Jeszcze w czwartek i piątek byłem przekonany, że ten wpis będzie miał tytuł „Mądry Polak po szkodzie”. Jak ostatni głupek, na 5 dni przed drugim maratonem w życiu, wybrałem się pograć w piłkę. I świetnie się grało! Gole, asysty i zwycięstwo:) Szkoda tylko, że wieczorem wyszedł klops: okazało się, że lekko naciągnąłem mięsień lewego uda! Na szczęście trzy dni oszczędnego chodzenia i okładania lodem przyniosły efekt i w sobotę wieczorem na przedmaratońskiej rozgrzewce praktycznie nie czułem bólu. Same 42195 m też przebiegłem bez żadnych urazów, ani nawet odcisków czy otarć:) Trzymany w kieszeni na czarną godzinę przeciwból wrócił do domu.
Ach, co ze mnie za blogista (bo mianem blogera nie śmiem się określać;)), piszę pierdu-pierdu, a Wy pewnie czekacie na konkrety! Dbam o Zdrowie Łódź Maraton ukończyłem z czasem 3:38:13, na prawie 1200 startujących (ukończyło 1011 osób) plasując się na 320 miejscu!:)
Skąd zatem tytuł wpisu? Po sukcesie na Półmaratonie Warszawskim trochę za bardzo uwierzyłem w siebie i porwałem się na wynik 3:30. Do 32 km szło dobrze, ale potem odcięło mi zasilanie (co wyraźnie widać na poniższym wykresie tempa poszczególnych kilometrów) i końcówkę biegłem już dużo wolniej, wykorzystując punkty żywieniowe na chwilowe odpoczynki w marszu. Na półmetku miałem 1:44:15, co wróżyło ogromny sukces. Ale się nie udało. Na końcowych kilometrach każdy metr biegu był drogą przez mękę, próbowałem się podczepiać pod innych ludzi, ale wytrzymywałem ledwie kilkaset metrów. Przyczyną porażki jest mała liczba długich (25 i więcej km) treningów, co zamierzam w najbliższych miesiącach zmienić i w Poznaniu lub Warszawie postawiony cel już zrealizować:) Chyba sobie na lodówce zawieszę karteczkę z napisem „DŁUGIE WYBIEGANIA, GŁUPCZE!”;)
Sam maraton był dobrze zorganizowany, kibiców na trasie nie brakowało (także w zorganizowanych grupach, robiły one dużo hałasu:)), a strefa mety w Atlas Arenie zorganizowana wręcz wzorcowo – ostatnie 100 m biegliśmy po czerwonym dywanie, niesamowite wrażenie! Zarzuty można mieć jedynie do fatalnego przyjmowania depozytów, które szło tak wolno, że musiano przesunąć start o 10 minut. Szkoda też, że nikt nie poinstruował dzieciaków (skądinąd bardzo miłych), że podawanie biegnącej osobie pełnego kubka izotonika jest bardzo złym pomysłem. Trasa była OK, choć kostka na jednej z ulic bardzo nierówna i wystające fragmenty sprawiały stopom ból, współczuję osobom biegnącym w lekkich butach na cienkiej podeszwie.
Gorzkie słowa należą się też za wybór pacemakera* na 3:30. Mimo uwag grupy, biegł on dużo za szybko (połówka w ok. 1:43:30, a na mecie miał 03:26:06!). Zupełnie nie wywiązał się ze swojego zadania. I nie jest to odosobniona opinia. Kuluarowe rozmowy w kolejce do masażu (warto było czekać pół godziny – jakość masażu to kolejny plus łódzkiego maratonu) pokazały, że to samo zastrzeżenie mieli inni biegnący.
Jeszcze raz dziękuję kibicom, szczególnie tym, których znam, Wasza obecność i zagrzewanie do walki znaczą naprawdę wiele:)
Na końcowych kilometrach powtarzałem jedno: „Nigdy więcej maratonu, nigdy więcej maratonu”. No to do treningów i widzimy się w Poznaniu i Warszawie jesienią, howgh! A za tydzień 50 km na orientację - Harpagan, zgłoszonych jest we wszystkich kategoriach łącznie ponad 1000 osób, będzie się działo:D
* - pacemaker to osoba wybrana przez organizatorów biegu, której zadaniem jest ukończenie biegu w określonym czasie i poprowadzenie grupy uczestników, która chce ten czas uzyskać. Pacemaker ubiera specjalną koszulkę (z czasem na który biegnie) i ma widoczny z większej odległości balonik z napisanym na nim czasem.
