Jest towarzysko. I jak zawsze w takich sytuacjach rozluźnienie sprawia, że nie zauważamy ścieżki prowadzącej do jaskini i wylatujemy w miejscowości Zalejowa. Szczyt głupoty, bo wystarczyło śledzić kompas, by zrozumieć, że coś jest nie tak. Zamiast na północ z odchyleniem zachodnim poszliśmy na północ z odchyleniem wschodnim. Na dodatek, nie ogarniamy się po dotarciu do Zalejowej tylko robimy jeszcze kilkaset metrów na wschód, co jest kompletnie bez sensu. Nadkładamy 1,5 km, tracimy kwadrans i wkurzeni na siebie napieramy dalej w tej potwornej mgle, w której chwilami nie widać drzew po bokach leśnego duktu.
Dwa tygodnie – takiego opóźnienia w relacji z PMNO to jeszcze nie miałem:/ Niestety, z czasem kiepawo, mam nadzieję, że wybaczycie. Nie to bym się obijał, ale mocno trenuję, kto śledzi bloga na FB albo obserwuje moje aktywności na Endomondo, wie jak jest. Ale w końcu udało się wygospodarować trochę czasu i spisać, co działo się na Kielecczyźnie 24 listopada 2012 r. A działo się sporo.
Organizatorzy Funex Orient (podobnie jak rok temu) zaplanowali niestandardowy start. Tym razem na szczęście obyło się bez walki na łokcie, dla urozmaicenia przygotowano za to start interwałowy. Pomysł świetny, ale chyba nie do stosowania podczas zawodów odbywających się późną jesienią. Ruszaliśmy od 9:00 do 10:30 co minutę. To oznacza, że ci ruszający na końcu mieli o półtorej godziny mniej światła dziennego. A na tej trasie to naprawdę robiło dużą różnicę, bo było górzyście, leśnie i mgliście. Nam (przyjechaliśmy z Wawy we trójkę) udało się trafić nieźle. Benek Waszczyk ruszał w ogóle jako pierwszy, Paweł Choiński (może w końcu zaczniesz coś na stronę wrzucać, co?;)) bodaj 2 min. po nim, a ja o 9:26.
Zawody podzielono na dwie części. Pierwsza, znacznie krótsza (teoretycznie ok. 8 km), odbyła się na Słowiku, czyli całkiem sporej górce na granicy Kielc. Miała ona mieć 500 m podejścia na odcinku ok. 8 km. Umieszczono tam 9 punktów kontrolnych (kolejność zaliczania obowiązkowa), które oznaczono na mapie w skali 1:10 000. Część druga to 700 m podejścia na 42 km dystansu i 11 punktów rozrysowanych na standardowej mapie 1:50 000. Po zakończeniu pierwszego odcinka należało pojawić się w bazie, by dostać mapę na drugi odcinek.
Pierwszy punkt na Słowiku wchodzi mi dość łatwo, ale drugi to mordęga. Kręcę się po krzakach kilka minut, aż trafiam na... Pawła, któremu „udało się” konkretnie zgubić w okolicy PK1, gdzie stracił 20 minut. Zespołowe czesanie lasu (w między czasie w okolicy PK2 pojawia się już z osiem osób) przynosi w końcu efekt, udało się. Ruszamy dalej, PK3 umiejscowiony jest między przeokrutnie gęstymi zagajnikami, przedzieranie się przez nie to niezłe wyzwanie, a utrzymanie kierunku marszu jest bardzo trudne. Teren Słowika jest oczywiście mocno pagórkowaty, nie sposób więc cały czas biec. Już między PK2 i PK3 formuje się 4-os. grupka, w skład której wszedł oprócz mnie Paweł oraz poznani przy PK2 Kuba Runowski i jego kolega Jarek. Kolejne punkty wchodzą całkiem sprawnie, choć jak spojrzeć na tracka z GPS to okazuje się, że wędrówka aż tak prosta jak strzała to nie była;) Przy PK8 nieomal zaliczamy sporą wtopę. Punkt zlokalizowano bardzo blisko PK3 i początkowo wpadamy właśnie na PK3, na szczęście udaje się w porę dojść do tego, że jesteśmy w złym miejscu. Wszystko przez niestandardową mapę 1:10 000, na której 1 cm to zaledwie 100 metrów. Schodząc ze Słowika już do bazy wybieramy najkrótszy wariant – prosto w dół. Niektórzy zaliczają więc zjazd na tyłku i w końcu wypadamy z lasu na szosę prowadzącą do ośrodka Stella, w którym zlokalizowano bazę.
