Dziwny był dla mnie ten triathlon w Borównie. Niby od prawie roku byłem już zapisany. Wiedziałem, że to będzie moje zakończenie sezonu, że będę chciał zakończyć go z pierdolnięciem i dobrym wynikiem. Że dam z siebie wszystko. Ale przez to, że zawaliłem nieco przygotowania, moje oczekiwania i podjarka dziwnie opadły tuż przed startem. Ogromnie cieszyłem się na spotkanie ze znajomymi zawodnikami, nie mogłem doczekać się wsparcia moich fantastycznych kibiców i Garnka Mocy, no i bardzo chciałem zobaczyć cyfrę cztery z przodu za linią mety. Cel został zrealizowany, kibice spisali się na medal, a ja… a ja czuję się dziwnie. Zrobiłem co miałem zrobić i, choć było cholernie ciężko, nie zapamiętałem z tych zawodów wiele. Jedyne co naprawdę wryło mi się w pamięć, to ostatnia prosta. Cała reszta była ciężką orką, w żadnym wypadku nie przyjemnością. Cóż, nie zawsze na zawodach ma się
przygodę życia...
Pływanie – jak po sznurku
Zaczęło się naprawdę dobrze. Bo ja coraz pewniej się na tych triathlonach czuję. Tu znajoma twarz, tam znajomy rower, rąsia-rąsia, buzi-buzi, fajnie jest. No, może za wyjątkiem scysji kiedy to ktoś nazwał Pimpusia „Maj Lityl Pony”. Ma szczęście, że ja tej obelgi nie usłyszałem, tylko mi NKŚ doniosła. Byłoby DSQ za bójkę już dzień przed zawodami... O zawodach. Nie to, że na pływaniu ustawiam się z tyłu, o nie! Jak jest szeroki start (a tak było w Borównie czy Nieporęcie) to bez krępacji staję sobie na przedzie. No może nie w pierwszym rzędzie, ale w drugim. I zaczynam i od razu napierniczam! Powtarzam sobie prikazy Pani Trenerki: wyciągaj mocno ręce, rotuj się w barkach, zginaj łokieć i odpychaj się od wody! Ależ to jezioro jest świetne do pływania. Czysta woda, otoczone lasami, szeroko, bezpieczne dno – jak dla mnie to obiekt numer dwa jeśli chodzi o zawody tri, w których startowałem (wygrywa Jezioro Czocha). Wycwaniłem się już trochę w tym pływaniu, uczę się „łapać” nogi i płynąć za kimś. Okazuje się jednak, że sztuką nie jest złapać nogi, tylko złapać dobre nogi. A o dobre nogi to jest trudno. Bo dobre nogi muszą płynąć jednocześnie i szybko i prosto, bo jak zygzakują, to są do bani. Pod koniec z 200 metrów przepłynąłem w ogóle się nie męcząc, bo miałem nogi po prawej i nogi po lewej. Obie pary nóg płynęły równo, dość mocno, a ja po środku, na wysokości kolan, na luzaku:)
Rower – bez planu żywienia
Trochę nieporadnie pakuję się na rower (
cel na następny sezon: kupić tri-buty i nauczyć się wskakiwać na rower w biegu) i zaczynam kręcić. Dziury na początku nie pozwalają rozkręcić nogi. Dopiero po kilku kilometrach łapię prędkość przelotową na poziomie 35-37 km/h i jadę, powoli wyprzedzając. Ale nie wszystkich. Niestety, im szybciej wychodzi się z wody, tym mniej jest pływaków do wyprzedzania. Tym razem zdarza się i kilka osób, którym muszę oddać pierwszeństwo. Między innymi kolega Jarek B, który zdrabnia moją ksywkę do „Krasiu” i pyta, czemu jadę tak wolno, cwaniak jeden. „Jeszcze się rozpędzę”, odpowiadam. I co? I 65 km później zobaczyłem 100 metrów przed sobą jego niebieską koszulkę! I choć kryzys pukał już do moich drzwi, spiąłem poślady i wyprzedzając go mogłem krzyknąć „Rozpędziłem się!”;)
A, kryzys. Na całej linii dałem dupska jeśli chodzi o żywienie. Nie miałem konkretnego planu, uznałem, że wiem jak jeść na rowerze. A guzik prawda, trzeba mieć plan. Gdy poczułem, że zaczyna mnie odcinać, było już za późno. Szybko wciągam 129 kcal Agisko i modlę się, by żel zadziałał od razu. Niestety, to trwa. Do 65 km miałem średnią 34,8 km/h, a ostatnie 25 km to już tylko 33,6 km/h i to mimo zjazdu pod koniec. Szkoda, bo była szansa zrobić jeszcze lepszy wynik, choć i z tego mogę być dumny, bo ubiegłoroczny czas (na tej samej trasie) poprawiłem o 18 (!!) minut.
