BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

poniedziałek, 15 października 2012

Prawie 17 (siedemnastu!!!) kibiców miałem na trasie 13. Poznań Maratonu. Niektórzy pojawili się nawet dwukrotnie:) Krzyczeli, przybijali piątki, w umówionych miejscach przekazywali żele energetyczne oraz setki kalorii poprzez uśmiech i doping. To było zdecydowanie najbardziej niesamowite co spotkało mnie podczas tego maratonu. DZIĘKUJĘ!

Nie udało się w Łodzi na Atlas Arenie, nie udało się w Warszawie na Narodowym, udało się za to na Targach Poznańskich! Za trzecim razem, w swoim czwartym starcie maratońskim, złamałem 3:30!:)

Ale po kolei.

W sobotę wybrałem się na Targi odebrać pakiet startowy. Okazało się, że... ktoś chyba omyłkowo wydał innemu maratończykowi mój pakiet z nr 662, po prostu go nie było. Musiano mi więc przygotować nowy. W ramach rekompensaty mogłem sobie sam wybrać nowy numer – padło na 6666:) Potem na szczęście było już lepiej. Poranna pobudka, 10-minutowy prysznic by się obudzić, śniadanie, szykowanie, smarowanie i o 7:40 start w kierunku Targów. Na miejscu super: ciepłe miejsce do przebrania się, rozgrzewka, sporo toalet – nie sposób się do czegokolwiek przyczepić:) Przed startem spotykam poznanego na PMnO Marcina, życzymy sobie powodzenia i ustawiamy się w swoich strefach. Pogoda dopisuje, jest chłodno, ale bez deszczu i bez słońca – idealnie do biegania. Atrakcyjności startowi dodaje fakt, że strzał startera okraszono małym fajerwerkiem, a przez pierwsze metry towarzyszy nam muzyka Vangelis. Normalnie się wzruszyłem!

 W Poznaniu nie zabrakło Spartan. Oni też korzystają z toalet!;) / fot. MO

Udany początek
Taktykę wymyśliłem sobie następującą: ustawić się trochę za zającem na 3:30, dogonić go w połowie dystansu i utrzymać się z nim do mety. Zaczynam więc spokojnie, by się porządnie rozgrzać. Pierwszy kilometr (wg Garmina) w 5:10, drugi w 5:04. Potem wchodzę w swoje tempo i biegnie się świetnie. Po kilku kilometrach po lewej stronie stoi grupa muzyczna w strojach... mnichów! Grają, śpiewają, coś niesamowitego! Na 9-10 km Ynka i Dawid w umówionym miejscu robią zdjęcia i przekazują pierwszy żel. Wchodzi łatwiutko, przepijam wodą wodą i powolutku zbliżam się do pacemakera. Pierwszego z nich (drugi trochę wyrwał do przodu) doganiam planowo, gdzieś przed 20 km. Podczepiam się i biegnę dalej już z grupą. Parę kilometrów wcześniej zupełnie nieoczekiwanie słyszę swoje imię – to Asia z bratem kolegą brata. Co za niespodzianka, tacy kibice dodają dużo energii! Na połówce mam ponad minutę zapasu do 3:30, zaczynam wierzyć, że się uda! Na 24,5 km czeka kolejny żel. Tym razem JJ'e z Nikol i Ziomale ze Swaja. Krzyczą, biją brawo, przybijam piątkę, jest moc!

9,5 km za mną, uśmiech od ucha do ucha! / fot. JW

W nogach też, biegnie się kapitalnie. Wszystkie kilometry wpadają poniżej 4:58, cały czas biegnę szybciej niż na 3:30. Ale popełniał błąd wciągając żel bez popitki i łapie mnie kolka. Nie zwalniam, walczę z nią przez kolejnych parędziesiąt minut, od tej walki dostałem aż zakwasów na brzuchu;) W głowie kalkuluję czas, zapas do 3:30 z rozpiski wzrasta do 1:30, potem do niemal dwóch minut, a ja cały czas trzymam tempo. Ulica Warszawska to długa prosta prawie bez kibiców, ciężko jest, ale bieg w grupie pomaga. Między 31 i 32 km kolejny zastrzyk energii: Magdula z moją kuzynką Asią przekazują nie tylko żel, ale i co najmniej dwieście kalorii w uśmiechach, krzyku i brawach:) Zając krzyczy do grupy, że jeszcze tylko 50 min. i będziemy na mecie, instruuje, by przy zbiegach rozluźniać ręce i żeby pod żadnym pozorem jeszcze nie przyspieszać. Kalkulacja mówi, że mógłbym zwolnić nawet o kilkanaście sekund na kilometr, a 3:30 i tak będzie. Ale nie zamierzam zwalniać, o nie!

