BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

poniedziałek, 30 czerwca 2014



Low-row, burpees, łaźnia turecka i wiele innych nazw, które przeciętnemu obywatelowi nie mówią absolutnie nic. To ćwiczenia, których nauczyłem się na treningach funkcjonalnych z ekipą ObozyBiegowe.pl, na które od 10 miesięcy staram się regularnie chodzić. No dobra, jak się zaczął sezon i można na bajku jeździć, to jest mniej niż bardziej regularnie, ale zimą zaiwaniałem aż furczało. Jak? Po co? Dlaczego? Za ile i czy warto? Nie, to nie jest wpis sponsorowany, płacę za zajęcia jak każdy, ale są tak zajefajne, że muszę je Wam polecić:) Na dodatek dziś są ich urodziny, bo mijają dwa lata odkąd są prowadzone. Widzimy się wieczorem na Polach Mokotowskich!

Trening funkcjonalny: Po co?
Chodzi o to, by wzmacniać mięśnie. Dużo mięśni. Baaaaaardzo dużo mięśni. Nawet te, o których nie masz pojęcia, że w ogóle istnieją. A może właśnie szczególnie te...;) Bo, wbrew pozorom, przeciętny biegacz to wcale nie ma silnych nóg – ma je wytrzymałe i tyle. A siła się przydaje. Przeciętny biegacz nie docenia też pośladków. Mocne pośladki ładnie wyglądają, przydają się w trakcie biegu i mają wielki wpływ na utrzymanie sylwetki. Żeby biegać szybko trzeba mieć silne nogi i pośladki, a wtedy można biegać jeszcze szybciej:) Dodatkowo robi ona gigantyczną różnicę pod koniec maratonu. Chodzi nie tylko o siłę nóg oraz pośladków, ale i korpusu (brzuch i grzbiet trzymają ciało prosto) i obręczy barkowej, której praca powinna dodawać pędu, a nie przeszkadzać w biegu, co ma miejsce u niektórych.

Ale ćwiczenia na treningu funkcjonalnym pomagają nie tylko w bieganiu, ale i (nawet bardziej!) w triathlonie. Siła nóg jest bardzo potrzebna na rowerze, a ramiona, brzuch, grzbiet i wszystko inne w pływaniu. Dodatkowo wzmocnienie mięśni korpusu pozwala poprawić pozycję w wodzie w czasie pływania, a to też jest bardzo ważne.

Zdaję sobie sprawę ze swojej fizycznej słabości, a samo pĄpowanie to nie wszystko, bo mam problem z systematyką. W ramach przygotowań do trójkozłamania wdrożyłem więc mniej lub bardziej regularne treningi funkcjonalne. I serio-serio, czułem różnicę. Nawet na 33. czy 37. kilometrze maratonu byłem w stanie trzymać stabilną postawę i nie marnować energii na machanie rękoma i nogami na lewo i prawo, co miało miejsce w przypadku poprzednich maratonów, no i od początku do końca trzymałem też równe tempo.

No i nie ukrywajmy: równomierny rozwój mięśni sprawia, że człowiek lepiej wygląda. Nie ma nic gorszego niż ktoś z umięśnionymi nogami i flakiem na klatce albo ramionach. W połączeniu z regularnym pływaniem daje to naprawdę dobry efekt jeśli chodzi o opinię wśród koleżanek i ich spojrzenia;)

Treningi funkcjonalne: Jak?
Trzaskamy więc najróżniejsze brzÓszki, pĄpeczki, ćwiczenia na bicka, tricka i modelujemy pośladki oraz łydki – dla każdego coś miłego. W tym jest masa ćwiczeń, które były dla mnie absolutną nowością, jak np. wymienione we wstępie Low-row, burpees czy łaźnia turecka. Część ćwiczeń wykorzystuje obciążenia „sztuczne”, część jest robiona tylko przy pomocy obciążenia generowanego przez ciało ćwiczącego, a czasem i współćwiczacza. Moim ulubionym jest bieg z oponą pod górkę – można się nieźle zmęczyć, a łyda rośnie!




Zacięta mina podczas ćwiczenia to moja specjalność;)

Trening trwa półtorej godziny (choć z pogaduchami schodzi i dwie;)), a jego najważniejszą częścią jest tzw. WOD (Workout of The Day – pojęcie wywodzące się z CrossFitu, z którego trening funkcjonalny czerpie pełnymi garściami). Zwykle to 5-6 „stacji”, na których wykonujemy ćwiczenia przez określony czas. W 90 czy 120 sekund trzeba poprawnie wykonać jak najwięcej powtórzeń. Trenerzy starają się pilnować techniki wykonywania ćwiczeń, ale wiadomo, że jak ktoś chce oszukać, to zawsze to zrobi, biorąc np. lżejsze obciążenie niż inni albo wykonując ćwiczenie niepoprawnie, ale za to szybko. Oszukiwać? To bez sensu, nie? No chyba, że jest się łasuchem... ;)

Bo najlepsze drużyny (WOD to rywalizacja pomiędzy 2-3 osobowymi zespołami) dostają słodkie nagrody! Wygrać można nie byle co, bo m.in. sezamki, wafelki czy wielkie krówki. A wierzcie, że spalanie kalorii na takim treningu jest solidne, zadyszka jeszcze większa, więc trzeba walczyć. I jest to walka do ostatniej kropli potu i okrzyki w stylu AAAAAAARGH!, UUUUUUUURRRRR! i inne takie (czasem dość nieparlamentarne) są na porządku dziennym. Oprócz oficjalnej rywalizacji drużynowej jest jeszcze bowiem mała indywidualna walka: zrobić więcej swingów niż Maciek, więcej lin niż Łukasz itd. Zabawa jest pyszna, a bez względu na efekt końcowy (nie zawsze uda się coś słodkiego wyłuskać) zwykle banan nie schodzi mi z mordki do końca wieczoru.

Po pierwszych kilku treningach scenariusz jest zawsze taki sam. W poniedziałek wieczorem cośtam lekko boli, ale w zasadzie jest OK. Tylko że ten ból to partyzant. On atakuje z ukrycia. Siedzisz we wtorek w fabryce przy linii produkcyjnej i około 13:10 myślisz sobie: czas na przerwę obiadową. Próbujesz wstać i... JEBUT! Przeraźliwy ból w pośladkach, z tyłu ud lub w dowolnej innej lokalizacji wprost paraliżuje Twoje możliwości dotarcia do jadłodajni. Na szczęście po miesiącu organizm przyzwyczaja się do tego rodzaju wysiłku i potworne zakwasy zamieniają się w zwykłe zakwasy;)

Treningi funkcjonalne: Dlaczego z ObozyBiegowe.pl?
Jest w Warszawie trochę zajęć w tym stylu, można by też chodzić na „prawdziwy” CrossFit, a jednak w poniedziałki po pracy zapitalam na Pola Mokotowskie do Obozów. Po pierwsze dlatego, że są to treningi przygotowywane pod biegaczy i według mnie, przynoszą pożądany efekt. 37:41 na dychę, 1:23:10 na 21,1 i 2:59:01 na 42,2 km – to moje efekty, a będą jeszcze lepsze (pęknie 1:20 w połówce, nie?:)) Ale efekty to jedno, a najbardziej podoba mi się to, że... jest po prostu fajnie. Nigdy, przenigdy nie miałem przed treningiem myśli „ale mi się nie chce...”, a każdy poniedziałkowy wieczór to kapitalnie spędzony czas. Na zajęciach z jednej strony jest atmosfera zaciętej rywalizacji, ale z drugiej bywa wesoło. Fakt, że po zakończeniu rozciągania zakulisowe rozmowy trwają czasem długi kwadrans, najlepiej świadczy o atmosferze panującej na treningach. No i ludzie. Z ObozamiBiegowymi miałem do czynienia już kilka razy: byłem na biwaku, byłem na obozie, no i są treningi funkcjonalne. I zawsze poznaję tam wielu zajebistych ludzi. Kochających sport, ale jednocześnie mających dystans do niego i do siebie, a przy tym lubiących dobrą zabawę. W to mi graj!


Sami poważni ludzie... ;)

Za ile i czy warto?
Jednorazowy wstęp na zajęcia kosztuje 35 zł, za cztery treningi trzeba zapłacić 120 zł (30 zł za jeden), a za sześć – 160 peelenów (26,67 zł za sztukę). Dla jednych będzie to sporo pieniędzy, dla innych mniej. Pamiętajcie jednak, że oprócz samej obecności na zajęciach dostajecie na nich wiedzę, którą można potem wykorzystać na treningach w domu. W mojej ocenie nie jest to wygórowana kwota, warto!:)


Tu niby trening z Obozami, ale tak naprawdę chodzi o rekrutację do Smashing Pąpkins... ;)

I jeszcze jedno. ObozyBiegowe.pl angażują się fajne akcje i zaproponowały, by w ramach budżetu obywatelskiego na warszawskim Gocławiu powstał plac do ćiczeń kalistenicznych, czyli drążki do ćwiczeń na świeżym powietrzu. Bardzo mi się ten pomysł podoba, ale nie mieszkam w Warszawie i nie mogę zagłosować. To co, pomożecie?:) 

1) Wchodzimy na stronę http://www.twojbudzet.um.warszawa.pl
2) Klikamy ZAGŁOSUJ
3) Wybieramy dzielnicę Praga Południe
4) Wybieramy obszar Gocław
5) Wybieramy projekt nr 9: Plac do ćwiczeń kalistenicznych
6) Wpisujemy, co trzeba wpisać i już:)
(można zagłosować na maksymalnie pięć projektów)

O taki plac do ćwiczeń chodzi:)



piątek, 27 czerwca 2014



Obudziłem się ponad 20 minut przed czasem, ale uznałem, że warto dospać, by szóstka pękła i wstałem jak kazał budzik, o 6:03. Szybka toaleta, śniadanie, ubieram się, wlewam wodę w bidon, łapię banana w kieszeń i już z Zuzą i Pimpusiem jesteśmy gotowi. Świecące przez szybę słońce zachęca do rozbiórki. Nie dam Ci się jednak cwaniaku nabrać, zakładam merino z długim rękawem, a na początku i tak jest mi solidnie zimno.

Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem
I kręci się, kręci się koło za kołem,

Początek jest naprawdę ciężki. W mięśniach wyraźnie czuć ślady po karkonoskich podjazdach, szkoda, że nie udało mi się znaleźć czasu na rozjechanie tego w poniedziałek lub wtorek. Ustalamy z Zuzą i Pimpusiem, że do Gołkowa jest rozgrzewka, potem już wejdziemy na wyższe obroty. Słonko coraz mocniej przygrzewa, na drogach robi się coraz gęściej, ale nic nie jest w stanie mi przeszkodzić.

I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej,
I dudni, i stuka, łomoce i pędzi.

Rozkręcam się. Garmin mówi, że jadę ponad 35 km/h, a intensywność wysiłku odczuwam podobną jak na początku. Jest dobrze Krasusie, jest dobrze! Łapię rowerowy flow, ten flow! Jejku, jak ja uwielbiam ten stan. Że też nikt w języku polskim nie wymyślił słowa, które by to oddało... Noga podaje idealnie, płuca pracują jak piec hutniczy, a serce coraz mocniej pompuje krew. Jest bosko, to jest to! Nie przeszkadza mi nawet frustrat w zielonym Daewoo, który wyprzedza na trzeciego. W sumie to on pakuje się na czołówkę z TIR-em, ja najwyżej wpadnę do rowu;) „Wszystko maaaaam!”, zaczekajcie na film z Karko, zobaczycie jak ten okrzyk Bo wyglądał na żywo, cudo!

Gładko tak, lekko tak toczy się w dal,
Jak gdyby to była piłeczka, nie stal
Nie ciężka maszyna zziajana, zdyszana,
Lecz fraszka, igraszka, zabawka blaszana.

