BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

środa, 22 października 2014

Pierwotny adres bloga, czyli biecdalej.blogspot.com przestanie wkrótce działać. Od teraz blog będzie dostępny tylko pod adresem http://www.biecdalej.pl. Serdecznie zapraszam!:)

wtorek, 14 października 2014


Stoję w pierwszej linii, klepię się po udach, łydkach i twarzy – dla pobudzenia. Odliczamy i... start! Ruszam dość spokojnie w grupie kilku mocniejszych osób, ale bokiem obiega nas jakiś sprinter. Na oko leci jakieś 2:30 na kilometr. Ki diabeł? Albo szaleniec, albo pros jakiś ukryty. Po kilkuset metrach już wiadomo: szaleniec. Spuchł i tyle go widzieliśmy. Już na pierwszym kilometrze czuję, że nie jest to bieg na życiówkę. W nogach swoje piętno odcisnął mocny czwartkowy trening i nie ma co tutaj liczyć na sukcesy. Ale przecież nie po nie wpadłem na łódzki Parkrun, a po to, by zrobić bardzo mocne 5 km – taki trening wykonany w towarzystwie i na zawodach jest dużo fajniejszy niż zamęczanie się samemu. Lubię te Parkruny, bo są fajnie robione, bez napiny i zadęcia, mają niemal rodzinną atmosferę, no i można się zmęczyć, a przy okazji zająć dobre miejsce:)

Tym razem byłem trzeci z czasem 18:22, co jak na krętość łódzkiej trasy jest dla mnie świetnym wynikiem i dobrym prognostykiem przed Kampinosem, bo życiówka to 18:20 i pochodzi z szybszej trasy w warszawskim Skaryszaku. Udało się utrzymać mocne dość równe tempo przez cały bieg, choć przyznaję, że po 3 km to miałem już serdecznie dość, a po 3,5 km pojawiła mi się w głowie realna myśl o chęci zejścia z trasy. Nie, żadna kontuzja, żadne problemy, tylko potworne zmęczenie. Przekalkulowałem to jednak, że właśnie o to chodzi, by w takim momencie, gdy psychika zaczyna pękać, gdy diabełek na ramieniu podpowiada zejście z trasy, walczyć. Spiąć poślady, spróbować przyśpieszyć i robić swoje.

Celem było dać z siebie wszystko i cel został zrealizowany.
Za linią mety długo nie mogłem wstać.

Jak pewnie zauważyliście, mam ostatnio trochę zaległości na blogasku. Choć koleżka Kargol naciska jak szalony, to relacji z miszczostf kraju w PMnO wciąż nie przeczytaliście. Na razie mam jakąś połowę, no nie klei się pisanie, a po drugie z czasem kiepsko. A kiepsko m.in. dlatego, że... no zobaczcie na obrazek poniżej. Dzieje się, premiera nowego blogaska wkrótce!


A tymczasem pora na kilka podsumowań. Gdy Błażej zaproponował zabawę w bieganie po schodach, nie poczułem mięty, nie zakochałem się w tym pomyśle. Ale czas płynął i pomysł coraz bardziej do mnie przemawiał, aż w końcu się zaangażowałem i naprawdę mi się spodobało!;) I na dzień dzisiejszy uważam, że był to kapitalny pomysł! Znów wykazaliście się kreatywnością w wyszukiwaniu schodów, znów była rywalizacja pomiędzy poszczególnymi osobami i... nieoczekiwany motywator w postaci domowej roboty pączków. Ostatecznie do końca zabawy wytrwało ponad 20 osób, które przez dziesięć tygodni biegały regularnie po schodach, było pięknie, DZIĘKI LUDZISKA! Cztery najwięcej schodingujące osoby zaliczyły po ponad 20 tys. schodów, sporo, nie?:) I wszystkie cztery były kobietami. Pąkobiet są boskie!;) Nagrody zostały już rozlosowane, główną w postaci opasek Compressport od mojego ulubionego sklepu dla biegaczy Natural Born Runners wygrała Ola Dobosiewicz, gratulacje! A pozostali nagrodzeni są wymienieni tutaj, zapraszamy do kontaktu:)