Tam wymiana mapy i 5 min. odpoczynku. Zabieram przygotowany wcześniej plecak (pierwszy etap zdecydowałem się zrobić „na lekko”), wciągam banana i ruszamy. Najpierw 3,5-km przelot wzdłuż drogi numer 762 do szpitala w Czerwonej Górze, gdzie przy wieży ciśnień umieszczono PK1. Jarek już na początku drugiej części zostaje z tyłu i kilometry połykam w towarzystwie Kuby i Pawła. Przy nieskomplikowanych przelotach gadamy o pierdołach i czas jakoś leci. PK2 i PK3 znajdujemy w miarę sprawnie, choć jak patrzę na mapę to w okolicy PK3 chyba niepotrzebnie zrobiliśmy pętelkę.Do PK4 czeka nas kawał drogi, prawie cała szerokość mapy. Rozpoczynamy odważnie, najkrótszą drogą, która wiedzie najpierw torami, a potem szlakiem przekraczającym rzekę Bobrzę. Dopadamy do rzeczki i...
Minuta konsternacji, nie za bardzo wiemy co zrobić. Trochę strach na to wchodzić (jak się potem okazało niektórzy to zrobili i nic im się nie stało). Decyzję podejmuje Kuba, który szuka płytszego miejsca i przechodzi przez rzekę. Nie mamy z Pawłem wyjścia i też idziemy. Teraz najważniejsze to biec i to nie tylko po to, by rozgrzać zmarznięte stopy (w najgłębszym miejscu woda sięgnęła mi za kostki), ale i by uciec grupie pościgowej, bo w za sobą widzimy kilku innych napieraczy. Tniemy przez pole, przez las i do drogi w kierunku Starochęcin.
Gdy zbliżamy się do drogi krajowej nr 7 dogania nas trójka uczestników biegu na 100 km. Niestety, połykają kilometry szybciej niż my, bo to ścisła czołówka (przyszła pierwsza trójka zawodów) i raz-dwa nas wyprzedzają. Kuba biegnie kawałek z nimi, ma zaczekać przy PK4, ja drepczę z Pawłem. Po chwili dogania nas Piotr Kwitowski, który jak się potem okazało, rzeczkę pokonał tym niby-mostkiem – szacun! Przy PK4 chwilę odpoczywamy i czas lecieć dalej. Przedzieramy się trochę przez las, udaje się sensownie trzymać kierunek i bez większych problemów łapiemy PK5 umiejscowiony niedaleko 700-letniego Zamku Królewskiego w Chęcinach. Trochę szkoda, że organizatorzy nie pokusili się o umieszczenie PK bliżej zamku albo (jeśli to możliwe) nawet na nim, byłaby fajna atrakcja. Powoli robi się ciemno i czas wyciągnąć czołówki. Przy PK5 tłum zawodników, było nas tam chyba z ośmiu, albo i więcej.
Trochę zastanawiamy się nad dalszym przebiegiem, bo nie jest on taki oczywisty, ostatecznie, po szybkim pomiarze dokonanym linijką, wybieramy kolejność PK8-PK9-PK7-PK6-PK10-PK11. W piątkę ruszamy do Chęcin z zamiarem zawinięcia do sklepu spożywczego, bo większości zaczyna brakować jedzenia i picia. Problem polega bowiem na tym, że na liczniku mam już 40 km, a najbardziej wstępny szacunek dystansu do mety wskazuje, że przed nami jeszcze co najmniej 25 km. W kierunku PK8 robimy kolejny prawie 3-km przelot asfaltem, starając się cały czas biec i zwalniać jedynie na podbiegach.