37 km/h, a cały czas mam ochotę przyśpieszyć. Podjazd? Dociskam i robię go mając na liczniku prawie 40! Żałuję, że mam tak mało czasu, bo chciałbym jechać i jechać. A tu nie ma bata, przed 8 muszę być w domu. Zastanawiam się, skąd taka motywacja. Jedzie mi się tak dobrze, że mam ochotę z radości krzyknąć:) Czy to wspomnienie KarkonoszMana? A może wczorajszy wielki (niesportowy) sukces bliskiej mi osoby, przez który nie mogłem usnąć? A może fakt, że zapowiada się świetny weekend, w który będzie dane mi spotkać wiele fajnych osób? Endorfiny buzują, chyba brakowało mi szybkiej jazdy i szybkiego biegania. Muniek śpiewa mi Warszawę, bo wjeżdżając w swoją uliczkę mam idealny widok na PKiN i inne wysokościowce w centrum. Spotykam robiącego bieg spokojny Leszka. Siema-siema, piona-piona i po kilku chwilach miłej pogaduchy wracamy do swoich rzeczy.

W domu zrzut z Garmina, banan na twarzy po obejrzeniu zapisu, a drugi pochłaniam otworem gębowym. W międzyczasie w głośnikach Muniek w towarzystwie Kazika zaczyna śpiewać.

Za oknem zimowo zaczyna się dzień
Zaczynam kolejny dzień życia
Wyglądam przez okno, na oczach mam sen
A Grochów się budzi z przepicia

Aż chce się złapać za gitarę i dołączyć do chłopaków. Patrzę na gitarę i przypomina mi się, że nie umiem grać Warszawy. Ech, co za świat. Wpadam więc pod prysznicem, który w mgnieniu oka zamienia się w salę koncertową, tak na oko co najmniej Madison Square Garden. No dobra, może być nasza swojska Stodoła, byłem tam na wielu świetnych koncertach. Jestem więc w Stodole i dołączam do dwójki wokalistów.

Krakowskie Przedmieście zalane jest słońcem
Wirujesz jak obłok, wynurzasz się z bramy
A ja jestem głodny, tak bardzo głodny
Kochanie, nakarmisz mnie snami

Drę ryja bez opamiętania. To będzie dobry dzień, zajebisty dzień. Wiem to, nic mi go nie zepsuje. Wczorajsze szybkie bieganie i dzisiejsza szybka jazda dały mi tyle energii i motywacji. Szkoda, że nie mam w planach wieczorem jakichś zawodów, byłaby życiówka jak nic. Banan nie schodzi mi z twarzy, życie jest piękne!

Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje
To kocham to miasto, zmęczone jak ja
Gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje
Gdzie wiosna spaliną oddycha

W okolicy Na wiosnę zawsze zaczyna się szkoła (ach ten Kazik, mógł się nauczyć tekstu, nie?) A w knajpach zaczyna się picie zauważam otwarte okno (takie ustrojstwo – okno pod prysznicem...;)).

Serdeczne pozdrowienia dla sąsiadów, mam nadzieję, że mój występ się podobał;)





wtorek, 24 czerwca 2014

Trafiło mi się, że pojechałem tam z grupą niesamowitych ludzi i dzięki nim, cały ten weekend był niesamowity. Wspólne przygotowania, planowanie trasy, szykowanie bajków i genialny pomysł Wybieganego, by okleić samochody taśmą malarską w motywujące napisy. No i kultowa już, jak dla mnie, naklejka na szybę „KARKONOSZMAN OFFICIAL SUPPORT”, z którą dumnie jeżdżę teraz po Wawie. Do tego emocjonalna Bo na mecie, wspólne głupawe zdjęcia, gotowanie kilograma makaronu, nalewka aroniowa, radości, strachy i durne pomysły jak puszczenie naszego filmiku na wyświetlaczu w centrum Karpacza. To zrobiło różnicę, nie mogło być lepiej.

Pływanie – wspólne zaplatanie warkoczy
72 osoby w wodzie. Ale fajnie, nie będzie pralki! Nie będzie? Bach-bach kopem w twarz, płynę po kimś, ktoś płynie po mnie. Ręka, noga, mózg na ścianie! Oj Krasusie, chyba „ustawienie się” w samym środku było głupim pomysłem... Biednemu zawsze słońce w oczy, nie? Trudno jest nawigować, bo każda próba spojrzenia przed siebie oznacza słońce rażące w oczy. Nie kombinuję z oddechem – walę cały czas na prawą rękę, a co kilka oddechów patrzę do przodu. W międzyczasie nawiguję na zamek, drzewa i chmury. Pływanie u stóp Zamku Czocha jest niesamowite, samo wspomnienie tego widoku „z dołu” wywołuje ciary na plecach.

O, a koło mnie z lewej to jakaś kobiałka chyba, bo pod czepkiem widać zwinięte włosy. O, znajome oksy. Nie no, nie może być tak, byśmy z Bo płynęli razem. Tego jeszcze nie grali! O, z prawej taka sama! Płynę z dwiema Bo? Przebiegła z niej bestia, rozdwoiła się, by zwiększyć swoje szanse na wygranie Wielkiego Wyścigu! O, ta z lewej zniknęła. O, z prawej też nie ma. Co się dzieje, gdzie jest Bo?! O, jest z przodu. Za chwilę znów z lewej, przepływam po jej nogach i jest po prawej. Ale ładnie warkoczujemy... BOska, chyba oboje powinniśmy poćwiczyć nawigację w ołpenłoterze;)

Nie umiem sobie wyobrazić bardziej urokliwego miejsca do pływania / fot. Marcin Oliva Soto

I tak se płyniemy. Łódki, którą mamy opłynąć nie widać, w ogóle raczej niewiele widać, ale... (nie spodziewałem się, że kiedyś to napiszę) płynie mi się przyjemnie. Woda ma idealną temperaturę, nie ma już tłoku, jako-tako ogarniam technikę. Przed nawrotem puszczam koleżankę przodem, niech ma (po raz ostatni dziś!). Raz jestem z przodu, raz z lewej, raz z prawej – sam już nie wiem, które z nas gorzej nawiguje, ale gdyby ktoś obserwował to mizianie z góry, miałby niezły ubaw... Z wody wyłazimy niemal razem (tu już nie było puszczania przodem, czas mam o 2 sek. lepszy).

Pływanie: 1,9 km (zmierzone 2,5 km) / czas 52:03 / m-ce 46 z 72 (63,9%)
Mocno wydłużony dystans przepłynąłem w 52:03, najszybszy kilometr robiąc w 19:52, mam być z czego zadowolony, choć miejsce w drugiej połowie stawki mnie nie raduje. Chciałem się nie zamęczyć i udało się, z wody wyszedłem całkiem świeży. Warto by nauczyć się dobrze nawigować i pływać komuś w nogach.

Drogę do T1 pokonujemy oczywiście razem, a przy nas supporty, Wybiegany (Bo) i Jędrek (mój). Chłopaki pomagają się rozebrać, ubrać, podają picie i jedzenie. Ale nie śpieszę się. Wiem, że rower będzie mocno pod górę, więc chcę go zacząć w miarę na spokojnie. Ostatecznie schodzi mi prawie 5 minut (co było wynikiem w połowie stawki), ale bez problemów się nie obywa – nie mogłem się wpiąć w pedały, bo pod górkę to dość trudne zadanie, na dodatek skitrałem Garmina i musiałem go włączyć od nowa podczas wyjazdu z zamku Czocha, a było bardzo, bardzo stromo.

Rower – z górki na pazurki, a pod górkę...
Pomijając spadnięty łańcuch na pierwszym podjeździe (czemu nikt nie powiedział, by nie zmieniać przerzutek po kilka jednocześnie podczas podjazdu, huh?) jedzie mi się bardzo równo – coraz trudniej. Płaskiego nie było wiele, w zasadzie cały czas pod górę lub z góry (czy wspomniałem, że pływanie też było jakby pod górach, bo płynęliśmy z prądem i pod prąd?). Pod górę cierpię. Staram się nie jechać na najmniejszej przerzutce, to zawsze kilka km/h więcej, ale w wielu przypadkach inaczej się po prostu nie dało. By mięśnie miały lżej, co jakiś czas zmieniam pozycję. To w górnym chwycie, to na lemondce, w dolnym, na stojąco. Jedno jest pieprzonym constansem: jest cholernie ciężko. Od Orłowic przez 10 km jest cały czas pod górkę. Dziesięć-pieprzonych-kilometrów jazdy pod górę.

Za podjazdem zlokalizowano P1, czyli pierwszy parking, na którym supporty czekają na zawodników. Wymieniam bidon, biorę pół banana, przyjmuję na twarz krem przeciwsłoneczny, a wszystko to w kilka sekund! Czułem się jak bolid F1, który wjeżdża do pitstopu i wyćwiczeni jak automaty ziomale wszystko mu robią. Mój support spisał się na najbardziej złoty ze złotych medali! Jesteście zajebiści do kwadratu, a nawet sześcianu.

Trochę odpoczynku, bo jest prawie płasko (prawie, czyli tylko trochę pod górę) do Szklarskiej, a potem przerażający odcinek prawie 8 km zjazdu. Odpoczynek? Cały czas napięte wszystkie możliwe mięśnie, koncentracja na poziomie stratosfery i przykurczone dłonie gotowe zahamować w momencie zagrożenia. Jezusicku, jak ja się boję! Na którymś ze znajzdów Iroman dodaje otuchy słowami: „Wszyscy na tych zjazdach zginiemy!”;) Na prostej to nawet pedałuję, by szybciej przyśpieszać, ale na zakrętach zwalniam, bo cykam się jak diabli. Na zegarek oczywiście nie mam odwagi spojrzeć, ale potem Garmin powiedział, że moja maksymalna prędkość to 63,8 km/h. Ojaciepitole.

=== === ===

kĄkurs: Zarymuj karczycho!
A pamiętacie, że wciąż trwa karko-kĄkurs? I to nie byle jaki, bo karkonoski kĄkurs na karki, a właściwie to na rymowanki z karkami! Dwie najfaniejsze rymowanki (Ava, liczymy na Ciebie!) o karczychach nagrodzimy:) I to nie byle czym, bo fantastycznymi buffami (co lepiej ogrzeje zmarznięty kark jeśli nie buff?) od ulubionego sklepu dla biegaczy Natural Born Runners! Na rymowanki czekamy do połowy tygodnia (25 czerwca, środa, 23:59).


Ogłoszenie wyników kĄkursu typerskiego!
Tym razem tych typów nie było zbyt wiele, bo trochęśmy się zagapili i kĄkurs ogłosili w długi weekend, gdy większość z Was już wypoczywała. To dla nas też nauczka. Najbliżej ostatecznego rozstrzygnięcia był Piotr Pazdej, który otrzymuje książkę „Bez ograniczeń” Chrissie Wellington. Dwie pozostałe nagodzone osoby to Dorota Kałkowska („Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego”) oraz KA („Triatlon od A do Z”). GRATULUJEMY i prosimy o kontakt mailowy lub fejsbukowy!

=== === ===

Na zjazdach wyprzedziły mnie ze dwie osoby, ale z nawiązką odbijam sobie to na podjazdach, a tych nie brakuje. Fakt, że wyprzedzam pod górkę jest dla mnie miłą niespodzianką, bo skąd ja mam niby mieć na to siłę? Widocznie inni mają siły jeszcze mniej. I jakie dantejskie sceny... jeden zatrzymuje się, kładzie na kierownicy i wygląda jakby właśnie wypluwał duszę, inny ponoć zostawił rower na środku drogi i wskoczył do strumienia... Kawałek płaskiego i znów pod górę – pętelka przez Przesiekę. Doganiam jedną z dziewczyn. Jedzie „na krótko” i z zimna aż się telepie, niestety – nie mam jej czym poratować. Robi się trochę towarzysko, pojawia się jeszcze jeden zawodnik. Miła gadka-szmatka podczas piłowania pod górkę, ale panie Krasusie, pan nie przyjechał tu na podryw, tylko się upodlić! Trzeba zapier... do przodu, koniec pogaduszek! („Mam nadzieję, że się nieźle upodliłeś – sms od MS po zakończeniu mówi wszystko;)). Chyba odjechałem im bez słowa, za co towarzyszy przepraszam, zmęczenie nie tłumaczy braku kultury!