Nie miałem też jeszcze czasu podsumować wrześniowej edycji zabawy Biegiem po Piwo. A była to niesamowita edycja, bo REKORDOWA! Aż 926 osób dołączyło do rywalizacji, czad:) Piwko wylosował Waldek Miś (sorry Brachu za opóźnienie, piwo już do Ciebie leci!), który lubi pszeniczniaki, więc jeden takowy do niego powędrował. Waldek we wrześniu przebiegł 258 km, z czego setkę podczas Biegu Siedmiu Dolin. Tak, tak Misiu to ultras pełną gębą, no i blogaska prowadzi całkiem przyjemnego, zobaczcie sami:)

A tymczasem dołączamy do październikowej edycji Biegiem po Piwo, rach-ciach kliku-kliku! A przypominam, że warto dołączać, bo ustaliliśmy, że jeśli w zabawie będzie tysiąc osób (dotychczasowy rekord to 926), to poszukam sponsora i nagrodą będzie nie jedno piwo dla jednej osoby, tylko po dwa piwa dla trzech osób! Lecimy z koksem?:)

Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie.
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi (jeśli nie pijesz piwa to dostaniesz coś innego;)), wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
9) Miło mi będzie jeśli polubicie FP na Fejsiku i zaprosicie znajomych do gry.




piątek, 3 października 2014


Wciąż czuję niesamowite emocje, endorfiny aż kipią, a przecież w ogóle tego maratonu nie przebiegłem. Tegoroczny Maraton Warszawski był esencją tego, co można dać zawodnikom – kibicowania. A tych zawodników zebrało się sporo, bo oprócz najróżniejszej maści bliższych i dalszych znajomych, w MW wzięła udział spora grupa przedstawicieli naszej drużyny Smashing Pąpkins (w tym kilkoro nowych znajomych:)). Było to najbardziej zorganizowane kibicowanie w historii, na kartce miałem listę 25 osób, które planowały biec na określony czas, a każda z nich zamówiła swój utwór, więc DJ Krasus dwoił się i troił, by wycelować w danego biegacza, ale było bardzo trudno, bo nie wszystkich udało mi się zauważyć;) Cały czas zaiwaniałem z megafonem i wydzierałem się do ludzi, próbując im jakoś ułatwić dotarcie do mety. Efekt? Zdarte gardło, przepocona koszulka i zakwasy w przedramieniu (od trzymania megafonu).

Na ul. Rolnej spędziliśmy z NKŚ dobre dwie godziny i były to dwie godziny fantastycznej przygody! Dołączyło do nas trochę bardziej lub mniej znanych nam ludzi i stworzyliśmy całkiem głośny i przykuwający uwagę biegaczy punkt pĄkibicowania. Ponoć najśmieszniej było gdy śpiewałem hiciory disco-polo (dobrze, że tego nie słyszeliście…), byli śmiałkowie, którzy się przy nas zatrzymywali i robili pĄpaski lub trzaskali pĄsamojebkę. Super sprawa takie kibicowanie. Pokazuje, że maraton nie jedno ma imię i ogromną dawkę emocji można dostać także stojąc po innej niż zwykle stronie. Wypatrywanie znajomych z daleka, szukanie na szybko utworu dla nich i bieganie z głośnikiem i megafonem pomiędzy biegaczami – dał mi ten maraton w kość!;)



Pięknie było! wszystkie fot. Natural Born Runners

Dał też innym i tu jest ten kawałek, w którym maraton ma gorzki smak. Obserwując maratończyków starałem się dodać im jak najwięcej otuchy, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że część z nich w ogóle nie powinna była startować. Przede wszystkim mam na myśli ludzi z solidną nadwagą, którzy porywając się na maraton wprowadzają w swoim organizmie katastrofalne zniszczenia. Ale nie tylko, bo na trasie nie brakowało też osób, które nie wyglądały gotowe nawet na przebiegnięcie półmaratonu, a co dopiero 42,2 km. W imię czego? Szpanu na fejsie? Wpisu na Endomondo? Maraton jest wspaniałym przeżyciem, daje wiele satysfakcji i pozytywnych emocji, ale wiele osób zapomina o jednej kluczowej rzeczy: do maratonu trzeba się PRZYGOTOWAĆ. Po wstaniu z kanapy można się mierzyć na 5 km, jak ktoś jest szalony, to może i na 10, ale królewski dystans wymaga respektu.