I tu następuje dupa. Jedna wielka dupa. Raz, że kończą mi się baterie w czołówce (niesprawdzenie ich poziomu przed wyjazdem uznaję za szczyt swojej nieodpowiedzialności), a dwa... popatrzcie sami. Tak wyglądało nasze półgodzinne poszukiwanie PK8 nazywającego się „otwór jaskini”.
W międzyczasie zagęszcza się mgła (chwilami widoczność nie przekracza kilkudziesięciu metrów), a moja latarka już zupełnie przestaje świecić. Podejmuję decyzję o końcu zabawy. Przed nami jeszcze kilka godzin napierania, a bez własnej czołówki nie ma to kompletnie sensu. Decyzją dzielę się z Pawłem, który stwierdza, że... jego tak noga boli, że nie jest w stanie kontynuować zawodów i może dać mi swoją latarkę, bo z PK8 ma tylko kilkaset metrów przez las do oświetlonej drogi prowadzącej prosto do bazy. No i Pawłowi wiszę dobre duże piwo!W okrojonym składzie ruszamy dalej, ku PK9 umieszczonemu w kapitalnie się prezentującym w nocnej mgle Kamieniołomie Szewce. Skład naszego „tramwaju” co chwilę się zmienia, jego stałymi gośćmi są oprócz Kuby i mnie Andrzej Urbański i Maciek Sąsiadek, co jakiś czas przewija się też Stanisław-Adam Olbryś. PK9 i PK7 łapiemy bez większego problemu nawigacyjnego, ale mgła jest powalająca. PK7 został umieszczony również w kamieniołomie, do którego szliśmy swego rodzaju granią. Wyglądało trochę jak byśmy przemieszczali się Orlą Percią, bo po prawej i po lewej stronie było mgliste mleko. PK7 był jednocześnie miejscem, gdzie uczestnicy rajdu przygodowego mieli etap wspinaczkowy i był jednym z najfajniejszych PK jakie miałem okazję oglądać w historii swojej zabawy w PMNO.
Wyobraźcie sobie, że jesteście w kamieniołomie. Mgła jakiej w życiu nie widzieliście sprawia, że słyszycie nad sobą wspinających się ludzi, ale nie potraficie ich dojrzeć. Nagle kilka metrów nad głową przejeżdża Wam na tyrolce ktoś z czołówką na głowie. Ciekawe, co czuł ów ktoś, bo jechał nie widząc drugiego końca liny! GENIALNE! Za to miejsce organizatorom należy się ogromny plus.
Dość sprawnie czerwonym szlakiem wydostajemy się z PK7 i wpadamy na leśną drogę, która wg znaków ma nas w 45 min. doprowadzić do Jaskini Piekło, gdzie zlokalizowany jest PK6. Rozluźnieni rozmawiamy o tym, jakie to zawody na orientację są fajne, że ludzie z tak różnych światów (w grupie był akurat oprócz mnie audytor, ratownik medyczny i student) zjeżdżają się z różnych krańców Polski i z dziką satysfakcją uganiają się we mgle po lesie.
Jest towarzysko. I jak zawsze w takich sytuacjach rozluźnienie sprawia, że nie zauważamy ścieżki prowadzącej do jaskini i wylatujemy w miejscowości Zalejowa. Szczyt głupoty, bo wystarczyło śledzić kompas, by zrozumieć, że coś jest nie tak. Zamiast na północ z odchyleniem zachodnim poszliśmy na północ z odchyleniem wschodnim. Na dodatek, nie ogarniamy się po dotarciu do Zalejowej tylko robimy jeszcze kilkaset metrów na wschód, co jest kompletnie bez sensu. Nadkładamy 1,5 km, tracimy prawie kwadrans i wkurzeni na siebie napieramy dalej w tej potwornej mgle.
