Na liczniku mam 23 km, czuję się bardzo dobrze i mam kilka
sekund zapasu w stosunku do wymarzonego 3:30. I w tym momencie czuję, że…
próbuje się do mnie dodzwonić Andrzej. W lekkiej panice rozglądam się za budką
telefoniczną i w końcu jest – jakieś 200 metrów przede mną. Tracę w niej dobre
2,5-3 minuty i opuszczam z mocnym bólem brzucha, który dokucza mi przez kolejną
godzinę. Kalkuluję, że jeśli do mety utrzymam tempo w okolicach 4:46-4:48 to mam
jeszcze szansę na 3:30. Pary starcza jednak tylko na nieco ponad tysiąc metrów,
potem zaczyna się Park Natoliński, ból nie mija i tam wiem już, że przegrałem.
Że postawionego sobie celu nie zrealizuję. Tu zawiodła po prostu głowa.
Ale już początek 34. Maratonu Warszawskiego nie był prosty.
Chwilę przed startem poprawiałem sobie buta i zasupełkowało się sznurowadło. Pacemakerzy
z balonikami 3:30 oddalili się na jakieś 100 metrów i musiałem nadganiać, udało
się po 3 km. Po 7 km poczułem potrzebę podlania drzewka i znów musiałem gonić
baloniki. Udało się na 12 km. Oj, nie było lekko;)
Jednym z pace’ów był znany mi z PMNO Paweł Pakuła, ultra
maratończyk wymiatacz. Prowadzenie było bardzo dobre, nieporównywalnie lepsze
do tego z Łodzi.
Z grupką utrzymałem się przez kolejne 11 km, biegło się całkiem dobrze, piłem
na każdym punkcie, podgryzałem banany i wydawało się, że mimo początkowych
komplikacji będzie sukces. Po drodze zauważyłem Piotrka Kwitowskiego, z którym
ścigałem się m.in. na połówce i Izerskiej Wielkiej Wyrypie,
taki mój stały rywal;) Uciekł mi na 18 km, ale jak się potem okazało, na mecie
byłem jednak pierwszy. Na Wilanowskiej miga mi z kolei Maciek Petza, kolejny znajomy z
Izerskiej. Sami swoi!:)
Potworny kryzys, ale na widok znajomych kibiców każdy dostałby powera!
I w tych pięknych okolicznościach przyrody nastąpił
żołądkowy atak. Końcówka Przyczółkowskiej i Park Natoliński to mordęga. Na
siłach trzymała mnie tylko myśl, że na Natolinie i Ursynowie czekają moi fantastyczni
kibice i dostanę żele energetyczne. Postanawiam wmusić je w siebie, mimo że
nawet łyk wody potwornie mi się odbijał. Na 29. km pojawia się ból śródstopia,
muszę na chwilę zwolnić i w efekcie kilometr wychodzi w 5:44. Przyspieszam, ale
nie jest lekko, każde sto metrów jest cholernie trudne, ale udaje mi się w
miarę trzymać tempo. Kalkuluję, że jeśli dam radę tak do końca to będzie
życiówka. Przy fladze „40 km” jeszcze dorzucam od pieca, bo widzę, że jest
spora szansa na złamanie 3:37.
Tuż przed stadionem doganiam Benka. Biegnę szybciej, ale
stwierdzam, że fajnie na linię mety wbiec z kumplem i ostatnie 300 metrów
pokonujemy razem. Wpadamy na stadion, który z tej perspektywy prezentuje się wprost
cudownie. Na ostatnich metrach unoszę ręce w górę, udało się! Czas brutto 03:38:08,
netto 3:36:36.
Finisz na Stadionie Narodowym
Na mecie butelka izotonika i wody, folia na plecy i spacer
wewnątrz korony. Niestety, ogromna kolejka do masaży skutecznie mnie do nich
zniechęciła. Na półmaratonie nie było takiego problemu, tym razem chyba
przygotowano za mało stanowisk – za to dla organizatorów mały minus. Drugi za
Park Natoliński. Jasne, że to ładna okolica, ale nawierzchnia jest tam fatalna
i z tego co czytam na forum, parę osób doznało przez to kontuzji.
Ale te dwa minusy nie zmieniają faktu, że 34. Maraton
Warszawski był imprezą kapitalną. Tłumy kibiców na Ursynowie (nie spodziewałem
się aż tylu osób!), piękna pogoda, rekordowa liczba uczestników i finisz na Stadionie
Narodowym. Zacnie było, takie imprezy wspomina się latami! Wystartowało 6913 osób, na metę wbiegłem jako 1140. Ciekawe, jak wygląda klasyfikacja wg czasów netto, mam nadzieję, że na dniach taką poznamy:)
Za dwa tygodnie Poznań, muszę się zregenerować i przemyśleć,
jakie błędy w diecie popełniłem. Tam też szykuje się świetna ekipa kibiców, nie
można ich zawieść!:)