Najwolniej jadę 12-13 km/h – najniższa przerzutka i staram się trzymać kadencję ponad 90 rpm. Sił dodają kibice z samochodów (w tym GARNEK MOCY!!!), wyprzedzające nas supporty oraz piesi przechodzący wzdłuż drogi. Raz trafiłem na 6-7 osobową grupę osób, która stanęła w szeregu i robiła taki hałas, że aż musiałem przyśpieszyć! Krzyczeli, piszczeli, bili brawo, o raju, ludzie, gdziekolwiek jesteście, DZIĘKUJĘ WAM!

Nasza karko-drużyna w komplecie 

Samojebka z GARKIEM MOCY, marzenia się spełniają!:) 

Medal, dziubek, pĄ-oksy 

Współautorzy mojego dotarcia do mety. Supporcie, byliście genialni!

Przy zjeździe z Przesieki do Podgórzyna na jednej z serpentyn (pewnie miałem „tylko” z 40-45 km/h) autobus jadący z przeciwnej strony ścina łuk. Zaciskam hamulce, Zuzką zarzuca lewo-prawo, więc odpuszczam hamulce z myślą „a ch... tam”, najwyżej i mijamy się na 1,5-2 metry. Niby bezpieczna odległość, ale gdybym tylko miał czym, bez wątpienia w tym momencie zmoczyłbym spodnie ze strachu. Kawałek później podczas kolejnego hamowania (hamowałem oboma hamulcami delikatnie i po równo, by nie stracić kontroli nad rowerem, dobrze?) przedni zaczyna piszczeć i czuję swąd. Omatkoboskokolarsko, a co się robi w takiej sytuacji? Co to znaczy? Że mam po hamulcach? Odpuszczam hamowanie na chwilę, potem jest OK, ale przy kolejnym konkretnym zjeździe to samo.

Od 72 do 77 km jest płasko. Dziwne mam wtedy odczucia. Wiem już, że jest dobrze. Że na pewno zmieszczę sie w limicie, że sobie poradzę, że przeżyłem na tych strasznych zjazdach, że dotrę do mety (nawet nie dopuszczam opcji zawalenia biegu) i... chce mi się płakać. Jadę sobie przez jakieś miejscowości i nie jestem w stanie powstrzymać łez. Emocje puszczają, bo to co najtrudniejsze dla mojej głowy mam już za sobą. Zostało najtrudniejsze dla nóg. Zaczyna się ostatni podjazd do Karpacza. Momentalnie redukuję przerzutkę i zaczynam wspinaczkę. Na dystansie ponad 7,5 km mam do podjechania ponad 400 metrów. Niby nachylenie relatywnie niewielkie, porównywalne z Agrykolą, ale calutki czas pod górę, noga za nogą, pedałłnięcie za pedałłnięciem (tak, wiem, że nie ma takiego słowa) przez 7,5 km... Bez płaskich odcinków, bez jednej chwili odpoczynku, zatrzymania czy relaksu z górki. Nie można puścić luzu, bo wtedy rower się zatrzyma od razu. No to cisnę. Równe tempo, na wykresie niemal idealna kreska. Jadę, ledwie już żyw, krzyczę gdzieś w las AAAAAARGH dla dodania sobie animuszu, a po chwili....

Ding-ding-ding-ding.... Co to? Ze zmęczenia mam chyba jakieś dźwiękowe haluny. Głos cichnie. Cisnę dalej. Ding-ding-ding-ding... Jezusicku, znów! Tym razem dźwięk nie ustaje, nasila się. Ding-ding-ding-ding! To nie haluny, to nie zjawa, to nie ściema, to jedyny, najprawdziwszy, najlepszy i najwspanialszy GARNEK MOCY!!! Magdalena i Przemysław stoją dzielnie w najtrudniejszym chyba punkcie trasy rowerowej. Oczywiście dociskam mocniej pedały, oczywiście przez pot zalewający mi twarz się uśmiecham i dziękuję im za doping. Mówią, że koniec już blisko, ale dla mnie nawet 100 metrów wydaje się być dalekim dystansem. W końcu T2 pojawia się jakby znikąd, NKŚ do mnie macha, robi się płasko.

Rower: 85 km / czas 3:31:48 / m-ce 32 z 72 (44,4%)
03:31:48 to wynik jakiego mniej-więcej się spodziewałem. Moje techniczne i mięśniowe możliwości jazdy po górach nie pozwoliły na więcej. Jak mawiają, wyżej dupy nie podskoczysz. Endo twierdzi, że ostatni podjazd zajął mi około 31 minut, jeśli czytają to inni zawodnicy, ciekaw jestem Waszych czasów, pochwalcie się. W T2 Jędrek łapie ode mnie rower (zajefajna rzecz taki support:)), truchtam do swojego miejsca i przebieram się. Długą koszulkę z wełny merynosów (mega rzecz, obowiązkowy kawałek garderoby dla każdego wytrzymałościowca!) zamieniam na pĄ-koszulkę, kask rowerowy na czapeczkę biegową, no i buty przyda się zmienić. Chwilę rozmawiam z Jędrkiem (głównie coś w stylu „Kur... ale było ciężko” i „Ja pier... te podjazdy chciały mnie zabić”) i rozpoczynam bieg.

Bieg – byle do przodu i do góry
Taktyka jest prosta: zacząć spokojnie, wysikać się na pierwszym kilometrze, a potem nabrać prędkości i wyprzedzać. Na pierwszym podbiegu staram się trzymać poniżej 6 min/km i łapię dwie osoby. Sprawdzam, czy mają numer startowy i zaliczam do punktacji jedną – druga nie ma numeru, więc pewnie jest wsparciem. Po 2,5 km zaczyna się zbieg i puszczam nogi. Co spojrzę na chwilowe tempo, to Garmin pokazuje 3:25 albo 3:36 albo inną niebywałą wręcz prędkość. Ale skoro grawitacja mi pomaga, to korzystam z niej jak mogę. Przede mną kolejnych kilka osób, które łykam.

Wpadam na asfalt i tak lekko już nie jest, bo zaczyna się podbieg. Skończy się za 9 km. Dziewięć kilometrów do przodu i ponad siedemset metrów w górę... Dopóki jest tylko stromo, staram się truchtać, ale jak zaczyna się bardzo stromo (właściwa droga na Przełęcz Karkonoską), mam ochotę zapłakać. Tam jest ze 20 proc. nachylenia! Idę. Dynamicznie, ale idę. Przede mną i za mną wszyscy idą. Ale w ten sposób kuźwa nikogo nie wyprzedzę! Dobra, 30 kroków biegu. Odpoczynek w marszu i 40 kroków biegu. Wyprzedzam kogoś. Odpoczynek i 50 kroków biegu, znów wyprzedzam. To wyprzedzanie nakręca, ale więcej niż 50 kroków biegu nie jestem w stanie zrobić. Kolejna 50-tka, kolejna osoba wyprzedzona i jeszcze następna. Łącznie na liczniku już ze sześć, a może siedem. Przed samą przełęczą doganiam jednego z zawodników i chwilę rozmawiamy, razem docieramy do punktu z wodą, ale nie za bardzo mam siłę utrzymać jego tempo i odpuszczam. Napieram dalej w górę sam, oglądając jego plecy.

Skończył się asfalt i teraz rządzą kamulce, a na nich moja kostka przy każdym kroku zagrożona jest kolejnym wykręceniem. Patrzę głównie pod nogi, ale udaje mi się wyprzedzić kolejną osobę. I nagle, niczym feniks z popiołów, z mgły i zza potu pokrywającego moje gałki oczne, wyłania się Jędruś! To już! To ten moment, gdy wsparcie będzie mi pomagać i razem dotrzemy do mety, ufff, jak dobrze! Jędrek pilnuje, bym regularnie pił, jadł i podpowiada, którą stroną ścieżki najbezpieczniej biec. Dostaję nowych sił, ale tylko na chwilę, zmęczenie mocno daje się we znaki i co jakiś czas wydobywa się ze mnie „Nie mogę, poczekaj...”. Jędrek cierpliwie czeka, ale jednocześnie motywuje do dalszej walki, mówi co dalej będzie na trasie, że wkrótce zobaczymy Śnieżkę i w ogóle tuż-tuż jest kolejny zawodnik do wyprzedzenia. Wybór na support osoby, która zna Karkonosze był doskonałym pomysłem:) Jak tylko nawierzchnia pozwala, narzucam mocniejsze tempo, miejscami lecimy po 4:15. Słyszę, że jak pociśniemy to złamię siedem godzin, a to jeszcze tak daleko! Znak szlaku mówi, że do Domu Śląskiego jest 20 minut. „Za 7 minut będziemy” – słyszę. I jesteśmy po siedmiu minutach! Tam znów GARNEK MOCY i jeszcze Iza, która specjalnie dla nas wtarabaniła się tu na górę, by dopingować. Kapelusze z głów przed Wami, ludziska!


I Błażejowi też dziękuję!

Jeszcze tylko ostatni kawałek. Jeszcze tylko podejście na Śnieżkę... Podejście, bo po prawie siedmiu godzinach wysiłku nie ma mowy o podbiegu. Idę, ale staram się mocno stawiać kroki, do czego motywuje mnie jeden z rywali kilka metrów wyżej. Wyprzedzony. Jędrek mówi, że zbliżamy się do kolejnego, to ten, który odsadził mnie na Przełęczy Karkonoskiej! Niewiele widzę, bo deszcz pada poziomo, wieje okrutny wiatr i chyba jesteśmy w chmurze, ale wygląda na to, że kolega niemal słania się na nogach, support nie jest w stanie zdopingować go do zwiększenia tempa, a ja, zataczając się, dorzucam do pieca i biegnę! Mam poczucie, że jestem na granicy zasłabnięcia, ale stawiam wszystko na jedną kartę, wyprzedzam Tomka (pozdrawiam!) na kilkadziesiąt metrów przed metą. Ostatnie metry cały czas oglądam się do tyłu, czy czasem nie wyprowadza kontrataku, ale nie, nic mi już nie grozi.

Bieg: 21,1 km / czas 2:28:32 / m-ce 12 z 72 (16,7%)
Muszę dopracować bieganie w trudnym nierównym terenie. Na kamulcach zwalniałem, bo bałem się o skręconą tydzień wcześniej kostkę. Czas wyszedł dobry, ale mały niedosyt gdzieś pozostaje, bo liczyłem na miejsce w pierwszej dziesiątce na tym etapie. Na mecie muszę się na chwilę położyć, by odetchnąć. Uściski dla najlepszego supportu na świecie (bez Was dwojga nie dałbym rady tak ukończyć Triathlonu Karkonoskiego, nie ma bata, nie dałbym, DZIĘKUJĘ!), gratulacje od dyrektora imprezy, medal na szyi i woda w dłoni. Udało się. Ukończyłem pierwszą edycję Triathlonu Karkonoskiego, najbardziej ekstremalnych zawodów triathlonowych w tym kraju. Łzy wzruszenia, radość, nieopisana satysfakcja – wszystko mi się miesza.

Przyjechałem tu po przygodę i dostałem jej taką dawkę, że głowa mała. Porcja emocji i przeżyć była tak ogromna, że nie przespałem potem kilku nocy. Czas 6:59:38 dał mi 24 miejsce w stawce 72 zawodników, którzy wyruszyli na trasę, czyli dokładnie w jednej trzeciej. Jak na całkowity brak treningów rowerowych na wzniesieniach oraz wydłużoną trasę pływacką (moja najsłabsza dyscyplina), mogę być chyba z tego zadowolony. Tu czy tam minuta była do urwania, ale nie miałem na to napiny, miało być pięknie, przygodowo i radośnie. I było. Był flow na rowerze, był strach na zjazdach, ale i śpiewany pod nosem Vavamuffin gdy wszystko szło dobrze. I było też cholernie ciężko, był krzyk dodający animuszu, ból ud od pedałowania pod górę Było dokładnie tak, jak miało być. No i wciąż trwa karkowy kĄkurs, do dzieła!.