Teraz się wymądrzam, ale lektury ostatnich wpisów Kasi i Bartka przypomniały mi, że swoich dwóch pierwszych maratonów nie powinienem był pobiec. A już na pewno nie tak, jak to zrobiłem – za szybko. . Wiecie, debiut w mniej niż 4h to fajna sprawa. Ale przed maratonem się rozchorowałem i w efekcie od 30 km zdychałem, przechodząc co jakiś czas do marszu. Po pół roku chciałem zmierzyć się z granicą 3:30 i pobiegłem w Łodzi. I znów, patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie byłem na to gotowy, bo w drugiej części biegu opadłem z sił i dotarłem do mety osiem minut po zakładanym czasie. Chłodna głowa jest w takiej sytuacji niezwykle przydatna, widzę to po kilku osobach mądrze prowadzonych przez rozsądnych trenerów. Biegający z ekipą ObozyBiegowe.pl Marcin zadebiutował z zapasem poniżej 3:30, a co ważne, cały maraton przebiegł niemal idealnie równo – był do niego doskonale wytrenowany i zaliczał krótsze starty aż nadszedł TEN dzień. Dobrze i cierpliwie trenując musicie na niego dłużej czekać, ale radość i satysfakcja z tak przebiegniętego maratonu jest nieporównywalnie większa.

środa, 24 września 2014


Po tym jak żywota dokonały moje Kanadie, postanowiłem zaszaleć i kupić terenowe buty z wyższej półki. Padło na Inov-8 Roclite 295, choć miałem trochę obaw. Przede wszystkim dlatego, że to buty drogie. Kurczaki, PIĘĆ STÓW za buty biegowe? To jest, jak na moje postrzeganie wydatków na sport, bardzo dużo. No ale zachwalali... Że to petarda a nie buty, że przyczepność, że Inov-8 itd. Obawy budził także sam ich profil. To buty lekkie, bez solidnej amortyzacji i z niewielkim spadkiem od pięty do palców. Bałem się ich szybkości i lekkości dlatego, że kupiłem je głównie od biegania na orientację, gdzie będę pokonywał w nich 50-60 km, nie zdejmując z nóg czasem i przez 12 godzin (rekord 15h).

No ale się odważyłem, kupiłem i założyłem. Pierwsze wrażenia: są bardzo lekkie, dość twarde i... niezbyt wygodne. Wiecie, w dzisiejszych czasach niektórzy producenci butów już na dzień dobry robią laskę naszym stopom – musi być mięciutko, gładziutko i do rany przyłóż normalnie. Inov-8 to buty w teren, one mają być agresywne, szybkie, twarde i silne! I takie właśnie są. Te buty w żadnym wypadku nie nadają się do biegania na bosaka. No ale kto biega po górach albo bagniskach bez skarpet?;)

No to co? No to w teren! Roclite’y kupiłem na początku marca 2013. W piątek w nich trochę pobiegałem, a w sobotę... wystartowałem w zawodach Złoto dla Zuchwałych – 25 km na orientację. Jak się buty spisały? Hmmm, co tu dużo mówić. Odcisków: zero. Otarć: zero. Problemów: zero. Pozycja na mecie: pierwsza!:)


W butach na stałe zacząłem biegać w terenie – czyli treningi po lesie, podbiegi terenowe, biegi górskie, no i biegi na orientację. Jak dotąd przebiegłem w nich około tysiąca kilometrów, zdążyłem więc poznać je od podszewki, recenzję podzielę więc na dwie konkretne części: zalety i wady.