W końcu dopadamy do Jaskini Piekło, a o tym, że jesteśmy na miejscu informują nas rzeźbione diabły porozstawiane w lesie. Wchodzimy do jaskini, PK6 nazywa się „ciasny koniec”. Jest naprawdę ciasno, ledwie można do punktu dosięgnąć. W jaskini znów tłum, o ile dobrze pamiętam było tam z sześć osób. Jedna jednak obrała inną kolejność, nie ma zaliczonego PK7 i musi się tam wrócić, druga obiera własną ścieżkę w lesie, a my we czwórkę napieramy dalej. Przy jaskini żywota dopełnia bateria Garmina i mój przebieg zakończył się po 56 km.
Postanawiamy cisnąć na północny wschód by dotrzeć do miejscowości Zawada. Jest dramatycznie. Nie możemy znaleźć żadnej przecinki prowadzącej w pożądanym kierunku, miotamy się po gęstym lesie jak chomik w klatce. Jest tak gęsto, że trudno utrzymać sensowny kierunek marszu (o biegu nie ma co marzyć), a mgła nie ułatwia sprawy. Schodzimy za bardzo na wschód, bo słyszymy samochody jadące DK7, skręcamy więc w kierunku północnym i w końcu docieramy do Zawady. Tam rozstaje się z nami Andrzej, który uznaje, że nie ma już za bardzo sił na ostatnie dwa punkty i zostajemy we trójkę. Dobijamy do PK10, który jest największą wtopą organizatorów Funex Orient 2012. Punkt przyczepiono z tyłu drzewa, bez lampionu, a jedynym oznaczeniem była niewielka biała kartka... Gdyby nie przypadek, moglibyśmy szukać go choćby i pół godziny. Dzikim fuksem się udało i napieramy dalej. PK11 podbijamy bez problemu i lecimy prosto do mety. Docieramy tam we czwórkę, mój finalny czas to 12:34:18, co daje mi 11. miejsce na 58 startujących osób. Zwycięzca, Władek Sielicki, wykręcił 8:36:38. Nieźle, bo przed startem myślałem sobie, że powinno udać się zejść poniżej 9 godzin;)
Ze względu na padnięcie baterii w Gremlinie nie mam całego tracka z tych zawodów, a jedynie 56 km. Nie wiem też, ile finalnie ich nakręciłem. Z szacunków wynika, że ok. 71-72. Na trasie, która powinna mieć 50 km. Wiadomo, że nie nawigowaliśmy idealnie, zdarzyło się kilka mniejszych i większych wtop, niechby więc było, że nadłożyłem aż 5 km. Kilka km można zrzucić na karb niedokładności systemu GPS, którego działanie w trudnych warunkach (lasy, mgła) dalekie jest od ideału. Ale to i tak by oznaczało, że trasa miała ponad 60 km (ponoć tyle natłukli zwycięzcy). Ciekawi mnie więc, w jaki sposób organizatorzy naliczyli tam 50 km, bo różnica jest pokaźna. Moim zdaniem trasa była bardzo fajnie zrobiona pod względem atrakcyjności turystycznej, do tego doszły trudności terenowe i pogodowe, co w efekcie dało nam dużo radości. Ale konkretnie przesadzono z dystansem. Jeśli robimy zawody na 50 km to nie na 60, prawda?
Jak dodać do tego wspomniany wcześniej fakt braku lampionów na niektórych punktach kontrolnych oraz to, że na mecie dla uczestników nie było wody (można było sobie jedynie kupić herbatę lub kawę), to ja w przyszłym roku za udział w Funex Orient po prostu podziękuję.
Stats&hints Funex Orient 2012
Wynik: czas 12:34; 11. miejsce na 58 osób w klasyfikacji open
Warunki pogodowe: od kilka stopni, mgliście
Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty; opaska na uszy; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; długie legginsy; 2 koszulki z długim rękawem + 1 z krótkim; w plecaku kurtka (nie używana); Garmin FR305 (nie wytrzymał do końca); kompas Silva Ranger; czołówka Petzl Tikka Plus 2 (zabrakło baterii).