Dla takiego amatora jak ja, niesamowitą frajdą była otoczka tej imprezy. Od miejsca startu (Zamek Czocha naprawdę robi wrażenie! Oglądany z boku, z dołu i od środka!), poprzez strefę zmian na dziedzińcu i megastromne podejście do niej, aż na wszystkim co związane z supportem skończywszy. No i te podjazdy, te podbiegi, ta Śnieżka... Trafiło mi się, że pojechałem tam z grupą niesamowitych ludzi i dzięki nim, cały ten weekend był niesamowity. Wspólne przygotowania, planowanie trasy, szykowanie bajków i genialny pomysł Wybieganego, by okleić samochody taśmą malarską w motywujące napisy. No i kultowa już, jak dla mnie, naklejka na szybę „KARKONOSZMAN OFFICIAL SUPPORT”, z którą dumnie jeżdżę teraz po Wawie. Do tego emocjonalna Bo na mecie, wspólne głupawe zdjęcia, gotowanie kilograma makaronu, nalewka aroniowa, radości, strachy i durne pomysły jak puszczenie naszego filmiku na wyświetlaczu w centrum Karpacza. To zrobiło różnicę, nie mogło być lepiej, to była przygoda mojego dotychczasowego życia.




Za te chwile, piątce osób, z którą spędziłem ten weekend DZIĘKUJĘ!

Jasne, było trochę niedociągnięć organizacyjnych. Przede wszystkim od strony informacyjnej – mapki na stronie były nieaktualne, brakowało informacji o sposobie działania wsparcia, a i oznaczenia na trasach dałoby się poprawić. Wynajęcie dmuchanej mety też chyba nie jest problemem, co?;) Ale te drobiazgi nie zmieniają tego, że gdybym mógł wystartować tylko w jednej imprezie triathlonowej w roku, byłby to KarkonoszMan. Amen.

Inne relacje naszego drimtimu z KarkonoszMana (warto czytnąć):
Bo;
Jędrek;
Wybiegany.

=== === ===

MKON, człowiek-kosmita, zwycięzca KarkonoszMana i idol wielu triathlonistów-amatorów, rzucił wyzwanie. Za każdą minutę marszu na KarkonoszManie wpłacamy 10 gr na konto Fundacji SYNAPSIS, która pomaga dzieciom i dorosłym z autyzmem oraz ich rodzinom. Pomożemy i my, prawda?

Garmin mówi, że w tempie wolniejszym niż 9 min/km spędziłem na trasie 41:10. Dołączycie i przelejecie 4 zł? Niewiele, prawda?:) A Was trochę jest, ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka... Wystarczy wejść na stronę, wpisać ręcznie kwotę tam gdzie jest „WPISZ DOWOLNĄ KWOTĘ” i po paru kliknięciach jest:) Ja sam zadeklarowałem, że wpłacę 10 gr za każdą minutę w ogóle spędzoną na trasie biegowej. Zeszło mi 2:28:32, czyli 148,5 minuty (14,85 zł). Ale że to triathlon, to potrajam kwotę i wpłacam na konto fundacji 44,55 złociszy:) Kto mnie przebije, temu stawiam piwo!

Nie da się chyba lepiej podsumować Wielkiego Wyścigu niż tym zdjęciem.
Rywalizacja rywalizacją, ale... / 
fot. Marcin Oliva Soto

Choć na mecie tegorocznego Wielkiego Wyścigu byłem pierwszy i to ze sporym zapasem,
to wynik Bo zasługuje na to, bym ukląkł u jej stóp. Kapelusze z głów Koleżanko! / fot. Marcin Oliva Soto

piątek, 20 czerwca 2014



Ja się po prostu, tak po ludzku, boję tego Triathlonu Karkonoskiego, wiecie? Gdy 10 września ubiegłego roku w wymianie mailowej z MS pojawił się pomysł tego startu (zainspirowany wpisem Darka Sidora), pierwsze co Michał napisał to „Fak fak fak! To może być coś zajebistego! Pilnuj ich facebooka:)”, ale potem nadeszła jedna refleksja „Boje się tylko braków technicznych w jeździe na rowerze...” No i ja też tego się boję. Na dodatek w tych Karkonoszach muszę uważać na Bo (jej przedstartowe przemyślenia kliku-kliku), która szykuje zapewne olej rozlany na ostrych łukach, pinezki na belce startowej i inne atrakcje... Wszak Wielki Wyścig to nie przelewki, to nie zabawa dla małych dzieci tylko walka na do ostatniej kropli krwi, do ostatniej łzy i całego potu jaki można z siebie wypocić.

Skumajcie to, że przy dojeździe do naszej noclegowni Jędrek (moje wsparcie, bo w Triathlonie Karknoskim każdy zawodnik musi mieć swoje wsparcie) wpadł kołem w dziurę tak, że się na niej zawiesił i nie mógł wyjechać, a wyciąganie auta trwało 1,5 godziny! Jak myślicie? Kto tam tę dziurę rozstawił, jak sądzicie?;)


Love Błażej!

Ale do rzeczy. Ja czuję przed tymi zawodami wielki respekt, serio. Triathlon Karkonoski to 1,9km pływania w zimnym Jeziorze Leśniańskim u stóp Zamku Czocha (nie sądzę bym miał czas podziwiać widoki, więc dobrze, że zamek dokładnie obejrzałem dwa lata temu;)), 90km rowerem po szosach Karkonoszy (przewyższenia +1800m / -1300m) i na dobicie 22km biegu (+1300m / -500m) z odwiedzeniem Przełęczy Karkonoskiej i metą na szczycie Śnieżki. Tego biegu to się w sumie boję najmniej. Jak będzie za zimno to się ubiorę, jak za ciepło to się rozbiorę, a pod górkę jakoś sobie poradzę, bo choć urodzony, wychowany i żyjący na nizinach, to dusza moja bez wątpienia pochodzi gdzieś spod samiuśkich Tater. I choć nogi za duszą często nie nadążają, to łeb mam mocny i wiem, że sobie poradzę.

Ale ta zimna woda (wszak wiadomo, że pływak ze mnie przeciętny) i rower w górę i w dół, w górę i w dół i raz jeszcze w górę i w dół... Zdecydowanie bardziej doświadczony ode mnie w kolarstwie kolega Paweł napisał mi: „Staraj się jechać tak, jakbyś nie miał hamulców:) Więcej sił stracisz na rozpędzanie i dohamowanie na zjazdach niż na płynną, ale nawet wolniejszą jazdę.” W sumie brzmi sensownie, ale ta jazda bez hamulców...;) Obawiam się, że na zjazdach będę nadmiernie ostrożny i, podobnie jak na Biegu Marduły, będę tu tracił. Ale to moje pierwsze górskie doświadczenia na bajku, więc nastawiam się przede wszystkim na dobrą zabawę. Bo przecież czy strach jest zły? Nie, on pozwala włączyć hamulce bezpieczeństwa, zachować więcej rozsądku i zadbać o siebie.

Już same profile trasy i przewyższenia mówią, że będą to ekstremalne zawody, ale wystarczy rzucić okiem na prognozę pogody... Mówi ona, że do wody wchodzić będziemy w 2-4 stopniach, a na rowerze pomykać w 4-6. Meta jest na Śnieżce, a tam ze 2-3 stopnie i wiatr ponad 40 km/h. W sumie to fajnie, bo woda będzie cieplejsza niż powietrze, a bez upału na trasie biegowej odwodnienie raczej mi nie grozi;) Na rower trzeba się będzie ciepło ubrać. Bardzo ciepło, rękawiczki, buff pod kask i koszulka z wełny merynosów, tak to na razie widzę. Teraz siedzę na tarasie przed domem, pada deszcz. Po chwili nie pada, a potem znów pada. Mam ciepły polar i bluzę z kapturem, ale na rower to chyba tego nie założę.

Ale jednocześnie, obok tego respektu i strachu, to ja się okropecznie tym jaram. Szykują się naprawdę kultowe zawody, szykuje się triathlon jakiego ten kraj nie widział, a ja wezmę w nim udział! To jest coś, duże coś. Będzie cholernie ciężko, będzie bardzo bolało, ale będzie banan na ustach i radość niewyobrażalna i satysfakcja i spełnienie marzeń. I kiedyś, za 20 lat, gdy KarkonoszMan zdobędzie na świecie respekt taki jak norweski NorseMan, to powiem: byłem tam, na pierwszej edycji. W ekstremalnych warunkach dotarłem do mety i zostałem bohaterem.

Profil trasy rowerowej...

 ...i  biegowej

Ale, ale! My się tu będziemy bawić, ale i dla Was coś mamy. Chcecie kĄkurs? A chcecie dwa kĄkursy?;)

kĄkurs 1: Zarymuj karczycho!
Wiecie skąd nazwa Karkonosze? Hmmmm, Karkonosze, Karkonosze... Cóż to może znaczyć? PING! No jasne, że chodzi o kark! Zrobimy więc kĄkurs na karki, a właściwie to na rymowanki z karkami i oczywiście ze sportem, wszak jesteśmy sportowcami! Wrzucajcie je w komciach na blogach i/lub na Fejsach. Dwie najfaniejsze rymowanki (Ava, liczymy na Ciebie!) o karczychach nagrodzimy:) Czym można ochronić kark jak jest zimno? Ślicznym buffem! No to będą dwa buffy:) Na rymowanki czekamy do połowy przyszłego tygodnia (25 czerwca, środa, 23:59).

kĄkurs2: Typu-typu, kto wygra Wielki Wyścig?
Jak są zawody, to nie może się obyć bez typowania zwycięzcy i jego przewagi nad tym, kto będzie na drugim miejscu (tu nie będzie przegranych!). Proste typowanie, a w nim aż dla trzech (!) najlepiej typujących mamy trzy książki: „Bez ograniczeń” Chrissie Wellington, a także „Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego” oraz „Triatlon od A do Z”. No to typujecie, w komentarzach u mnie na blogu i w komentarzach u Bo:) Wpisujcie kto wygra i z jaką przewagą, typowanie kończy się w sobotę o 7 rano (wtedy nastąpi start KarkonoszMana).

Dziewczyny są super
Niestety, jedną rywalizację w tym roku już przegrałem i to grubo. Spalaliśmy kalorie. 283 fantastyczne dziewczyny dla mnie, a trochę mniej fajnych chłopaków spalało dla Bo. Łącznie do zabawy dołączyło 505 osób, które przez miesiąc przebyły 110 tys. km i spaliły prawie 6 mln kalorii! Niestety, zapomniałem, że faceci przez większą masę ciała, spalają więcej kcal i mimo niesamowitego wyniku 2,3 mln kcal (dziewczyny, jesteście boskie!!), przegraliśmy. Efekt?

Cóż, zajrzyjcie na Fejsa, nowa profilowa zobowiązuje...

To dla Was:)

Ale za te miliony spalonych kalorii (brzmi, co nie?) mamy oczywiście coś dla Was:) Bardzo proszę o kontakt na mailu lub FB następujące osoby: Julia Poznanianka, Aleksandra Dziądziak („Psychologia dla sportowców”), Katarzyna Pluto-Prondzińska, Iza Marusiak, Marta Alicja *Spidzior* („Biegaj zdrowo”). To od naszego kochanego sponsora, wydawnictwa Inne Spacery. Dziewczyny, dla Was ogromne gratulacje, a dla Kuby z wydawnictwa fanfary!




wtorek, 17 czerwca 2014


Po równym kwadransie zmieniam taktykę – wracam się 200 metrów drogą i postanawiam iść równolegle do drogi, w końcu trafię na punkt, nie? No i trafiam. Cały szczęśliwy sięgam po kartę startową i... przebiegające niedaleko sarenki słyszą donośne „kur....!!!”. Nie ma. Zniknęła. Uciekła sobie na inną planetę, wpierdut daleko ode mnie. Na szyi radośnie dyndają mi sznureczki, do których była przywiązana. Zgubiłem kartę startową!

Ale po kolei... Nie ma jak dobry start. Już na pierwszych kilkuset metrach popełniam więc błąd i wpadam (nie tylko ja, hehe) w złą przecinkę. Jak już okrężną drogą docieram do poprawnej, to wylatuję za bardzo na południe i dopiero po jakimś czasie wyłapuję gdzie jestem i docieram do punktu. Nadłożone 2 km, stracone 20 minut.

Od startu do PK4 prowadziła prosta niczym strzała droga, ale ja wolałem pobiec dookoła...