ZALETY butów Inov-8 Roclite 295:
Podeszwa – one mają genialną podeszwę, bez dwóch zdań. Agresywny bieżnik, jeszcze lepszy niż ten w Kanadiach, w których biegałem poprzednio, kapitalnie spisuje się na piachu, śniegu, kamieniach, błocie, w lesie i na polu. No jasne, że jak jest gładki lód, to się człowiek w nich wypierniczy, ale żeby tak się nie stało, to trzeba mieć nakładki z metalowymi kolcami na nogach. No jasne, że jak jest sypki piach i ostry podbieg to się człowiek zakopie, bo w każdych butach by się człowiek tam zakopał. Ale rozsądne oczekiwania Roclite’y zdecydowanie spełniają. Biegam w nich o każdej porze roku, po lasach, polach, górach i śniegu – nigdy nie narzekałem. Podeszwa nieźle spisuje się też na górskich szlakach, nawet na skałach trzyma się bardzo dobre, ale przy wyjątkowo śliskich kamulcach albo korzeniach można wywinąć orła.


Gumowy otok wokół palców – jedną z cech, jaką powinny dla mnie posiadać dobre buty w teren jest otok wokół palców stopy. Rozwiązanie to chroni przed uderzeniami w kamienie czy korzenie, o które w trakcie szybkiego biegu po lesie łatwo jest zahaczyć. Inov-8 Roclite 295 taki otok mają i sprawuje się on bardzo dobrze. Gdy trzeba uchroni palucha przed złamaniem czy obtłuczeniem.

Wytrzymałość – ani przez jeden dzień butów tych nie oszczędzałem. Były katowane błotem, tonęły w bagnach, walczyły z haczącymi się jeżynami i palącymi pokrzywami. W domu do pralki, na suszarkę i na kolejny bieg. Przez półtora roku prałem je pewnie z piętnaście razy, drugie tyle były przemoczone i nasiąknięte błockiem najróżniejszej maści, że o deszczówce nie wspomnę. Buty nie rozpadły się, choć po materiale widać, że były intensywnie używane.

Szybkość – mimo braku czary-mary magicznej pianki oddającej energię kinetyczną i gromadzącego ją systemu KERS, Inov-8 Roclite 295 to piekielnie szybkie buty. Są lekkie (brudne w moim rozmiarze to 320 gramów, bez brudu pewnie sporo mniej;)) Na płaskich przebiegach polnymi bądź leśnymi drogami pokazują pazury! Buty mają 9-milimetrowy spadek pięta/palce, w porównaniu do konkurencyjnych Cascadii ważą o duże kilkadziesiąt gramów mniej i mają o 7-9 milimetrów cieńszą podeszwę. Tę, rzadko spotykaną w butach terenowych innych niż marki Inov-8, lekkość czuć na każdym kroku.



WADY:
Zapiętek – W moim egzemplarzu ten problem się nie pojawił, ale wiele osób biegających w Roclite 295 narzeka na zapiętek. Taki na przykład kolega B. twierdzi, że: „gąbka w zapiętku skulkowaciała. Zrobiły się takie grudki, które obcierały piętę i przez to szybko przetarł się też sam materiał.”. Ale jak B. te grudki wyciągnął, to obcierać przestało.

Załamanie przy małym palcu – temu samemu B. przetarł się też materiał w okolicach małego palca, i to w obu butach. Tu czy tam czytałem, że innym też się to zdarzało, ale znów – mój egzemplarz, mimo intensywnego używania, wielokrotnego prania i tysiaka na karku, takiego problemu nie zna. Być może miałem szczęście;)

Nie dla każdego  – to nie są buty dla każdego. Jak ktoś ma wąską stopę i pronację w gratisie, to przy lądowaniu na pięcie buty mogą potęgować wykrzywianie stawu skokowego. Osoby z delikatną stopą mogą mieć problem z obtarciami lub po prostu twardością tych butów, która może zemścić się bólem kości śródstopia. Nie każdy akceptuje tego rodzaju obuwie. Moje nogi doskonale spasowały się z tym modelem, ale znam osoby, którym te buty po prostu nie pasują.