Jedzenie/picie: 3 żele + 3 batony + banan; 2 l napoju w bukłaku + dokupiony 1 l po drodze.
Dwa tygodnie – takiego opóźnienia w relacji z PMNO to jeszcze nie miałem:/ Niestety, z czasem kiepawo, mam nadzieję, że wybaczycie. Nie to bym się obijał, ale mocno trenuję, kto śledzi bloga na FB albo obserwuje moje aktywności na Endomondo, wie jak jest. Ale w końcu udało się wygospodarować trochę czasu i spisać, co działo się na Kielecczyźnie 24 listopada 2012 r. A działo się sporo.
Organizatorzy Funex Orient (podobnie jak rok temu) zaplanowali niestandardowy start. Tym razem na szczęście obyło się bez walki na łokcie, dla urozmaicenia przygotowano za to start interwałowy. Pomysł świetny, ale chyba nie do stosowania podczas zawodów odbywających się późną jesienią. Ruszaliśmy od 9:00 do 10:30 co minutę. To oznacza, że ci ruszający na końcu mieli o półtorej godziny mniej światła dziennego. A na tej trasie to naprawdę robiło dużą różnicę, bo było górzyście, leśnie i mgliście. Nam (przyjechaliśmy z Wawy we trójkę) udało się trafić nieźle. Benek Waszczyk ruszał w ogóle jako pierwszy, Paweł Choiński (może w końcu zaczniesz coś na stronę wrzucać, co?;)) bodaj 2 min. po nim, a ja o 9:26.
Zawody podzielono na dwie części. Pierwsza, znacznie krótsza (teoretycznie ok. 8 km), odbyła się na Słowiku, czyli całkiem sporej górce na granicy Kielc. Miała ona mieć 500 m podejścia na odcinku ok. 8 km. Umieszczono tam 9 punktów kontrolnych (kolejność zaliczania obowiązkowa), które oznaczono na mapie w skali 1:10 000. Część druga to 700 m podejścia na 42 km dystansu i 11 punktów rozrysowanych na standardowej mapie 1:50 000. Po zakończeniu pierwszego odcinka należało pojawić się w bazie, by dostać mapę na drugi odcinek.
Pierwszy punkt na Słowiku wchodzi mi dość łatwo, ale drugi to mordęga. Kręcę się po krzakach kilka minut, aż trafiam na... Pawła, któremu „udało się” konkretnie zgubić w okolicy PK1, gdzie stracił 20 minut. Zespołowe czesanie lasu (w między czasie w okolicy PK2 pojawia się już z osiem osób) przynosi w końcu efekt, udało się. Ruszamy dalej, PK3 umiejscowiony jest między przeokrutnie gęstymi zagajnikami, przedzieranie się przez nie to niezłe wyzwanie, a utrzymanie kierunku marszu jest bardzo trudne. Teren Słowika jest oczywiście mocno pagórkowaty, nie sposób więc cały czas biec. Już między PK2 i PK3 formuje się 4-os. grupka, w skład której wszedł oprócz mnie Paweł oraz poznani przy PK2 Kuba Runowski i jego kolega Jarek. Kolejne punkty wchodzą całkiem sprawnie, choć jak spojrzeć na tracka z GPS to okazuje się, że wędrówka aż tak prosta jak strzała to nie była;) Przy PK8 nieomal zaliczamy sporą wtopę. Punkt zlokalizowano bardzo blisko PK3 i początkowo wpadamy właśnie na PK3, na szczęście udaje się w porę dojść do tego, że jesteśmy w złym miejscu. Wszystko przez niestandardową mapę 1:10 000, na której 1 cm to zaledwie 100 metrów. Schodząc ze Słowika już do bazy wybieramy najkrótszy wariant – prosto w dół. Niektórzy zaliczają więc zjazd na tyłku i w końcu wypadamy z lasu na szosę prowadzącą do ośrodka Stella, w którym zlokalizowano bazę.