Porządkuję myśli i PK20 i PK1 łapię bezproblemowo. Jestem twardy jak stal, silny jak tur i nie popełnię już żadnego błędu! A potem nadchodzi PK3. Muszę polecieć niecałe 500 m na północ i potem około stówki na wschód. Proste, nie? Punkt jest w zagłębieniu terenu, ale tam są same zagłębienia terenu, jak znaleźć to jedyne? Kręcę się, szukam i nic. Ze trzy razy wracam do drogi i namierzam się raz jeszcze – bez efektu. Po równym kwadransie zmieniam taktykę – wracam się 200 metrów drogą i postanawiam iść równolegle do drogi, w końcu trafię na punkt, nie? No i trafiam. Cały szczęśliwy sięgam po kartę startową i... przebiegające niedaleko sarenki słyszą donośne „kur....!!!”. Nie ma. Zniknęła. Uciekła sobie na inną planetę, wpierdut daleko ode mnie. Na szyi radośnie dyndają mi sznureczki, do których była przywiązana. Zgubiłem kartę startową! Jakie są szanse na znalezienie niewielkiej kartki w lesie? Niewielkie, ale spróbuję... Wracam, kręcę się dalej, wiercę, łażę w jedną i drugą – dupa zbita. Wracam więc do punktu, przybijam go na mapie, zabieram rozrzucone konfetti i bardzo zły ruszam dalej. Nadłożone 2,5 km, stracone 30 minut.


PK3 to taka historia, że wymaga aż dwóch obrazków...

Ruszam do PK6. Moje postanowienie, że będę twardy jak stal, silny jak tur i nie popełnię już żadnego błędu jest nadal aktualne. Powkurwiałem się na zgubienie karty, ale postanawiam walczyć. Kto jak kto, ale ja się nie poddam. Paczam na mapę i okoliczne zwierzątka znów słyszą „k...!”. Jeszcze głośniejsze od poprzedniego. Patrząc w mapę nie zauważyłem dziury na drodze i moja prawa kosteczka (całkiem doświadczona życiowo – były zerwane więzadła, były różne wykręcenia i skręcania...) mocno wygięła się do zewnątrz. I boli. I jasnadupajapierdolędojasnejciasnej jak bardzo boli! Nie ma mowy o biegu. Kuśtykam, ledwie idę. Klnę na czym świat stoi, a po policzkach płyną łzy. Kij z Mazurskimi Tropami, to miała być zabawa, start treningowy. Ale za tydzień Triathlon Karkonoski, jeden z najważniejszych startów w sezonie. A ja ledwie mogę chodzić. Jedyne czego chcę, to zejść z trasy, wrócić do domu, położyć się w swoim łóżku i obudzić. To musi być jakiś pieprzony zły sen. Najpierw rano Bo zadzwoniła z płaczem, że nie ma roweru na KarkonoszMana, a teraz ja nie mam jak biec. Hmmm, zamiast Wielkiego Wyścigu zrobimy chyba sztafetę gamoni. Ja pojadę, a Boska pobiegnie. Szukamy pływaka!

Idę se tą drogą i po prostu po ludzku płaczę, nic innego mi nie pozostaje. W tym wszystkim oczywiście nie zauważam przecinki i wylatuję za bardzo na południe. Próby biegu kończą się bólem, więc szybciej lub wolniej (raczej wolniej) maszeruję. Przy okazji skręcenia kostki zagubiłem gdzieś głowę i punktu oczywiście nie jestem w stanie znaleźć. Łażę w jedną i drugą zupełnie bez sensu, szukając tej ziemianki (taki był opis punktu). W końcu zrezygnowany idę dalej drogą w nadziei, że... nie wiem co. Że coś się trafi. Trafia się ktoś – Jacek. Namierzamy się od drugiej strony, przez polanę (której kształty swoją drogą zupełnie nie zgadzają się z mapą – taki urok zabaw na orientację...) i oczywiście znajdujemy punkt. Ja łaziłem za bardzo na południe. Nadłożone 2 km, stracone 30 minut.


Przy PK6 była nieaktualna mapa, ale nie zwalnia to przecież nawigatora z myślenia...

Wkurw sięga zenitu i sprawia, że nie czuję już bólu. Na liczniku mam 18 km, w trasie jestem prawie 3 godziny, a zaliczyłem dopiero połowę punktów kontrolnych. Z tego trzy mam na zgubionej karcie startowej... Teraz to już naprawdę twardy jak stal, silny jak tur i absolutnie żadnych błędów, żadnych! Dalej do wyboru są dwa warianty. Albo obiec jezioro od wchodu i zrobić 16-15-14-18-17, albo też jezioro minąć zachodnią stroną i punkty zaliczyć w kolejności 18-16-15-14-17. Ze względu na możliwość szybkiego asfaltu, decyduję się na pierwszy wariant. I idzie dobrze, pięć kilometrów wpada w niecałe 27 minut, przez większość czasu biegniemy poniżej 5 min/km. I choć z PK16 do PK15 docieramy dookoła, to jest nieźle. Nadłożone tylko 300-400 m, stracone raptem 4-5 minut.

PK14 to położona w okolicy rzeczki i bagien ambona myśliwska. Ambon trochę tam jest, a na odpowiednią trafiamy naturalnie na samym końcu (tzn. wcześniej przeszliśmy obok prawidłowej, ale była dobrze ukryta i żeśmy jej nie zauważyli:/), a poziom błota i wody w butach rośnie w okolice stratosfery. Nadłożone 1 km, stracone 15 minut.

Na tle dwóch poprzednich hipergigaburaków, PK14 to mikrowtopka.

PK18, o niespodzianko, udaje się zaliczyć bez problemu. Jeszcze tylko przedostać się na drugą stronę DK16, zaliczyć PK17 i wrócić do Gietrzwałdu. Proste, nie? Pod warunkiem, że się dokładnie patrzy na mapę, pilnuje kompasu i nie boi psów! Najpierw zła droga (mapa i kompas), a za chwilę wycof (pies). Efekt? Nadłożone prawie 2 km, stracone 10 minut (na szczęście szybko tam biegliśmy).

Niby nic trudnego: patrzeć na mapę i kompas.
A jednak, zupełnie bez sensu pobiegliśmy na południowy zachód.

PK17 i dotarcie do mety przebiegają już bez historii, udało się nie popełnić błędu i końcowy wynik to 38 km i 5h37min w trasie. Na 25-tce. Moja najszybsza 50-tka (Ełcka Zmarzlina 2014) to 5:17. Szkoda słów, co nie? Jakby tak zsumować te moje nadłożenia i straty to na trasie, która w założeniu miała mieć około 25-28 km, to dodałem sobie z 10 kilometrów (!) i prawie 2 godziny. Oczywiście, że trudno o przebieg bezbłędny, ale ten akurat był jednym wielkim błędem. Ten popis nawigacji przejdzie do historii i za 20 lat gdy będę wygrywał kategorię weteranów, młodzi adepci napierania będą sobie pokazywać mój track jako przykład tego, jak nie należy nawigować. Na mecie otrzymałem w pełni zasłużoną porcję szydery od kolegów i z podkulonym ogonem wróciłem do domu... pĄ-koszulka nawet nie została wyciągnięta z torby, nie zasłużyłem na włożenie jej. Podobnie jak na tradycyjne samojebki z innymi uczestnikami. Kara musi być.

Mazurskie Tropy – naprawdę fajna impreza. Świetnie zorganizowana, z poprawnie rozstawionymi punktami kontrolnymi, piwkiem i masą pysznego jedzenia na mecie (pączków były setki, Bormanie, byłby Pan zadowolony!). Trzeba przyznać, że to ja nie spisałem się najlepiej. To był naprawdę zły dzień, pod każdym kurde względem. A mimo tego dotarłem do mety jako piąty (ostatecznie oczywiście będę gdzieś na końcu, bo nie mam zaliczonych trzech punktów kontrolnych – zgubiona karta startowa), z 1,5h straty do zwycięzców. Nie umiem wyjaśnić skąd tak fatalna praca z mapą, nie umiem wyjaśnić, dlaczego nie zabrałem na zawody mózgu i czemu stało się to, co się stało.

Jak zwykle: im bardziej zielono tym szybciej, im bardziej czerwono tym wolniej.

Po 24h leżąca w górze i chłodzona kostka bolała znacznie mniej, po 48 zrobiłem już 80 km na rowerze, będzie dobrze! Prosto z Gietrzwałdu pojechałem do lekarza i dowiedziałem się, że niczego nie uszkodziłem, widać jedynie zwapnienia po poprzednich urazach. Wg lekarza to „lekko umiarkowane skręcenie”. Zalecenia: chłodzić, trzymać w górze i oszczędzać 2-3 tygodnie. A za kilka dni KarkonoszMan. Do zaleceń lekarskich dodaję głaskanie i rozmowy z kostką oraz opaskę stabilizacyjną i w sobotę w Karkonoszach zrobię taki wynik, że wszystkim kopary opadną, o!

Oczywiście od razu dostały mi się z kilku stron joby, że na tydzień przed startem o priorytecie A wybieram się na bieganie przełajowe. Tylko nic nie poradzę na to, że to właśnie łażenie po bagnach i górkach, śmiganie po lasach i przecinanie pól jest tym, co lubię najbardziej. Jasne, 2:59 w maratonie, coraz lepsze wyniki w ćwierć- i półajronmenach i inne takie mocno mnie kręcą, ale naj, naj, naj jest właśnie użeranie się z własnymi słabościami nawigacyjnymi, katowanie się na zbiegach i podbiegach, błądzenie po bagnach i podziwianie łani przefruwającej nad leśną drogą... Ryzyko urazu prawej kostki (to moja pięta Achillesowa) jest tu wpisane w zabawę.

Plusy wyjazdu? Z tyloma wtopami, skręconą kostką i straconymi prawie 2h, dotarłem do mety jako czwarty z 20 zawodników, choć ostatecznie (ze względu na zgubienie karty startowej) sklasyfikowano mnie na siódmym miejscu. Trasa była dość trudna, ale biegało się dobrze, a na niektóre punkty namierzałem się idealnie. Najważniejsze chyba jest jednak, że mimo dwóch momentów załamania (zgubienie karty i skręcenie kostki) nie poddałem się. Nie zszedłem z trasy, nie zrezygnowałem, tylko postanowiłem walczyć.

I jeszcze Endomondziak dla zainteresowanych:


piątek, 13 czerwca 2014

Ależ było ładnie... / fot. Jacek Bogucki

Dzień przed startem Biegu Marduły napisałem na Fejsuniu„Będzie bolało, będzie ciężko, ale będzie pięknie, radośnie i szczęśliwie.” I wiecie co? Dziś, niemal tydzień po zawodach, nie jestem w stanie w jednym zdaniu streścić tych zawodów lepiej, nie spodziewałem się, że ta zapowiedź ziści się tak dosłownie.

Będzie bolało...
Ojapierdziulę jak bardzo bolały czwórki. Jeszcze w środę wieczorem ból był ciężki, dziś mamy piątek, a ja wciąż czuję, że mam mięśnie. Gdy w poniedziałek rano, przed klatką, na początku swojej drogi do pracy, zauważyłem, że nie wziąłem kasku i muszę wrócić się na trzecie piętro i jeszcze raz z niego zejść, niemal rozpłakałem się z żalu. Każda zmiana stanu (siedzenie-chodzenie, chodzenie-leżenie itd.) była okupiona jękami, stękaniem i nieparlamentarnym „k…”. Nie pomogła regeneracja na rowerze, nie pomogło jacuzzi, nie pomogła kąpiel solankowa. Swoje trzeba odcierpieć… W trakcie zawodów tak źle nie było, bo w miarę kontrolowałem intensywność wysiłku, a adrenalina i tatrzańskie endorfiny skutecznie zabijały zaczątki bólu, który nadszedł następnego dnia i potęgował się z każdą chwilą.

Będzie ciężko...
Tatry to nie są przelewki. Podejście na Przełęcz Karb czy wtarabanienie na Liliowe wymagają solidnej wydolności i siły mięśni nóg, nawet jeśli robimy to w tempie turysty. A to zawody, bieg, III Mistrzostwa Polski w Biegach Wysokogórskich Skyrunning! Na płaskim i z górki starałem się maksymalizować prędkość, ale tak, by nie narażać się na niebezpieczny wypadek. Najszybsze odcinki biegłem mniej więcej w tempie maratońskim (ok. 4:20 min/km), ale na podejściach tempo siadało momentalnie i skupiałem się na marszu. Długie kroki, mądre ustawianie stóp itd. W miarę się sprawdzało, choć jeden taki kolega zaczął mi uciekać w drodze do Murowańca, a na podejściu na Karb niemal znikał w oczach. Wniosek? Robił to lepiej.