Przybij piątkę! 31,5 km i wciąż jest dobrze / fot. MO

Serbska...
Na skręcie z Lechickiej w Serbską (o ile dobrze zapamiętałem) kolejna niespodzianka, słyszę wołanie Klapiszonka i Paliczka, ich też nie oczekiwałem! Inkasuję kolejne gratisowe kalorie, jest bombowo. I kalkuluję dalej. Gdyby udało się utrzymać tempo, zejdę poniżej 3:28! Ale rzeczywistość to wredna sucz i po chwili mi to udowadnia. Za zakrętem, oczom ich ukazał się las... krzyży mym ukazuje się długi i łagodny podbieg (ulica Serbska). Zając nie zwalnia, hyc-hyc-hyc wyprzedza innych zawodników (na mecie wylądował z 1,5-minutowym zapasem), a ja nie daję rady, odpadam. Zmuszam się do biegu, jednak tempo spada o kilkanaście sekund, każdy krok staje się walką z wyczerpaniem, prawdziwą mordęgą. Głowa pcha nogi do przebierania, nie zatrzymuję się, nie przechodzę do marszu. 35. i 36. km robię po 5:05. Dramatu nie ma, ale w ostatecznym rozrachunku oznacza to prawie pół minuty w plecy. Na punkcie żywieniowym na 35 km wyprzedzam Adama, któremu przeziębienie nie pozwoliło niestety zaatakować wymarzonego 3:15.

I napieram dalej. Staram się nie szarpać i trzymać w miarę równe tempo poniżej 5 min/km. Myśli o bliskich pozwalają przetrwać te najtrudniejsze kilometry. 41. km to dla mnie najwolniejsze tysiąc metrów (5:25) tego maratonu. Jestem potwornie zmęczony i ledwie człapię. Na szczęście między budynkami prześwitują już Targi, tam jest meta! Potem jeszcze jeden trudny kawałek po kostce brukowej. Masakra. Ból ścięgien i stawów od razu się zwielokrotnia. Ale wiem, ze zejdę poniżej 3:29, nie ukrywam radości, koniec już na wyciągnięcie ręki, nogi same niosą.

A przed metą odlot!
Na przedprzedostatniej prostej niespodzianka – znów Aśka z bratem kolegą brata! Na przedostatniej prostej, po zewnętrznej, największa grupa moich kibiców. Żonka strzela foty, Ziomale i JJ'kowie krzyczą, a Asia aż podskakuje. Widzę rodziców, którzy specjalnie przyjechali 100 km i głośno dopingują. Ależ fantastycznie! Przybijam piątkę z prawie każdym z nich. Dwie-trzy sekundy straty nie zrobią przecież różnicy;)

Do mety nie dalej niż 150 metrów / fot. MO 

Na ostatniej prostej kibicują Martyna z Pawłem, z uniesionymi rękoma mijam linię mety, ależ radość!!! 10 metrów za metą podchodzę do M&P. Dobrze, że stoją za barierką, mam się przynajmniej o co oprzeć. Medal i kilka kubeczków napoju, a w tym czasie dociera za metę reszta kiboli. Uściski, gratulacje, radości i fotka. Ależ jestem im wdzięczny za doping, bez niego nie dałbym rady!

To nie jest korzystne zdjęcie, ale tak wyglądałem po przebiegnięciu maratonu w 3:28:43 / fot. PCh

Mój prywatny tłum kibiców:) / fot. anonim z tłumu

Wbijam się do budynku Targów mając nadzieję na masaż, ale kolejka mnie odstrasza. Odbieram więc rzeczy z depozytu, rozciągam się i czytam sms-owe gratulacje od tych, którzy śledzili wyniki na żywo, dzięki! Organizatorzy zapewnili po piwku dla uczestników, mała rzecz, a cieszy:) Wszyscy razem idziemy na pobiegową kawę/herbatę, mi dostaje się jeszcze czekoladowy medal od taty, jest przepyszny!

Krótko na koniec
Jak dla mnie to poznański maraton był zorganizowany bardzo dobrze, ale dwie rzeczy zaliczam jako duże wtopy:
- oznaczenie kilometrów było fatalne – flagi były wysokie na max 1,5 metra i często nie było ich widać;
- na pierwszych kilometrach powinno być znacznie więcej toalet! Dużo osób ma wtedy potrzebę i zanieczyszcza krzaczki. Niby to już 13. Maraton Poznański, a orgowie jeszcze się tego nie nauczyli? Wstyd.

Ale wszystko poza tym było super, szczególnie baza, start i meta – pierwsza klasa. Imponowało mi też bogactwo punktów żywieniowych. Były nie tylko izo i woda, ale i banany, czekolada i kostki cukru – brawo!