PODSUMOWANIE
Inov-8 Roclite 295 to bardzo dobre buty terenowe. Szybkie, lekkie, twarde i agresywne na trasie. Z opinii ludzi wynika jednak, że można trafić na lepszy lub gorszy (pod kątem wytrzymałości) egzemplarz. Mi się udało i gdybym dziś kupował buty trialowe trailowe, kupiłbym kolejne Inov-8. Trzeba jednak przypomnieć, że sporo kosztują. 500 zł to katalogowa cena, widziałem w internecie kwotę 399 zł za stary model (obecnie w sklepach jest nowszy), a Kanadie w Decathlonie są do kupienia nawet za mniej niż 250 zł. Ale jeśli kogoś stać, to Inov-8 są wg mnie dobrym wyborem. Przed zakupem warto jednak przymierzyć je i choćby pochodzić po sklepie.


czwartek, 18 września 2014

Borówno poszło jak się patrzy, a po nim... pustka. Miałem coś takiego po Rotterdamie – misja wykonana, cel osiągnięty, poziom satysfakcji kosmiczny i... co dalej? Pustka, którą potrzebuję wypełnić. Kilka dni odpoczynku po ostatnim triathlonie i już miałem wyznaczone dwa cele: mistrzostwa Polski w pieszych maratonach na orientację na dystansie 50 km, a trzy tygodnie później Półmaraton Kampinoski. O ile w ramach przygotowań d PMnO powinienem głównie popracować nad koncentracją i likwidacją durnych błędów nawigacyjnych, które zwykle popełniam (biegowo wystarczą weekendowe długie wybiegania), to na Kampinos zapragnąłem mieć swój drugi w życiu plan treningowy! O, taki będę! Oczywiście, podobnie jak w przypadku przygotowań do Rotterdamu nie ma mowy o rozpisanym na minuty, godziny i kilometry planie, tym razem nawet nie zanotowałem wskazówek w Excelu, po prostu mam to w głowie.

Czasu jest niewiele, więc zrealizowany zimą plan skompensowałem do sześciu tygodni. Na początek kilka spokojnych treningów, by to czy tamto wzmocnić i wejść na obroty. Potem tempa progowe, interwały, podbiegi, biegi ciągłe, piramidki, no i tempówki, bo to wg mnie jeden z kluczy do sukcesu. Półmaraton Kampinoski odbędzie się w terenie, więc postaram się kilka treningów tempowych zrobić w lesie i butach terenowych. Stawiam na sprawdzone w moim przypadku zróżnicowanie treningów i słuchanie własnego organizmu. W gratisie #schodingpĄpkins, powrót na treningi funkcjonalne, a przede wszystkim to, czego zabrakło mi w wakacje: regularność. Chcę biegać 3-4 razy w tygodniu z kilometrażem na poziomie nie większym niż 50-60 km. Uważam, że w moim przypadku nie ma potrzeby biegać więcej.

Minęło półtora tygodnia od początku przygotowań i jest bosko! Czuję, że żyję. Noga podaje coraz lepiej, porównuję treningi do tych sprzed pół roku i choć wciąż widać trochę zaległości, to w oczach wręcz robię postępy. Przede wszystkim jednak, sam ze sobą doskonale czuję się w takim „reżimie treningowym”. W sobotę lub niedzielę rozpisuję sobie ogólny plan treningów na dany tydzień, a potem go realizuję, tu czy tam czyniąc zmianę lub wyjątek. Bo nie byłbym sobą gdybym czegoś nie podmienił lub nie przesunął. Ale odpuszczania nie ma. Przyzwyczajam się do przebywania poza strefą komfortu, to tam znajduje się budulec do życiowej formy. A cudzysłów przy reżimie treningowym nie jest od parady, bo w porównaniu do większości biegających kolegów i koleżanek to nadal biegam od Sasa do Lasa i bez większego porządku. Ten rok pokazał jednak, że w tym szaleństwie jest metoda, w moim przypadku działa.