Najtrudniejszy dla mnie moment? Właściwie to... chyba od końca asfaltu (pierwsze 2,5 km to rozgrzewka po asfalcie – oczywiście pod górę) do samej mety – czyli ponad 3h wysiłku. Starałem się biec (a pod górkę iść) tak, by cały czas było równo ciężko. I udało się. Nie zarzynałem się na żadnym podejściu, bo znam dobrze trasę biegu i wiedziałem, że sporo siły trzeba zostawić na drugą jego część, ale jednocześnie zrobiłem te zawody na maksa. Dość powiedzieć, że z 3,5-godzinnego wysiłku średnie tętno wyszło mi tylko o 3 uderzenia na minutę niższe niż z maratonu w Rotterdamie.

Będzie pięknie...
Powiem Wam szczerze: nie umiem znaleźć słów, które oddałyby to, z jakim zachwytem pokonałem te mordercze prawie 2000 m w górę, 1600 m w dół i 25 km do przodu. Pod kątem podziwiania widoków nie mogło chyba być lepszej pogody niż w sobotę. Niby walka o jak najlepsze miejsce i czas, ale wiele razy z premedytacją zwalniałem, oglądałem się za siebie i… przez plecy przechodziły mi ciarki. Już wbiegnięcie do Hali Gąsienicowej przynosi człowiekowi kochającemu góry wzruszenie, bo widoki tam zapierają dech w piersiach (zimowe wspomnienie: kliku-kliku). Żółta Turnia, Orla Perć, Kościelec, Świnica – Jezusicku, czego stąd nie widać! Miałem ochotę zatrzymać się, usiąść i podziwiać widoki. Ale przecież nie było czasu na przesadne zachwycanie się panoramą. Banan, woda na punkcie odżywczym i lecimy dalej. A dalej jest... jeszcze piękniej! Widok spod Karbu na Stawy Gąsienicowe jest bez dwóch powalający i fakt, że podziwiałem go już z pięć razy nijak tego nie zmienia. Gdybym miał wskazać jedną ze swoich ulubionych panoram w Tatrach, byłoby to właśnie podejście na Karb. Kto go nie widział, to naprawdę polecam ten szlak.

Takietam widoczki:) / fot. Olaf W.

Niestety, ze względów bezpieczeństwa (sporo śniegu) trasa biegu została zmieniona i ominęła nas wizyta na Świnickiej Przełęczy. A szkoda, bo to niesamowite miejsce, no i odcinek od Świnickiej Przełęczy do Kasprowego to prawdziwy skyrunning – bieg na wysokości ponad 2000 m n.p.m. W zamian za to z Czerwonych Stawków polecieliśmy do dolnej stacji kolejki, spod której rozpoczęło się trudne i męczące podejście na Przełęcz Liliowe. I znów, mimo coraz bardziej palącego bólu ud i zatykania płuc, co jakiś czas nie mogłem się powstrzymać przed poświęceniem uwagi widokom. To niesamowite, bo podczas normalnego ulicznego biegu nie mam siły na podziwianie miasta, a tutaj, mimo wysokiej intensywności zawodów, przyciąganie Tatr było tak ogromne, że przecierałem oczy od zalewającego je potu po to tylko, by choć na kilka sekund popatrzeć na szczyty i przełęcze.

Zdaję sobie sprawę, że jak mnie ktoś na trasie zobaczył, to wyglądałem jak zombie. Twarz zalana potem (delikatnie mówiąc nie jestem fanem upałów), obłęd w oczach i otwarte usta, bo wtedy łatwiej się oddycha. Ale mimo tego wyglądu, było to 3h24min radości. Takiej wewnętrznej, duchowej. Radości z bycia częścią czegoś wyjątkowego i obcowania z widokami jakich nie da się powtórzyć ani nawet opisać. Czytam tę swoją relację po raz kolejny i mam takie poczucie, że nawet w połowie nie umiem Wam opisać tego, jak pięknie tam było i jak bardzo to przeżywałem...

Od samej linii startu wiedziałem, że najtrudniejszym odcinkiem będzie dla mnie zbieg z Kasprowego Wierchu. Bo choć pobiegałem w Falenicy, pobiegałem na Kazurce, a nawet spędziłem kilka zimowych dni w Tatrach, to zbieganie nadal jest moją najsłabszą stroną. I tak było. Wyprzedziło mnie tam kilka osób, kilka innych łyknąłem ja, ale z każdym kilometrem było coraz trudniej. Jak się wypłaszczyło to i tak nie mogłem bezpiecznie puścić nóg, bo nawierzchnia była bardzo, bardzo niefajna dla moich nadwyrężonych kostek, więc nadal się męczyłem. Co parę minut na Garminie sprawdzałem aktualną wysokość odliczając kolejne sto metrów w dół.

Ostatnie 1500 metrów biegu prowadzi… pod górę, do Hotelu Kalatówki. Nie jestem w stanie biec, więc uprawiam marszobieg. Mając w pamięci końcówkę z ubiegłego roku (http://www.biecdalej.pl/2013/06/ten-w-ktorym-zostaje-podniebnym.html) co jakiś czas oglądam się za siebie wypatrując innych zawodników. Dopiero fakt, że biegnąc zbliżam się do jednego z rywali motywuje mnie do tego, by poruszać się szybciej. Na 100 metrów przed metą widzę Justynę z kamerą, więc się uśmiecham i pozuję do filmiku, ale pewnie wyszło bardzo pokracznie, jak zwykle w moim przypadku. Za metą 10 pĄpasków i można odetchnąć, udało się... :)

Nie ma dobrego biegu bez zestawu samojebek!
Telefon dał trochę ciała i niektóre nie wyszły, ech... :(

Radośnie...
Wyjazd w Tatry to zawsze dla mnie ogromna radość i duchowe przeżycie. Tym razem radości było wyjątkowo dużo, bo wybraliśmy się tam bardzo wesołą gromadką. Wybiegany w dwupaku, Jędrek, Kwito, Paweł, dołączył do nas Łukasz i jeszcze ta cała Bo, której przecież nikt nie lubi. Przygarnęliśmy ją więc i nawet nocleg w pokoju z TV jej daliśmy żeby Opole sobie mogła przed snem obejrzeć.

Oj, było naprawdę wesoło. Nie zabrakło wspólnego rozruchu, nie zabrakło pizzy, makaronów i piwa oczywiście też nie zabrakło. Ale to nie tak, żeśmy tylko browce pili. Od dotarcia do mety minęła godzina. Piwko już wypite, posiłek wciągnięty, co by tu robić. Leżymy na trawie, patrzymy na te góry, patrzymy... „Chodźmy na Giewont!” rzuca Kwito. Na początku sceptycznie i markotnie, ale... w mojej głowie kiełkuje myśl, że przecież cały dzień przed nami! Jestem w Tatrach, a Tatry to moje miejsce na ziemi. No kurde tak cały dzień siedzieć i pić piwo? „Idźmy, ale z tym Giewontem będziemy negocjować, bo tam tłumy będą.”. Zebrało się nas trzech odważnych i dosypaliśmy do pieca jeszcze ponad 1000 metrów w górę i 1300 w dół oraz 14,5 km do przodu. No kurde, to ja rozumiem! Miejscami biegliśmy, miejscami szliśmy, a bez względu na tempo rozmawialiśmy głównie o... jedzeniu;)


Pąpaski na Małołączniaku (2096 m n.p.m.)

I szczęśliwie!
Świat się skończył, piekło zamarzło, tego jeszcze nie grali... Po raz pierwszy w „karierze” wracam z zawodów sportowych z nagrodą! I to wracam z nagrodą z III Mistrzostw Polski w Biegach Wysokogórskich Skyrunning! Brzmi nieźle, co?:) Cóż, dopisało mi po prostu szczęście, dużo szczęścia! Dla co 40-tego zawodnika, który dotrze na Kasprowy Wierch Hotel Kasprowy ufundował weekend dla dwóch osób. No i psim swędem byłem tam akurat 80:)

Ja i nagroda, rzecz niebywała!

poniedziałek, 9 czerwca 2014


To gościnny wpis. Kolega Piotrek Rutkowski, dobijający do czydziechy kolarz amator, przetestował trochę żeli energetycznych i na łamach mojego bloga dzieli się z Wami obserwacjami. To test bardzo subiektywny, w kilku miejscach mam zdanie odmienne od Piotrunia i jasno to zaznaczam, a ocena końcowa jest średnią naszych ocen. Podobnie jest, jeśli występują te same żele o różnych smakach. Domyślnym oceniającym jest Piotrek, jeśli ocenę pisałem ja, jest to oznaczone.

Żel energetyczny jaki jest każdy widzi. Woda z jakimś cukrem w saszetce lub tubce, który ma dostarczyć energię w czasie zawodów lub ciężkiego treningu. Zwykle jest tam glukoza, fruktoza lub maltodekstryna, albo też mieszanka powyższych. Do tego jakiś sztuczny (lub nie) aromat, trochę sodu i potasu dla wyrównania strat składników mineralnych i można sprzedawać za grube pieniądze. Cena jednego kilograma takiego żelu waha się od 70 do 400 zł, a jeśli odejmiemy wodę i weźmiemy pod uwagę same węglowodany, to będzie to jeszcze więcej.

W tym teście nie rozwodzę się nad samym działaniem żeli. To cukier plus woda i on zawsze zadziała. Można jedynie wybierać, ile tego cukru ma być opakowaniu oraz czy wolimy prostego kopa z glukozy lub maltodekstryny, czy jakąś mieszankę z fruktozą. Tak czy inaczej – zadziała na pewno:) Niektórzy zwracają uwagę na zawartość guarany, kofeiny lub innego środka pobudzającego, ale tu preferencje zależą od osoby – energii jako takiej żel na pewno dostarczy.

Po co więc ten test? Po pierwsze, poza działaniem istotne są takie kwestie jak to czy żel jest smaczny, czy trzeba go popijać, czy łatwo go otworzyć i wycisnąć i czy nie „zakleja” paszczy. Po drugie zaś, liczy się cena, a po trzecie – kaloryczność. Saszetka saszetce nierówna. Amator trenujący sport wytrzymałościowy i tak wydaje za dużo, warto więc zwracać uwagę na to, jak przyciąć koszty.

Kosztom poświęcono sporo miejsca. Owszem, tu czy tam można by pewnie znaleźć dany żel taniej (cena w tabeli pochodzi z jednego ze sklepów internetowych, zwróćcie też uwagę na fakt, że niektóre żele można kupować w większych paczkach i wówczas za sztukę wychodzi taniej), ale widełki cenowe liczone jako koszt tysiąca kcal są ustalone na tyle szeroko, że na wynik testu nie ma to wielkiego wpływu. Skoro żele i tak działają, a większość z nich to woda i cukry, to może warto kierować się głównie ceną? Pamiętajmy jednak o tym, że liczy się zawartość kaloryczna. Przy godzinnym treningu nie ma większego znaczenia, czy dostarczymy sobie 70 czy 140 kcal, ale już przy kilkugodzinnym rozjeździe lub rozbieganiu ma to znaczenie.

Jak na razie w zestawieniu znalazło się 11 żeli, ale zestawienie będzie sukcesywnie uzupełniane o kolejne. Jak na razie liderem testu jest Isostar Actifood, który przy niskiej cenie oferuje niezłą jakość. Wysoko trzymają się także PowerBar (to to samo co PowerGel) i Agisko. Pierwszy z tej dwójki dostał bardzo wysoką ocenę w teście subiektywnym, drugi zaś rozłożył konkurencję na łopatki pod względem kaloryczności.

Większość żeli plasuje się w przedziale 100-200 zł za kilogram. To sporo pieniędzy. Żele staram się więc traktować jako ratunek na wyjątkowo ciężkich treningach i zawodach. Na co dzień taniej wychodzą batony, suszone owoce, bakalie czy inne zamienniki, że o bananach nie wspomnę.