Na Kielecczyźnie potrafi być pod górę;) / fot. Kuba R.
Tam wymiana mapy i 5 min. odpoczynku. Zabieram przygotowany wcześniej plecak (pierwszy etap zdecydowałem się zrobić „na lekko”), wciągam banana i ruszamy. Najpierw 3,5-km przelot wzdłuż drogi numer 762 do szpitala w Czerwonej Górze, gdzie przy wieży ciśnień umieszczono PK1. Jarek już na początku drugiej części zostaje z tyłu i kilometry połykam w towarzystwie Kuby i Pawła. Przy nieskomplikowanych przelotach gadamy o pierdołach i czas jakoś leci. PK2 i PK3 znajdujemy w miarę sprawnie, choć jak patrzę na mapę to w okolicy PK3 chyba niepotrzebnie zrobiliśmy pętelkę.Do PK4 czeka nas kawał drogi, prawie cała szerokość mapy. Rozpoczynamy odważnie, najkrótszą drogą, która wiedzie najpierw torami, a potem szlakiem przekraczającym rzekę Bobrzę. Dopadamy do rzeczki i...
Przejść, czy nie przejść...? / fot. Kuba R.
Minuta konsternacji, nie za bardzo wiemy co zrobić. Trochę strach na to wchodzić (jak się potem okazało niektórzy to zrobili i nic im się nie stało). Decyzję podejmuje Kuba, który szuka płytszego miejsca i przechodzi przez rzekę. Nie mamy z Pawłem wyjścia i też idziemy. Teraz najważniejsze to biec i to nie tylko po to, by rozgrzać zmarznięte stopy (w najgłębszym miejscu woda sięgnęła mi za kostki), ale i by uciec grupie pościgowej, bo w za sobą widzimy kilku innych napieraczy. Tniemy przez pole, przez las i do drogi w kierunku Starochęcin.
W wodzie czułem się bezpieczniej niż na mostku / fot. Kuba R.
Gdy zbliżamy się do drogi krajowej nr 7 dogania nas trójka uczestników biegu na 100 km. Niestety, połykają kilometry szybciej niż my, bo to ścisła czołówka (przyszła pierwsza trójka zawodów) i raz-dwa nas wyprzedzają. Kuba biegnie kawałek z nimi, ma zaczekać przy PK4, ja drepczę z Pawłem. Po chwili dogania nas Piotr Kwitowski, który jak się potem okazało, rzeczkę pokonał tym niby-mostkiem – szacun! Przy PK4 chwilę odpoczywamy i czas lecieć dalej. Przedzieramy się trochę przez las, udaje się sensownie trzymać kierunek i bez większych problemów łapiemy PK5 umiejscowiony niedaleko 700-letniego Zamku Królewskiego w Chęcinach. Trochę szkoda, że organizatorzy nie pokusili się o umieszczenie PK bliżej zamku albo (jeśli to możliwe) nawet na nim, byłaby fajna atrakcja. Powoli robi się ciemno i czas wyciągnąć czołówki. Przy PK5 tłum zawodników, było nas tam chyba z ośmiu, albo i więcej.
Trochę zastanawiamy się nad dalszym przebiegiem, bo nie jest on taki oczywisty, ostatecznie, po szybkim pomiarze dokonanym linijką, wybieramy kolejność PK8-PK9-PK7-PK6-PK10-PK11. W piątkę ruszamy do Chęcin z zamiarem zawinięcia do sklepu spożywczego, bo większości zaczyna brakować jedzenia i picia. Problem polega bowiem na tym, że na liczniku mam już 40 km, a najbardziej wstępny szacunek dystansu do mety wskazuje, że przed nami jeszcze co najmniej 25 km. W kierunku PK8 robimy kolejny prawie 3-km przelot asfaltem, starając się cały czas biec i zwalniać jedynie na podbiegach.