Co ma mi ten plan dać? Chciałbym pobiec Półmaraton Kampinoski w okolicach 1:25. To o 2 min. gorzej od półmaratońskiej życiówki z Warszawy, ale Kampinos to bez porównania trudniejsza trasa. Przede wszystkim nie ma ludzi i prawdopodobnie większość dystansu przebiegnę sam. Będę musiał więc sam dyktować tempo, nie będzie motywatorów w postaci wyprzedzania rywali itd. No i teren: jest tam kilka niezłych podbiegów, bywają wąskie leśne ścieżki czy sypkie podłoże. Liczę, że dobrze przepracowany miesiąc pozwoli mi wrócić do formy z wiosny, a ona powinna wystarczyć na 1:25. Dwa lata temu wynik ten dałoby mi drugie miejsce, rok temu – trzecie. Nie ukrywam, że fajnie byłoby zająć dobrą lokatę:) Wciąż mam lekki wkurw na siebie za Monte Kazurę, w której pudło w klasyfikacji generalnej straciłem na ostatnim podbiegu, może 200, a może 150 metrów przed metą...


czwartek, 11 września 2014


Po ponad roku wspólnego wylewania potu, przekleństw pod nosem, bólu mięśni i braku oddechu, przyszła pora na rozstanie z pewną Kobietą. Czas na zmiany. Kto stoi w miejscu ten się cofa, nie? Jedną z istotnych cech dobrego trenowania jest moim zdaniem różnicowanie treningów, postanowiłem więc coś zmienić: kończę treningi pływackie indywidualne i dołączam do grupy! Ze współpracy z Martyną jestem jednak super zadowolony, gdyby ktoś z Was szukał osoby, która nauczy Was pływać, to polecam i dysponuję kontaktem jakby co:)

Zawsze podkreślałem, że nie lubię pływania, że jest to cholernie trudny sport i trenuję je tylko dlatego, że w potem jest rower i bieg… ;) Jakiś czas temu moja niechęć zaczęła jednak zanikać. Co więcej, coraz częściej na treningach odczuwałem przyjemność, a i na zawodach w wodzie czuję się lepiej. Wszystko to w związku z postępami jakie uczyniłem. Po prostu jeśli robi się coś lepiej, to i przyjemność z tego większa. Płynąc nie walczę już o życie, chwilami (ale tylko chwilami;)) czuję nawet, że płynę ładnie, technicznie i zdarza mi się poczuć flow taki jak na biegu lub rowerze. No i na zawodach wreszcie zacząłem wychodzić z wody w pierwszej połowie stawki, to też zrobiło różnicę.

Odebrałem to jako znak, że mogę wejść na kolejny poziom. Gdy zaczynałem, bardzo zależało mi na treningach indywidualnych. 100 proc. uwagi trenera poświęcone tylko mi. Poprawki do ruchu ręką, do pracy nóg, do oddechu, rotacji, trzymania głowy, nóg, brzucha itd. itp. Miałem jednak problem ze zmuszeniem się do pracy poza strefą komfortu. Przecież i tak robię postępy, nie? I potem zobaczyłem, jakie postępy zrobił MS przez dziewięć miesięcy treningów grupowych: w Poznaniu rok temu był w 1/3 stawki, a teraz w mniej niż 10 proc.! No i poprawa czasu z 37,5 min. na niewiele ponad 30. To jest konkret! A przecież im jest się szybszym, tym o postępy trudniej.

To efekt przede wszystkim tego, że kolega MS to tytan pracy, w treningach grupowych odnalazł się więc bardzo dobrze. Ja nim nie jestem, trudno mi się zmusić do ciężkiego treningu pływackiego samodzielnie, a jeden w tygodniu z trenerem przestał mi wystarczać. Od początku października dołączam więc do pływackiej części drużyny Trinergy i dwa razy w tygodniu będę z nimi pływał. Na razie się boję, bo nie wiem jak będzie wyglądać grupa, treningi i co z tego w ogóle wyniknie (no i obowiązkowe wstawanie dwa razy w tygodniu o 5:20...). Ale o umiejętnościach trenerskich Kuby słyszałem wiele dobrego, przekonamy się!:)