Ale absolutnie naj-naj-najlepsiejsi to byli kibice. Ogromnie wielkie dzięki dla wszystkich wymienionych powyżej, naprawdę dodaliście mi okropecznie dużo energii, nie tylko w pełni profesjonalnie przekazując żele:) Ale i ci zupełnie obcy byli świetni. Miejscami były prawdziwe tłumy, kilka kapel muzycznych zagrzewało nas do biegu, zorganizowane grupy uczniowskie zdecydowanie dały radę, a zespół mnichów to w ogóle mnie rozwalił na łopatki:) Kilka razy zainteresowanie wzbudził też mój niestandardowy numer 6666:)

A ja? Grzechem byłoby narzekać. Wynik dał mi 909. miejsce na 5420 osób, które ukończyły zawody, wśród mężczyzn byłem 881 na 4847. W dwa tygodnie zrobiłem dwie życiówki w maratonie, a między nimi nieoczekiwanie kapitalny wynik na dychę. Wynik z Warszawy poprawiłem o prawie 8 minut, acz trzeba mieć na uwadze fakt, że tam miałem problemy żołądkowe, które uniemożliwiły mi trzymanie tempa już od 24 km, był to więc wynik nie oddający w pełni aktualnej dyspozycji. Teraz zamierzam się relaksować i regenerować, a potem wracam na siłownię i wdrażam treningi szybkościowe do Biegu Niepodległości (11.11.). Do zobaczenia na trasie!

20 komentarzy :

  1. Wielkie gratulacje! Przeczytam ten wpis jeszcze raz na wiosnę żeby nie wariować i spróbować 3:30 a nie szybciej :) Budzi respekt ta walka na końcówce... no to podniosłeś poprzeczkę, trudna będzie rywalizacja międzywioskowa w maratonie na wiosnę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Leszku, do wiosny jest od diabła czasu, wytrenujesz się jeszcze na lepszy wynik:)

      Usuń
  2. Kurde, jak to czytam, to cholernie mi żal mojego wiosennego nieudanego Dębna...
    Co nie zmienia faktu, że cholernie Ci gratuluję i cieszę się razem z Tobą!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny wynik i jeszcze ci kibice! Bardzo udana impreza, gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  4. Z takim numerem po prostu nie mogło się nie udać ;) Gratulacje, świetny wynik!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 666 było zajęte;)
      Sprawdziłem, biegł z nim mój imiennik i mieliśmy dość podobny czas (on 3:32)

      Usuń
  5. brawa brawa, numer magiczny :) ja oklaskiwałem wszystkich na mecie ale Ciebie akurat nie widziałem, 2 minuty przed Tobą wbiegł na ostatnią prostą mój przyjaciel którego niestety dopadły skurcze i musiałem go wesprzeć drąc się i dodając mu sił :) zresztą z tą ilością swoich Kibiców to pewnie plasowałeś się w czołówce maratonu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wsparcie miałem niesamowite, nie sądziłem, że to aż tyle daje:)

      Usuń
  6. wow! gratulacje ogromne, piękny wynik, i to tempo... jak można tak szybko biec przez 42km?! ;)) a teraz zasłużony relaks...:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Heh... to teraz już nie ma wyboru - 3:30 w Koszalinie muszę złamać. Zaprosiłbym cię na wspólny start, ale 3 maratony w takim czasie to chyba było by ciut za dużo ;).

    Oczywiście gratulacje nowej życiówki. Oby poszła ona w niepamięć przy kolejnym starcie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja zdecydowanie muszę teraz od maratonów odpocząć.. ;) Dopiero jutro zamierzam trochę potruchtać, bo naprawdę trzy biegi w dwa tygodnie to dość... ;)

      Powodzenia w Koszalinie. Popraw mój czas to ja będę miał motywację, by na wiosnę pokonać Twój!:D

      Usuń
  8. zobaczymy, co da się zrobić ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ogromne gratulacje!! No a doping miałeś fantastyczny :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Gratulacje!

    Ja rok temu w Poznaniu też miałem 3:28 :) Poza tym rozbroił mnie twój iście szatański numer startowy - 6666. Z takim numerem musiało się udać :) Jeszcze raz Graty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzadko mogę sam wybrać sobie numer (właściwie to był mój pierwszy raz) więc musiałem to zrobić z przytupem:D

      Usuń
  11. Fajno się czyta. Zapraszam do siebie.

    http://dajcie-mi-wygrac.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  12. Gratulacje!!!

    Ja skończyłem na 3:34, ale już przynajmniej widzę to... wymarzone, wyczekiwane, wyśnione... 3:30 ;-)))

    michu77

    OdpowiedzUsuń