Poniżej zestawienie z wybranymi żelami dostępnymi na rynku. Przetestowaliśmy część z nich i jeśli w ręce wpadną mi kolejne, materiał zostanie zaktualizowany. Mam nadzieję, że zestawienie i tabela okażą się przydatne. W każdej kategorii (ocena subiektywna, koszt, kaloryczność) żel mógł dostać od 1 do 6 pkt.

=== === ===

1) Isostar Actifood (exotic) – 13,5 pkt – 90 g, 181 kcal;

Skład: syrop glukozowy, woda, mix brzoskwiniowy (brzoskwinie, cukier, woda, skrobie modyfikowana, koncentrat soku cytrynowego, aromat), liofilizowane kawałki brzoskwiń (brzoskwinie, krem ryżowy), zagęszczacz: pektyna, witaminy C, E, B1, kwas cytrynowy, konserwant: dwutlenek siarki.

Smak: na opakowaniu mango i banan, które rzeczywiście są wyczuwalne. Bardzo smaczny, choć osobiście wolałbym trochę bardziej kwaskowaty smak. Fajna przekąska. Duże opakowanie (saszetka zawiera 44,6 g węglowodanów / 181 kcal) przy tej cenie plasuje Isostara jako jeden najtańszych żeli w teście. Zakręcany na zakrętkę co ma plusy (można rozłożyć na dwie dawki) ale też minusy (na zmęczeniu trudno otworzyć i jeszcze trudniej zamknąć). Raczej na długie spokojne treningi niż np. na trudny maraton MTB w górach, gdzie koncentracja musi być utrzymana przez 100 proc. czasu. Gęstość: gęsty, wyczuwalne kawałki owoców. Do popicia.

Ocena subiektywna: 4,5/6; koszt: 6/6; kaloryczność 3/6; razem: 13,5/18 pkt;

=== === ===

2) Agisko (cytrusowy) – 13,25 pkt – 37 g, 129 kcal;

Skład: maltoza, polisacharydy, woda, maltorioza, mct, wyciąg z owoców, lecytyna sojowa, glukoza, d-ryboza, aromat, kwas cytrynowy, sorbinian potasu.

Piotrek Rutkowski:
Smak i konsystencja są OK. Może tylko za mało cytrusów w tych cytrusach jest. Ale cóż, maltoza w składzie robi swoje i wielbiciele słodyczy będą zadowoleni. Gęstość powyżej średniej, ale nie przeszkadza. Z opakowania wyciska się bez problemu. Wymaga co najmniej łyka wody. Większych uwag nie mam - dobry, słodki, trochę gęsty żel. Agisko, jako jeden z niewielu w zestawieniu Agisko, zawiera MCT, czyli średniołańcuchowyme kwasamy tłuszczowe, które są wolnowchłanialnym źródłem energii.

Ocena subiektywna: 4/6; koszt: 3/6; kaloryczność 6/6; razem: 13,25/18 pkt;

Krasus:
W smaku to dla mnie ścisła czołówka żeli. Producent nie kombinuje z różnymi wariantami, tylko daje jeden i wiadomo czego można się spodziewać. Konsystencja jest dla mnie idealna, ale łyk wody rzeczywiście nie zaszkodzi. Sam najczęściej używam Agisko, choć ze względu na cenę oszczędzam je i zabieram tylko na zawody. 37 g w opakowaniu to jedna z najmniejszych wartości w zestawieniu, ale dzięki wysokiej kaloryczności (100 g żelu ma aż 348,6 kcal, podczas gdy średnia dla konkurencji to ok. 200 kcal!) Agisko zdecydowanie daje radę.

Ocena subiektywna: 4,5/6; koszt: 3/6; kaloryczność 6/6; razem: 13,5/18 pkt;

=== === ===

3) PowerBar (truskawka-banan) – 13 pkt – 41 g, 107 kcal;

Skład: maltodekstryna, woda, fruktoza, chlorek sodu, cytrynian sodu, kwas cytrynowy, aromat, środki konserwujące (benzoesan sodu, sorbinian sodu), chlorek potasu.

PowerBar to mój osobisty zwycięzca w kategorii jakość. Smak jest bardzo kwaśny, co fajnie orzeźwia. Być może gdzieś tam było mango i marakuja, ale czułem przede wszystkim kwasotę. Żel dobrze wchodzi. Sprzedawany jest w saszetce takiej jak wiele innych, jedna saszetka zawiera 27 g węglowodanów. Gęstość: średnia. Nie trzeba od razu popijać.

Ocena subiektywna: 5/6; koszt: 4/6; kaloryczność 4/6; razem: 13/18 pkt;

=== === ===

4) Gutzy SportsGel (truskawkowy) – 11,5 pkt – 40 g, 100 kcal;

Skład: maltodekstryna, woda, syrop glukozowo-fruktozowy, cytrynian sodu, kwasek cytrynowy, cytrynian magnezu, aromaty: truskawkowy i owoce leśne, konserwanty: sorbinian potasu i benzoesan sodu.

Smak nie zapada w pamięć. Owszem, truskawkę czuć, ale nie jest to żel, który chciałoby się zjeść ponownie. Gęstość: średnia lub nawet średnio-rzadka, nie trzeba od razu popijać. Sprzedawany w saszetce, po 24 g węglowodanów / 100 kcal.

Ocena subiektywna: 3,5/6; koszt: 4/6; kaloryczność 4/6; razem: 11,5/18 pkt;

=== === ===

4) Multipower Multicarbo (truskawka-limonka) – 11,5 pkt – 40 g, 104 kcal;

Skład: maltodekstryna, woda, fruktoza, chlorek sodu, chlorek potasu, cytrynian potasu, cytrynian sodu, regulator kwasowości: kwas cytrynowy, naturalny aromat, substancja przeciwzbrylająca: sorbinian potasu, benzoesan sodu.

Truskawka występuje tu raczej w wydaniu gumy turbo niż ogrodu babci. Limonki też wiele nie czuć, ale żel ma akceptowalny smak, choć kwaśniejszy byłby jeszcze lepszy. Gęstość: początkowo wydaje się średnio gęsty, ale pod koniec już trochę zatyka i koniecznie trzeba popić. Dzięki tej gęstości po zaaplikowaniu mamy poczucie, że coś wpadło do żołądka. Kupuje się go w saszetkach, które zawierają po 26 g węglowodanów i 104 kcal.

Ocena subiektywna: 3,5/6; koszt: 4/6; kaloryczność 4/6; razem: 11,5/18 pkt;

=== === ===

6) Inkospor X-TREME (tropical) – 11 pkt – 40 g, 109 kcal;

Skład: maltodekstryna, woda, fruktoza, regulator kwasowości: kwas cytrynowy, chlorek sodu, aromat, chlorek potasu, witamina B1, beta karoten. ekstrakt guarany (0,39 proc.)

Smak: Nie wiem czy tak smakują tropiki. Jeśli tak, to... jest tam strasznie nudno, bo żel smakował cukrem. Gęstość: bardzo gęsty glut, trudny do wyciśnięcia. Bardziej się go zjada niż wypija. Koniecznie trzeba go popić i to sporo. Dostępny w klasycznej saszetce. To jeden z najtańszych żeli, ale co z tego, skoro w kategorii jakość wypada blado. Trochę nadrabia kalorycznością, 100 g żelu to 272,5 kcal.

Ocena subiektywna: 2/6; koszt: 5/6; kaloryczność 4/6; razem: 11/18 pkt;

=== === ===

6) Aptonia Fruit & Play (jabłko) – 11 pkt – 90 g, 74 kcal;

Skład: Jabłko, sok jabłkowy na bazie koncentratu, cukier, naturalny aromat jabłkowy, przeciwutleniacz: kwas askorbinowy, witamina B1.

Krasus:
To właściwie nie żel tylko mus owocowy. Owoce stanowią ok. 96-99 proc. jego składu (zależnie od smaku), jabłkowy jest pyszny. Walory smakowe tego produktu wynikają z faktu, że nie zawiera on sztucznych cukrów, a po prostu owoce. Odbija się to niestety na kaloryczności. Mimo pokaźnych rozmiarów saszetki (90 gramów) zawiera ona tylko 74 kcal. Taki sam duży Isostar Actifood to 181 kcal. Kupowane w opakowaniach po cztery sztuki żele Fruit & Play wychodzą po 2,50 zł za sztukę, pojedynczo trzeba płacić więcej (3,50-4,00 zł). Żel jest gęsty, bo to przecier z owoców. Stosuję go na PMnO, gdzie fajnie jest wrzucić coś poważniejszego na żołądek lub na dłuższych treningach, na których łączę go z innymi źródłami energii. Zakręcana saszetka nadaje się do rozłożenia żelu na dwie porcje, można ją też wykorzystać do „załadowania” żelem własnej produkcji lub piciem. Żel jabłkowy kupowany na sztuki jest tańszy od pozostałych, stąd jego ocena wypada lepiej.

Ocena subiektywna: 5/6; koszt: 5/6; kaloryczność 1/6; razem: 11/18 pkt;

8) Aptonia Fruit & Play (jabłko-banan) – 10,5 pkt – 90 g, 74 kcal;

Skład: jabłko, banan, sok jabłkowy na bazie koncentratu, cukier, naturalny aromat bananowy, przeciwutleniacz: kwas askorbinowy, witamina B1.

Krasus:
To właściwie nie żel tylko mus owocowy. Owoce stanowią ok. 96-99 proc. jego składu (zależnie od smaku), a ten jabłkowo-bananowy jest zdecydowanie najlepszym żelem jaki jadłem. Walory smakowe tego produktu wynikają z faktu, że nie zawiera on sztucznych cukrów, a po prostu owoce. Odbija się to niestety na kaloryczności. Mimo pokaźnych rozmiarów saszetki (90 gramów) zawiera ona tylko 74 kcal. Taki sam duży Isostar Actifood to 181 kcal. Kupowane w opakowaniach po cztery sztuki żele Fruit & Play wychodzą po 2,50 zł za sztukę, pojedynczo trzeba płacić więcej (3,50-4,00 zł). Żel jest gęsty, bo to przecier z owoców. Stosuję go na PMNO, gdzie fajnie jest wrzucić coś poważniejszego na żołądek luba na dłuższych treningach, na których łączę go z innymi źródłami energii. Zakręcana saszetka nadaje się do rozłożenia żelu na dwie porcje, można ją też wykorzystać do „załadowania” żelem własnej produkcji lub piciem.

Ocena subiektywna: 5,5/6; koszt: 4/6; kaloryczność 1/6; razem: 10,5/18 pkt;

=== === ===

8) Active Life Energy (ALE) (truskawka-banan) – 10,5 pkt – 55,5 g, 110 kcal;

Skład: Maltodekstryna, woda, kwas cytrynowy (regulator kwasowości), guma ksantanowa (substancja żelująca), cytrynian sodu, cytrynian potasu, sorbinian potasu (substancja konserwująca), aromat bananowy, aromat truskawkowy.

Błażej Suchą Szosą:
Smak truskawka-banan jest moim faworytem, zjadłem go z przyjemnością. Gęstość: Rewelacja. Moim zdaniem najlepsze z tych, z którymi miałem do czynienia. Półpłynny kisiel, to jest to czego bym szukał. Ani zbyt stałe ani zbyt płynne, po prostu idealne. Próbowałem wcześniej Vitarade, Nutrend i Vitargo, ten jest najlepszy. Wolę takie odrywane opakowania od tych odkręcanych, ale liczę, że jeszcze ktoś wymyśli coś lepszego:)

Ocena subiektywna: 5/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 11/18 pkt;

Krasus:
Smak: żaden z żeli ALE mnie do siebie nie przekonał. Wszystkie były... nieco nijakie. Ot, zjadłem bez problemu, przełknąłem, ale nie czułem wielkiej ochoty na kolejny. Żołądek przyjmował ALE dobrze. Gęstość: połączenie kisielu z olejem sprawdza się na spokojnych treningach bądź przed zawodami. Żel łatwo jest wycisnąć, nie wymaga popijania i nie zakleja pyszczka. Ale w trakcie trudnego treningu jest ryzyko upaćkania się, bo może się wylać z saszetki. Konsystencja wyróżnia się na rynku żeli, potraktowałbym ją jako zaletę, a nie wadę. In minus trzeba za to zapisać kaloryczność żeli ALE. W 100 gramach żelu jest tylko 198 kcal, na tle konkurencji wypada więc blado.