=== === ===

A przy okazji pora na rozwiązanie sierpniowej edycji Biegiem po Piwo. Tym razem los uśmiechnął się do Artura S. Artur w sierpniu wybiegał 184,81 kilometrów, głównie w ramach przygotowań do szczecińskiego Półmaratonu Gryfa. Tenże ma już za sobą, a kolejny ważny krok w karierze biegowej Artura, to Dębno Maraton 2015. Artur jest fanem Guinessa, wyszukałem mu więc ciekawego stouta i Poczta Polska już go niesie. Padło na piwo Kazamaty Króla, które pochodzi z jednego z nowych browarów rzemieślniczych: Jana Olbrachta. Arturze, mam nadzieję, że piwo będzie Ci smakowało!

Osobiście bardzo ucieszyłem się z wygranej Artura, bo jest to facet z Kostrzyna nad Odrą, a kto mnie choć trochę zna ten wie, że Kostrzyn jest mi miejscem wyjątkowo bliskim. To tam od 2004 r. odbywa się bowiem Przystanek Woodstock, z Kostrzynem mam więc masę fantastycznych wspomnień.. I tak właśnie, dzięki zabawie Biegiem po Piwo, mam z kim pobiegać podczas przyszłorocznego Woodstocku:)

A tymczasem dołączamy do wrześniowej edycji rach-ciach kliku-kliku! A warto dołączać, bo ustaliliśmy, że jeśli w zabawie będzie tysiąc osób (dotychczasowy rekord to 709), to poszukam sponsora i nagrodą będzie nie jedno piwo dla jednej osoby, tylko po dwa piwa dla trzech osób! Lecimy z koksem?:)

Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie. 
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi (jeśli nie pijesz piwa to dostaniesz coś innego;)), wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
9) Miło mi będzie jeśli polubicie FP na Fejsiku i zaprosicie znajomych do gry.



piątek, 5 września 2014


Dziwny był dla mnie ten triathlon w Borównie. Niby od prawie roku byłem już zapisany. Wiedziałem, że to będzie moje zakończenie sezonu, że będę chciał zakończyć go z pierdolnięciem i dobrym wynikiem. Że dam z siebie wszystko. Ale przez to, że zawaliłem nieco przygotowania, moje oczekiwania i podjarka dziwnie opadły tuż przed startem. Ogromnie cieszyłem się na spotkanie ze znajomymi zawodnikami, nie mogłem doczekać się wsparcia moich fantastycznych kibiców i Garnka Mocy, no i bardzo chciałem zobaczyć cyfrę cztery z przodu za linią mety. Cel został zrealizowany, kibice spisali się na medal, a ja… a ja czuję się dziwnie. Zrobiłem co miałem zrobić i, choć było cholernie ciężko, nie zapamiętałem z tych zawodów wiele. Jedyne co naprawdę wryło mi się w pamięć, to ostatnia prosta. Cała reszta była ciężką orką, w żadnym wypadku nie przyjemnością. Cóż, nie zawsze na zawodach ma się przygodę życia...

Pływanie – jak po sznurku
Zaczęło się naprawdę dobrze. Bo ja coraz pewniej się na tych triathlonach czuję. Tu znajoma twarz, tam znajomy rower, rąsia-rąsia, buzi-buzi, fajnie jest. No, może za wyjątkiem scysji kiedy to ktoś nazwał Pimpusia „Maj Lityl Pony”. Ma szczęście, że ja tej obelgi nie usłyszałem, tylko mi NKŚ doniosła. Byłoby DSQ za bójkę już dzień przed zawodami... O zawodach. Nie to, że na pływaniu ustawiam się z tyłu, o nie! Jak jest szeroki start (a tak było w Borównie czy Nieporęcie) to bez krępacji staję sobie na przedzie. No może nie w pierwszym rzędzie, ale w drugim. I zaczynam i od razu napierniczam! Powtarzam sobie prikazy Pani Trenerki: wyciągaj mocno ręce, rotuj się w barkach, zginaj łokieć i odpychaj się od wody! Ależ to jezioro jest świetne do pływania. Czysta woda, otoczone lasami, szeroko, bezpieczne dno – jak dla mnie to obiekt numer dwa jeśli chodzi o zawody tri, w których startowałem (wygrywa Jezioro Czocha). Wycwaniłem się już trochę w tym pływaniu, uczę się „łapać” nogi i płynąć za kimś. Okazuje się jednak, że sztuką nie jest złapać nogi, tylko złapać dobre nogi. A o dobre nogi to jest trudno. Bo dobre nogi muszą płynąć jednocześnie i szybko i prosto, bo jak zygzakują, to są do bani. Pod koniec z 200 metrów przepłynąłem w ogóle się nie męcząc, bo miałem nogi po prawej i nogi po lewej. Obie pary nóg płynęły równo, dość mocno, a ja po środku, na wysokości kolan, na luzaku:)