I jeszcze tradycyjnie mapka:
Ach, co ze mnie za blogista (bo mianem blogera nie śmiem się określać;)), piszę pierdu-pierdu, a Wy pewnie czekacie na konkrety! Dbam o Zdrowie Łódź Maraton ukończyłem z czasem 3:38:13, na prawie 1200 startujących (ukończyło 1011 osób) plasując się na 320 miejscu!:)
Skąd zatem tytuł wpisu? Po sukcesie na Półmaratonie Warszawskim trochę za bardzo uwierzyłem w siebie i porwałem się na wynik 3:30. Do 32 km szło dobrze, ale potem odcięło mi zasilanie (co wyraźnie widać na poniższym wykresie tempa poszczególnych kilometrów) i końcówkę biegłem już dużo wolniej, wykorzystując punkty żywieniowe na chwilowe odpoczynki w marszu. Na półmetku miałem 1:44:15, co wróżyło ogromny sukces. Ale się nie udało. Na końcowych kilometrach każdy metr biegu był drogą przez mękę, próbowałem się podczepiać pod innych ludzi, ale wytrzymywałem ledwie kilkaset metrów. Przyczyną porażki jest mała liczba długich (25 i więcej km) treningów, co zamierzam w najbliższych miesiącach zmienić i w Poznaniu lub Warszawie postawiony cel już zrealizować:) Chyba sobie na lodówce zawieszę karteczkę z napisem „DŁUGIE WYBIEGANIA, GŁUPCZE!”;)
Sam maraton był dobrze zorganizowany, kibiców na trasie nie brakowało (także w zorganizowanych grupach, robiły one dużo hałasu:)), a strefa mety w Atlas Arenie zorganizowana wręcz wzorcowo – ostatnie 100 m biegliśmy po czerwonym dywanie, niesamowite wrażenie! Zarzuty można mieć jedynie do fatalnego przyjmowania depozytów, które szło tak wolno, że musiano przesunąć start o 10 minut. Szkoda też, że nikt nie poinstruował dzieciaków (skądinąd bardzo miłych), że podawanie biegnącej osobie pełnego kubka izotonika jest bardzo złym pomysłem. Trasa była OK, choć kostka na jednej z ulic bardzo nierówna i wystające fragmenty sprawiały stopom ból, współczuję osobom biegnącym w lekkich butach na cienkiej podeszwie.
Gorzkie słowa należą się też za wybór pacemakera* na 3:30. Mimo uwag grupy, biegł on dużo za szybko (połówka w ok. 1:43:30, a na mecie miał 03:26:06!). Zupełnie nie wywiązał się ze swojego zadania. I nie jest to odosobniona opinia. Kuluarowe rozmowy w kolejce do masażu (warto było czekać pół godziny – jakość masażu to kolejny plus łódzkiego maratonu) pokazały, że to samo zastrzeżenie mieli inni biegnący.
Jeszcze raz dziękuję kibicom, szczególnie tym, których znam, Wasza obecność i zagrzewanie do walki znaczą naprawdę wiele:)
Na końcowych kilometrach powtarzałem jedno: „Nigdy więcej maratonu, nigdy więcej maratonu”. No to do treningów i widzimy się w Poznaniu i Warszawie jesienią, howgh! A za tydzień 50 km na orientację - Harpagan, zgłoszonych jest we wszystkich kategoriach łącznie ponad 1000 osób, będzie się działo:D
* - pacemaker to osoba wybrana przez organizatorów biegu, której zadaniem jest ukończenie biegu w określonym czasie i poprowadzenie grupy uczestników, która chce ten czas uzyskać. Pacemaker ubiera specjalną koszulkę (z czasem na który biegnie) i ma widoczny z większej odległości balonik z napisanym na nim czasem.
I jeszcze tradycyjnie mapka:
I tak piękny wynik, a jeszcze masz króliczka do pogonienia w tym roku :) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDzięki!:) Zrezygnowałem z gry w piłkę, więc nic nie będzie mi już kolidować z biegowymi treningami, więc kto wie, może jesienią tego króliczka zdołam konkretnie przegonić?:)
UsuńGratulacje! Ja biegłam w trochę innej lidze: na 4:30 a i tak zwolniłam, ale generalnie się zgadzam - dobra organizacja, z depozytów nie korzystałam, ale dodatkowe 10 minut czekania na start w krótkich spodenkach na zimnie trochę się dało we znaki. I też się uchlapałam izotonikiem nalanym w kubku do pełna, no ale widac mieli szczere chęci :-) Ale za to meta w Atlas Arenie - rewelacja!
OdpowiedzUsuńEmilia, witaj na blogu! Czekam na Twoją relację, acz widzę, że część wrażeń masz podobnych do moich:)
Usuńskądinąd pisze się jako jedno słowo, wieśniaku z Mysiadła;)
OdpowiedzUsuńb
Zaiste, masz rację anonimowy korektorze;) Poprawiłem już, błąd zrzucam na karb pomaratońskiego zmęczenia!
UsuńKrasus, no to jak dobrze mi się wydaje, przebiłeś moją życiówkę (tak, sprawdziłem, o +-7min). To teraz pozostaje ci przeskoczyć mnie na Harpie :)
OdpowiedzUsuńKlayman, bez przesady, na to to się nawet nie porywam! Ale Harp będzie ciekawy, 250 osób przy obowiązkowej kolejności PK-ów, przecież to tłum ludzi będzie!
UsuńHarpa robiłem tylko raz - rok temu na wiosnę. Pierwszy punkt miał 3 albo 4 stanowiska do kasowania i w ekipie w której tam w padłem (+-10 osób) nie było większego problemu. ale fakt, rzadko się zdarza być na trasie samemu. Co mi osobiście nie przeszkadza ;)
OdpowiedzUsuńA porywać się porywaj. Ja kiedyś dawno temu porwałem się na Grześka Łuczko. Wydawało mi się niewykonalne, a proszę, obecnie w wspólnych startach mamy... remis (nawet jeśli ostatnimi czasy to nie był ten Grzesiek którego poznałem na początku :D)
Gratulacje!
OdpowiedzUsuń