I tu następuje dupa. Jedna wielka dupa. Raz, że kończą mi się baterie w czołówce (niesprawdzenie ich poziomu przed wyjazdem uznaję za szczyt swojej nieodpowiedzialności), a dwa... popatrzcie sami. Tak wyglądało nasze półgodzinne poszukiwanie PK8 nazywającego się „otwór jaskini”.
No comments...
W międzyczasie zagęszcza się mgła (chwilami widoczność nie przekracza kilkudziesięciu metrów), a moja latarka już zupełnie przestaje świecić. Podejmuję decyzję o końcu zabawy. Przed nami jeszcze kilka godzin napierania, a bez własnej czołówki nie ma to kompletnie sensu. Decyzją dzielę się z Pawłem, który stwierdza, że... jego tak noga boli, że nie jest w stanie kontynuować zawodów i może dać mi swoją latarkę, bo z PK8 ma tylko kilkaset metrów przez las do oświetlonej drogi prowadzącej prosto do bazy. No i Pawłowi wiszę dobre duże piwo!W okrojonym składzie ruszamy dalej, ku PK9 umieszczonemu w kapitalnie się prezentującym w nocnej mgle Kamieniołomie Szewce. Skład naszego „tramwaju” co chwilę się zmienia, jego stałymi gośćmi są oprócz Kuby i mnie Andrzej Urbański i Maciek Sąsiadek, co jakiś czas przewija się też Stanisław-Adam Olbryś. PK9 i PK7 łapiemy bez większego problemu nawigacyjnego, ale mgła jest powalająca. PK7 został umieszczony również w kamieniołomie, do którego szliśmy swego rodzaju granią. Wyglądało trochę jak byśmy przemieszczali się Orlą Percią, bo po prawej i po lewej stronie było mgliste mleko. PK7 był jednocześnie miejscem, gdzie uczestnicy rajdu przygodowego mieli etap wspinaczkowy i był jednym z najfajniejszych PK jakie miałem okazję oglądać w historii swojej zabawy w PMNO.
Wyobraźcie sobie, że jesteście w kamieniołomie. Mgła jakiej w życiu nie widzieliście sprawia, że słyszycie nad sobą wspinających się ludzi, ale nie potraficie ich dojrzeć. Nagle kilka metrów nad głową przejeżdża Wam na tyrolce ktoś z czołówką na głowie. Ciekawe, co czuł ów ktoś, bo jechał nie widząc drugiego końca liny! GENIALNE! Za to miejsce organizatorom należy się ogromny plus.
;)
Dość sprawnie czerwonym szlakiem wydostajemy się z PK7 i wpadamy na leśną drogę, która wg znaków ma nas w 45 min. doprowadzić do Jaskini Piekło, gdzie zlokalizowany jest PK6. Rozluźnieni rozmawiamy o tym, jakie to zawody na orientację są fajne, że ludzie z tak różnych światów (w grupie był akurat oprócz mnie audytor, ratownik medyczny i student) zjeżdżają się z różnych krańców Polski i z dziką satysfakcją uganiają się we mgle po lesie.
Jest towarzysko. I jak zawsze w takich sytuacjach rozluźnienie sprawia, że nie zauważamy ścieżki prowadzącej do jaskini i wylatujemy w miejscowości Zalejowa. Szczyt głupoty, bo wystarczyło śledzić kompas, by zrozumieć, że coś jest nie tak. Zamiast na północ z odchyleniem zachodnim poszliśmy na północ z odchyleniem wschodnim. Na dodatek, nie ogarniamy się po dotarciu do Zalejowej tylko robimy jeszcze kilkaset metrów na wschód, co jest kompletnie bez sensu. Nadkładamy 1,5 km, tracimy prawie kwadrans i wkurzeni na siebie napieramy dalej w tej potwornej mgle.
No comments nr 2...