Bieg – z problemami, byle do mety
Wybiegając z T2 miałem niecałe 3:25 na stoperze i na trasę biegową ruszyłem z myślą „Uda się, uda się! Jak nic się uda!”. Zdążyłem jeszcze krzyknąć swoim kibicom, że „Super jest!” i... moje myśli z „uda się” zmieniły się w „będzie ciężko”, a po chwili w „o ja pierdzielę, co się dzieje?”. Nogi mam jak z betonu. Ja wiem, że początek etapu biegowego to zawsze trudność, ale tak źle to jeszcze w mojej „karierze” nie było. Godzę się z faktem, że na wynik poniżej 1:30 nie mam szans. Na każdym punkcie odżywczym przechodzę na chwilę do marszu by coś zjeść i się napić. Bardzo mili i zaangażowani ludzie na punktach żywnościowych robią naprawdę świetną robotę, ale biec za mnie nie pobiegną. Na szczęście moi fantastyczni kibice rozstawili się w kilku miejscach, więc mogę liczyć na wiele ciepłych słów. Czasami także od obcych mi osób, a nawet obcych żon (pozdrowienia dla Gosi B-P!);)
W oddali słyszę dudnienie
Garnka Mocy. Nogi same szybciej przebierają, ręce unoszą się w górę, z gardła wydobywa się tradycyjne „GARNEK MOCY!!!”. Widzę Magdalenę, która wali w GAR, widzę Przemysława z aparatem i do głowy przychodzi mi pomysł. #byćjakMKon! „Chcę mieć na trasie zdjęcie z Garnkiem, chcę być jak MKon!” – krzyczę z daleka (wyjaśnienie: rok temu
Marcin Konieczny, zwycięzca borówieńskiego triathlonu, zatrzymał się na trasie biegowej by zrobić sobie zdjęcie z Garnkiem i Magdaleną). Fotka zrobiona, cisnę dalej. To dopiero pierwsze kółko, a ja już cierpię i to cholernie cierpię. Do mety 15 kilometrów, przybijam piątkę z rodzicami, widzę NKŚ, macham
Łukaszowi i ruszam na drugą pętle. Łojzicku, jak ciężko. Po minie NKŚ wnioskuję, że tę ciężkość po mnie widać. Na początku trzeciego kółka kryzys osiąga apogeum, przebiegam kilometr w 5:01 i jedyne na co mam ochotę to się położyć i nie biec już dalej.
Takie tam sobie małe radości z biegu.. :) / fot. Garnek Mocy
Żołądek wariuje – skręca go od środka, nawet łyk wody mi się strasznie odbija, co jakiś czas muszę sobie też puścić bączka. Ale wiem, że muszę wpychać w sibue węglowodany, bo inaczej to w ogóle padnę. Wciskam więc kolejny żel, popijam i ruszam dalej. Patrzę na zegarek: na pokonanie ostatnich 6 km mam 28 minut. Teoretycznie to pikuś, ale nie dziś, bo właśnie powłóczę nogami po 5:10. W głowie kotłuje mi się od przekleństw i wyzwisk. Sam nie jestem w stanie pojąć swojej głupoty. Lubię swoje luźne podejście do sportu, ale tym razem chyba przesadziłem z brakiem porządnych treningów (żadnej porządnej zakładki!!), nadwyżkowe 2 kg tłuszczyku też czuję. Co zrobić...?