Ocena subiektywna: 4/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 10/18 pkt;

=== === ===

10) Active Life Energy (ALE) (cola) – 9,5 pkt – 55,5 g, 110 kcal;

Skład: maltodekstryna, woda, aromat, kwas cytrynowy (regulator kwasowości), guma ksantanowa (substancja żelująca), cytrynian sodu, cytrynian potasu,sorbinian potasu (substancja konserwująca), kofeina.

Błażej Suchą Szosą:
Smak coli – szału nie ma, ale nie było też tak żebym się wzdrygał, jadłem lepsze. Na pewno Vitargo ma lepszy smak coli. Gęstość: Rewelacja. Moim zdaniem najlepsze z tych, z którymi miałem do czynienia. Półpłynny kisiel, to jest to czego bym szukał. Ani zbyt stałe ani zbyt płynne, po prostu idealne. Próbowałem wcześniej Vitarade, Nutrend i Vitargo, ten jest najlepszy. Wolę takie odrywane opakowania od tych odkręcanych, ale liczę, że jeszcze ktoś wymyśli coś lepszego:)

Ocena subiektywna: 4/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 10/18 pkt;

Krasus:
Smak: żaden z żeli ALE mnie do siebie nie przekonał. Wszystkie były... nieco nijakie. Ot, zjadłem bez problemu, przełknąłem, ale nie czułem wielkiej ochoty na kolejny. Żołądek przyjmował ALE dobrze. Gęstość: połączenie kisielu z olejem sprawdza się na spokojnych treningach bądź przed zawodami. Żel łatwo jest wycisnąć, nie wymaga popijania i nie zakleja pyszczka. Ale w trakcie trudnego treningu jest ryzyko upaćkania się, bo może się wylać z saszetki. Konsystencja wyróżnia się na rynku żeli, potraktowałbym ją jako zaletę, a nie wadę. In minus trzeba za to zapisać kaloryczność żeli ALE. W 100 gramach żelu jest tylko 198 kcal, na tle konkurencji wypada więc blado.

Ocena subiektywna: 4/6; koszt: 3/6; kaloryczność 2/6; razem: 9/18 pkt;

=== === ===

10) Aptonia Fruit & Play (jabłko-truskawka) – 9,5 pkt – 90 g, 74 kcal;

Skład: Jabłko, truskawka, sok jabłkowy na bazie koncentratu, sok z czarnej porzeczki na bazie koncentratu, cukier, aromat naturalny przeciwutleniacz: kwas askorbinowy, witamina B1.

Krasus:
To właściwie nie żel tylko mus owocowy. Owoce stanowią ok. 96-99 proc. jego składu (zależnie od smaku), truskawkowy podchodzi relatywnie mi najmniej, ale i tak jest smaczny. Walory smakowe tego produktu wynikają z faktu, że nie zawiera on sztucznych cukrów, a po prostu owoce. Odbija się to niestety na kaloryczności. Mimo pokaźnych rozmiarów saszetki (90 gramów) zawiera ona tylko 74 kcal. Taki sam duży Isostar Actifood to 181 kcal. Kupowane w opakowaniach po cztery sztuki żele Fruit & Play wychodzą po 2,50 zł za sztukę, pojedynczo trzeba płacić więcej (3,50-4,00 zł). Żel jest gęsty, bo to przecier z owoców. Stosuję go na PMNO, gdzie fajnie jest wrzucić coś poważniejszego na żołądek luba na dłuższych treningach, na których łączę go z innymi źródłami energii. Zakręcana saszetka nadaje się do rozłożenia żelu na dwie porcje, można ją też wykorzystać do „załadowania” żelem własnej produkcji lub piciem.

Ocena subiektywna: 4,5/6; koszt: 4/6; kaloryczność 1/6; razem: 9,5/18 pkt;

=== === ===

12) Nutrend Endurosnack (kiwi-eukaliptus) – 9 pkt – 35 g, 58 kcal;

Skład: woda, izomaltuloza, glukoza, zagęstnik guma ksantanowa, aromat identyczny z naturalnym zielone jabłko, tauryna, glicyna, L-Leucyna, L-Alanina, regulatory kwasowości kwas cytrynowy i jabłkowy, L-Izoleucyna, L-Walina, substancje konserwujące benzoesan sodu i kwas sorbowy, L-Karnozyna, substancje słodzące acesulfam K i sukraloza.

Smak lekko kwaskowaty, ale akceptowalny. Smaku eukaliptusa nie dostrzeżono, kiwi owszem. Gęstość: rzadki, lejący się. Da się wciągnąć bez popijania. Żel jest wręcz zbyt wodnisty. Z jednej strony łatwo go wycisnąć, ale z drugiej ma się wrażenie raczej wypicia gęstego izotoniku niż cukrowego kopa. W składzie głównie izomaltuloza, która ma niższy indeks glikemiczny niż sacharoza, więc to na plus. Zawiera też MCT, L-karnitynę i BCAA, przez co w efekcie nie ma wiele węglowodanów. W saszetce jest ich zaledwie 13,7 g. Procentowa zawartość węgli była tu najniższa ze wszystkich przetestowanych żeli. Jego kaloryczność również nie wypada powalająco, mała saszetka zawiera zaledwie 58 kcal, a w 100 gramach żelu jest 165,7 kcal, znacznie poniżej średniej.

Nutrend Endurosnack występuje też w dwóch rodzajach tubek 75-gramowych. Taka tubka zawiera 29,3 g węglowodanów i 124 kcal.

Ocena subiektywna: 3/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 9/18 pkt;

=== === ===

13) Active Life Energy (ALE) (zielone jabłko) – 8,33 pkt – 55,5 g, 110 kcal;

Skład: maltodekstryna, woda, kwas cytrynowy (regulator kwasowości), guma ksantanowa (substancja żelująca), cytrynian sodu, cytrynian potasu, sorbinian potasu (substancja konserwująca), aromat zielonego jabłka.

Jabłkowy ALE oceniły trzy osoby:

Piotrek Rutkowski:
Smak: wodnisty, bardzo delikatnie czuć jabłkiem. Nie jest w ogóle słodki bo w składzie ma tylko bezsmakową maltodekstrynę. Gęstość: to nie żel, to... kisiel. Albo z moim egzemplarzem było coś nie tak, albo to żel miał bardzo nierównomierną strukturę, coś jakby kisiel właśnie. Fani kisieli będą zadowoleni. Popijać nie trzeba. Dziwny to żel. Zawiera tylko jedno i to bardzo szybkie (indeks glikemiczny maltodekstrozy to 110) źródło energii. Żadnej wolnej fruktozy etc. Do tego ta konsystencja. W ogóle mnie nie przekonuje. Żel ALE występuje w sporego rozmiaru (55,5 gramów) saszetkach , każda zawiera 27,5 g węglowodanów i 110 kcal.

Ocena subiektywna: 2/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 8/18 pkt;

Błażej Suchą Szosą:
Smak jabłkowy to sama chemia. Musiałem się zmuszać, żeby zjeść do końca. Miałem wrażenie, że jem odświeżacz do ubikacji. Gęstość: Rewelacja. Moim zdaniem najlepsze z tych, z którymi miałem do czynienia. Półpłynny kisiel, to jest to czego bym szukał. Ani zbyt stałe ani zbyt płynne, po prostu idealne. Próbowałem wcześniej Vitarade, Nutrend i Vitargo, ten jest najlepszy. Wolę takie odrywane opakowania od tych odkręcanych, ale liczę, że jeszcze ktoś wymyśli coś lepszego:)

Ocena subiektywna: 2/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 8/18 pkt;

Krasus:
Smak: żaden z żeli ALE mnie do siebie nie przekonał. Wszystkie były... nieco nijakie. Ot, zjadłem bez problemu, przełknąłem, ale nie czułem wielkiej ochoty na kolejny. Żołądek przyjmował ALE dobrze. Gęstość: połączenie kisielu z olejem sprawdza się na spokojnych treningach bądź przed zawodami. Żel łatwo jest wycisnąć, nie wymaga popijania i nie zakleja pyszczka. Ale w trakcie trudnego treningu jest ryzyko upaćkania się, bo może się wylać z saszetki. Konsystencja wyróżnia się na rynku żeli, potraktowałbym ją jako zaletę, a nie wadę. In minus trzeba za to zapisać kaloryczność żeli ALE. W 100 gramach żelu jest tylko 198 kcal, na tle konkurencji wypada więc blado.

Ocena subiektywna: 3/6; koszt: 4/6; kaloryczność 2/6; razem: 9/18 pkt;

=== === ===

I na razie to tyle. W miarę upływu czasu test będzie uzupełniany o kolejne żele. Pamiętajcie, że oceny są mocno subiektywne, czego dowodem jest np. zróżnicowana ocena żeli ALE. Na ocenę kosztu wpływ będą miały promocje i rabaty jakie macie w danym sklepie, a w niektórych wypadkach możliwość zakupu większego opakowania. W ocenie pod uwagę nie wzięto też oceny składu żeli, źródła internetowe nie są dla mnie wiarygodne jeśli chodzi o szkodliwość i działania uboczne poszczególnych składników, sam wiedzy w tym temacie nie mam, a nie każde E to sztuczna i szkodliwa chemia. Jeśli ktoś z Was ma pomysł jak to rozwiązać, zachęcam do dyskusji w komentarzach.



Pozycja, żel, liczba pkt w rankinguOcena subiektywnaOpakowanie (g / kcal)Cena (zł za opakowanie) / cena za 1000 kcal (zł) / ocena kosztu (1-6 pkt)kaloryczność (kcal/100g) / ocena kaloryczności
1) Isostar Actifood (exotic) - 13,5 pkt
4,5
90  /  181
6,90 zł  /  38,12 zł  /  6 pkt
201  /  3 pkt
2) Agisko (cytrusowy) - 13,25 pkt
4,25
37  /  129
8,60 zł  /  66,67 zł  /  3 pkt
348  /  6 pkt
3) PowerBar / PowerGel (truskawka-banan) - 13 pkt
5
41  /  107
6,39 zł  /  59,71 zł  /  4 pkt
261  /  4 pkt
4) MultiPower MultiCarbo (truskawka-limonka) - 11,5 pkt
3,5
40  /  104
5,50 zł  /  52,88 zł  /  4 pkt
260  /  4 pkt
4) Gutzy SportsGel (truskawkowy) - 11,5 pkt
3,5
40  /  100
5,30 zł  /  53,00 zł  /  4 pkt
250  /  4 pkt
6) Inkospor X-TREME (tropical) - 11 pkt
2
40  /  109
4,80 zł  /  44,03 zł  /  5 pkt
273  /  4 pkt
6) Aptonia Fruit and Play (jabłko) - 11 pkt
5
90  /  74
3,49 zł  /  47,16 zł  /  5 pkt
82  /  1 pkt
8) Aptonia Fruit and Play (jabłko/banan) - 10,5 pkt
5,5
90  /  74
3,97 zł  /  53,65 zł  /  4 pkt
82  /  1 pkt
8) ALE Gel (truskawka-banan) - 10,5 pkt
4,5
55,5  /  110
5,99 zł  /  54,45 zł  /  4 pkt
198  /  2 pkt
10) ALE Gel (cola) - 9,5 pkt
4
55,5  /  110
5,99 zł  /  54,45 zł  /  4 pkt
198  /  2 pkt
10) Aptonia Fruit and Play (truskawka/jabłko) - 9,5 pkt
4,5
90  /  74
3,97 zł  /  53,65 zł  /  4 pkt
82  /  1 pkt
12) Nutrend Endurosnack (eukaliptus + kiwi) - 9 pkt
3
35  /  58
3,30 zł  /  56,90 zł  /  4 pkt
166  /  2 pkt
13) ALE Gel (zielone jabłko) - 8,33 pkt
2,33
55,5  /  110
5,99 zł  /  54,45 zł  /  4 pkt
198  /  2 pkt