W końcu dopadamy do Jaskini Piekło, a o tym, że jesteśmy na miejscu informują nas rzeźbione diabły porozstawiane w lesie. Wchodzimy do jaskini, PK6 nazywa się „ciasny koniec”. Jest naprawdę ciasno, ledwie można do punktu dosięgnąć. W jaskini znów tłum, o ile dobrze pamiętam było tam z sześć osób. Jedna jednak obrała inną kolejność, nie ma zaliczonego PK7 i musi się tam wrócić, druga obiera własną ścieżkę w lesie, a my we czwórkę napieramy dalej. Przy jaskini żywota dopełnia bateria Garmina i mój przebieg zakończył się po 56 km.
Ciasny koniec był naprawdę ciasny, a niedaleko spały nietoperze
Postanawiamy cisnąć na północny wschód by dotrzeć do miejscowości Zawada. Jest dramatycznie. Nie możemy znaleźć żadnej przecinki prowadzącej w pożądanym kierunku, miotamy się po gęstym lesie jak chomik w klatce. Jest tak gęsto, że trudno utrzymać sensowny kierunek marszu (o biegu nie ma co marzyć), a mgła nie ułatwia sprawy. Schodzimy za bardzo na wschód, bo słyszymy samochody jadące DK7, skręcamy więc w kierunku północnym i w końcu docieramy do Zawady. Tam rozstaje się z nami Andrzej, który uznaje, że nie ma już za bardzo sił na ostatnie dwa punkty i zostajemy we trójkę. Dobijamy do PK10, który jest największą wtopą organizatorów Funex Orient 2012. Punkt przyczepiono z tyłu drzewa, bez lampionu, a jedynym oznaczeniem była niewielka biała kartka... Gdyby nie przypadek, moglibyśmy szukać go choćby i pół godziny. Dzikim fuksem się udało i napieramy dalej. PK11 podbijamy bez problemu i lecimy prosto do mety. Docieramy tam we czwórkę, mój finalny czas to 12:34:18, co daje mi 11. miejsce na 58 startujących osób. Zwycięzca, Władek Sielicki, wykręcił 8:36:38. Nieźle, bo przed startem myślałem sobie, że powinno udać się zejść poniżej 9 godzin;)
Ze względu na padnięcie baterii w Gremlinie nie mam całego tracka z tych zawodów, a jedynie 56 km. Nie wiem też, ile finalnie ich nakręciłem. Z szacunków wynika, że ok. 71-72. Na trasie, która powinna mieć 50 km. Wiadomo, że nie nawigowaliśmy idealnie, zdarzyło się kilka mniejszych i większych wtop, niechby więc było, że nadłożyłem aż 5 km. Kilka km można zrzucić na karb niedokładności systemu GPS, którego działanie w trudnych warunkach (lasy, mgła) dalekie jest od ideału. Ale to i tak by oznaczało, że trasa miała ponad 60 km (ponoć tyle natłukli zwycięzcy). Ciekawi mnie więc, w jaki sposób organizatorzy naliczyli tam 50 km, bo różnica jest pokaźna. Moim zdaniem trasa była bardzo fajnie zrobiona pod względem atrakcyjności turystycznej, do tego doszły trudności terenowe i pogodowe, co w efekcie dało nam dużo radości. Ale konkretnie przesadzono z dystansem. Jeśli robimy zawody na 50 km to nie na 60, prawda?
Jak dodać do tego wspomniany wcześniej fakt braku lampionów na niektórych punktach kontrolnych oraz to, że na mecie dla uczestników nie było wody (można było sobie jedynie kupić herbatę lub kawę), to ja w przyszłym roku za udział w Funex Orient po prostu podziękuję.
Stats&hints Funex Orient 2012
Wynik: czas 12:34; 11. miejsce na 58 osób w klasyfikacji open
Warunki pogodowe: od kilka stopni, mgliście
Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty; opaska na uszy; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; długie legginsy; 2 koszulki z długim rękawem + 1 z krótkim; w plecaku kurtka (nie używana); Garmin FR305 (nie wytrzymał do końca); kompas Silva Ranger; czołówka Petzl Tikka Plus 2 (zabrakło baterii).
Jedzenie/picie: 3 żele + 3 batony + banan; 2 l napoju w bukłaku + dokupiony 1 l po drodze.