze złamania 1:23, a ja wciąż nie wierzę, że aż o 45 sekund przeskoczyłem wymarzone 1:24...:) Potem okazało się, że finalny wynik to 1:23:10! Godzina-dwadzieściatrzy-i-dziesięćsekund!!! Wiedziałem, że stać mnie na solidne złamanie 1:24, w śmiałych snach marzyłem o 1:23:30, ale 1:23:10? Ludzie, no naprawdę nie spodziewałem się!

Truchtam z powrotem na trasę, gdzie pĄ-kibice wypatrują kolejnych członków Smashing Pąpkins, po drodze widzę zbierającą się do finiszu pĄ-Marzenkę i kilkoro innych znajomych, a potem spędzam dobre pół godziny na oklaskiwaniu półmaratończyków na 2 km przed metą, atmosfera jest fantastyczna.

A dziś jest poniedziałek wieczór, półmaratońskie emocje cały czas we mnie buzują. Nie umiem opisać, jak fantastyczny bieg to był. Owszem, przydałoby się więcej toalet w okolicy startu najszybszych stref (przydałyby się w ogóle jakiekolwiek, mniej osikalibyśmy wtedy most od dołu:P), było trochę za ciepło dla biegaczy (idealnie dla kibiców!), a ten płot w Łazienkach to śmiechowy był, ale nie ma co ukrywać: 9. PZU Półmaraton Warszawski był kapitalnie zorganizowaną imprezą, a mi udało się dostosować do tego poziomu:)


Wiedziałem, że jestem mocny. Wiedziałem, że stać mnie na bardzo dobry wynik. Treningi pokazały, że mogę biegać poniżej 4:00 min/km, ale średnie tempo 3:56? 3 sek/km to jednak różnica, szczególnie, że jak dla mnie to było za ciepło. W śmiałych snach marzyłem o 1:23:30, ale 1:23:10? Ludzie, no naprawdę nie spodziewałem się. Na 11215 osób, które wystartowały, do mety dotarło 11149, a ja byłem 202. Zmieściłem się w 1,78 proc. całkiem mocno obsadzonego i bardzo dużego biegu. Na dodatek zająłem trzecie miejsce (!!!) w klasyfikacji dziennikarzy! Szkoda tylko, że organizatorzy wycofali się z dekoracji, nagród i innych wyróżnień.

Wszystko zagrało mi IDEALNIE! Miałem świetny plan na trasę (zacząć spokojnie, potem nadrobić do 15 km, zwolnić pod górkę i od szczytu ogień z d...!) i z żelazną precyzją go zrealizowałem. Dobrze jadłem, odpowiednio się ubrałem (zagadką dnia są osoby biegnące w czarnych bluzach z długim rękawem – WTF?!), a noga podawała jak powinna. Czy to, że na końcówce prawie zrobiłem życiówkę na 5 km oznacza, że miałem zapas sił? Nie, pamiętajcie, że było tam głównie z górki, więc można było cisnąć. Tempo pierwszej 15-tki było idealne, nie dałbym rady urwać z niego już nic, bo wtedy bym się zakwasił i byłoby pozamiatane. Nie było żadnego kryzysu, nie było chwili, w której musiałbym zwolnić, cały czas biegłem na granicy (lekko przesuniętej przez próbę ataku kolki na Wisłostradzie, który to siłą woli i mięśni brzucha odparłem) swoich możliwości. Gdybym pierwszą dychę zrobił choćby o 30 sek. szybciej, byłoby ze mną źle.

1:23:10 to efekt dobrze przepracowanej zimy i to nie tylko na treningach biegowych, ale i w domu przy pĄpkach i brzÓszkach oraz na sali przy Myśliwieckiej, gdzie co poniedziałek Aga z Olkiem ordynują nam zestaw ćwiczeń wzmacniających każdy możliwy mięsień, łącznie z tymi, o których istnieniu nie miałem pojęcia;) Aga, Olek, dzięki! No i Tygrysowi kurde dziękuję, bo to on w maju na biwaku powiedział mi: „chłopaku, dasz radę szybko biegać!”, a ja w to uwierzyłem. Potem Aga z Olkiem rozwinęli we mnie te myśli i wyszło jak wyszło.

Bardzo mocna końcówka sprawiła, że poprawiłem większość rekordów życiowych odnotowanych przez Endomondo, aczkolwiek należy przy tym pamiętać, że końcówka była lekko w dół, a Endo nie jest wyznacznikiem wszystkiego, co nie zmienia faktu, że takie rzeczy cieszą. Szczerze przyznam, że nie mogę się doczekać jakiegoś startu na 10 km, bo sprawdziłbym moc w nogach na tym dystansie, na którym ostatnio na maksa pobiegłem na przełomie lipca i sierpnia ubiegłego roku. Ale na razie myślami czas wrócić do najważniejszych zawodów tej wiosny: już za 13 dni ABN AMRO Marathon Rotterdam. 1:23:10 zwiększyło moją pewność siebie i daje realne szanse na osiągnięcie celu 2:59:xx, ale znów muszę mieć dobry dzień i pogoda nie może być zbyt wietrzna i wszystko inne musi zagrać w mojej orkiestrze.

W Półmaratonie Warszawskim wystąpiła kilkunastoosobowa reprezentacja ekipy Smashing Pąpkins. W klasyfikacji drużynowej zajęliśmy świetne 27 miejsce (na chwilę obecną w wynikach widnieje 95 drużyn), ale nie miejsce i nie czasy były najważniejsze. Obejrzyjcie poniższe zdjęcia. Gdyby była klasyfikacja uśmiechów, radości z biegu lub zajebistości ludzi i koszulek, bylibyśmy pierwsi bez dwóch zdań!:) Szkoda, że nie udało się złapać na fotkach wszystkich razem, ale organizacyjnie team dopiero raczkuje i będzie już tylko lepiej! Dzięki dziewczyny i chłopaki, bieganie z Wami to ogromna radość i zaszczyt:)

Wspólna rozgrzewka w Skaryszaku dodała nam pĄ-sił:)




pĄ-radość po 20 kilometrach biegu! 

Wojtas w brzuchu zaliczył jedną z największych imprez biegowych w Polsce.
Czy podobnie jak wujek będzie biegaczem?:)