Jakby ktoś miał wątpliwości co do tego,
że tri-Borówno było dla mnie ciężką przeprawą,
niech się przyjrzy kilku minom ze zdjęć.. ;)
fot. Maratomania, MO-K
I budzi się prawdziwy Krasus. Pomiędzy dotknięciem podłoża przez lewą i prawą nogę, w tym pięknym czasie gdy biegnąc jesteś w powietrzu, zbudzony Krasus podpowiada jedyne słuszne rozwiązanie:
przyśpieszyć i postawić wszystko na jedną kartę! Rozwalić ten kiosk! Raz kozie śmierć, OGIEŃ! Lecę. Ostatnie spojrzenie na Garnek Mocy („Wyglądałeś jak w amoku” – powie potem Przemo), ostatni podbieg (masakra!), ostatni skręt koło ubranej na fioletowo brunetki i już robi się tłoczno przy barierkach, zbliża się ostatnia prosta. Widzę rodziców, brata z bratową i Wuwkiem oraz oczywiście NKŚ. Skręcam w alejkę prowadzącą do mety i...
fot. Andrzej Kołakowski - Bydgoszcz, Maratomania, MO-K
Czas zwalnia jak w Matriksie. Właściwie to czas się zatrzymuje. Od paru tygodni wizualizowałem sobie tę chwilę. Dokładnie, co do joty, wiedziałem co będę czuł. I teraz moja wizja się realizuje, klatka po klatce. Słyszę niesamowity doping kibiców. Krzyczą jakbym był bohaterem, najlepszym, najszybszym, najmocniejszym, simply the best. Oglądam się za siebie, nikt mnie nie goni, napawam się chwilą. „Żyj z całych sił i uśmiechaj się do ludzi” – chyba nie jestem w stanie bardziej żyć z całych sił jak właśnie w tym momencie. Rozdaję uśmiechy, posyłam nawet jakiegoś całusa w kierunku swoich ludzi. Po prawie pięciu godzinach wysiłku wreszcie czuję szczęście. Kumulowałem w sobie te emocje przez cały dystans i teraz chłonę świat każdym dostępnym zmysłem. Mimo mocno amortyzowanych butów, czuję jak stopa pracuje na podłożu, czuję każde odbicie, każdy krok – niemal jakbym biegł na bosaka po plaży. Pęd powietrza owiewa rozpostarte ramiona, frunę na nich jak na skrzydłach. Uśmiecham się, a co tam! Udało się, udało! Mimo ochnastu błędów w okresie przygotowawczym, mimo małej nadwyżki na wadze, mimo zatruwania swojego organizmu shitem przez ostatnie tygodnie, zrobiłem naprawdę dobry wynik. Choć nogi nie dawały rady, a żołądek strajkował, dotarłem do mety. Udało się, bo nie zawiodła głowa, chyba najmocniejszy obecnie element mojej sportowej układanki. Kosztuję krzyku kibiców i wyczuwam smak hałasu, który robią. O tak, ostatnia prosta w takim zgiełku to jest coś wspaniałego. Kocham napieranie po lasach i górach, ale tam nikt nie zrobi Ci takiej atmosfery. Taki smak ma tylko ostatnia prosta dużych zawodów masowych. W triathlonie jest to chyba widoczne jeszcze bardziej niż w biegach ulicznych. Ci wszyscy ludzie dookoła przecież mnie nie znają. Ani ja ich. To anonimowy tłum, ale na te kilka chwil finiszu scalam się z nim i płynę na fali ich dopingu. Warto było dla tych 100 metrów męczyć się przez prawie pięć godzin.
Bez Was, nie dałbym rady. Nie i ch... DZIĘKUJĘ!