Rower – bez planu żywienia
Trochę nieporadnie pakuję się na rower (cel na następny sezon: kupić tri-buty i nauczyć się wskakiwać na rower w biegu) i zaczynam kręcić. Dziury na początku nie pozwalają rozkręcić nogi. Dopiero po kilku kilometrach łapię prędkość przelotową na poziomie 35-37 km/h i jadę, powoli wyprzedzając. Ale nie wszystkich. Niestety, im szybciej wychodzi się z wody, tym mniej jest pływaków do wyprzedzania. Tym razem zdarza się i kilka osób, którym muszę oddać pierwszeństwo. Między innymi kolega Jarek B, który zdrabnia moją ksywkę do „Krasiu” i pyta, czemu jadę tak wolno, cwaniak jeden. „Jeszcze się rozpędzę”, odpowiadam. I co? I 65 km później zobaczyłem 100 metrów przed sobą jego niebieską koszulkę! I choć kryzys pukał już do moich drzwi, spiąłem poślady i wyprzedzając go mogłem krzyknąć „Rozpędziłem się!”;)

A, kryzys. Na całej linii dałem dupska jeśli chodzi o żywienie. Nie miałem konkretnego planu, uznałem, że wiem jak jeść na rowerze. A guzik prawda, trzeba mieć plan. Gdy poczułem, że zaczyna mnie odcinać, było już za późno. Szybko wciągam 129 kcal Agisko i modlę się, by żel zadziałał od razu. Niestety, to trwa. Do 65 km miałem średnią 34,8 km/h, a ostatnie 25 km to już tylko 33,6 km/h i to mimo zjazdu pod koniec. Szkoda, bo była szansa zrobić jeszcze lepszy wynik, choć i z tego mogę być dumny, bo ubiegłoroczny czas (na tej samej trasie) poprawiłem o 18 (!!) minut.


Bieg – z problemami, byle do mety
Wybiegając z T2 miałem niecałe 3:25 na stoperze i na trasę biegową ruszyłem z myślą „Uda się, uda się! Jak nic się uda!”. Zdążyłem jeszcze krzyknąć swoim kibicom, że „Super jest!” i... moje myśli z „uda się” zmieniły się w „będzie ciężko”, a po chwili w „o ja pierdzielę, co się dzieje?”. Nogi mam jak z betonu. Ja wiem, że początek etapu biegowego to zawsze trudność, ale tak źle to jeszcze w mojej „karierze” nie było. Godzę się z faktem, że na wynik poniżej 1:30 nie mam szans. Na każdym punkcie odżywczym przechodzę na chwilę do marszu by coś zjeść i się napić. Bardzo mili i zaangażowani ludzie na punktach żywnościowych robią naprawdę świetną robotę, ale biec za mnie nie pobiegną. Na szczęście moi fantastyczni kibice rozstawili się w kilku miejscach, więc mogę liczyć na wiele ciepłych słów. Czasami także od obcych mi osób, a nawet obcych żon (pozdrowienia dla Gosi B-P!);)

W oddali słyszę dudnienie Garnka Mocy. Nogi same szybciej przebierają, ręce unoszą się w górę, z gardła wydobywa się tradycyjne „GARNEK MOCY!!!”. Widzę Magdalenę, która wali w GAR, widzę Przemysława z aparatem i do głowy przychodzi mi pomysł. #byćjakMKon! „Chcę mieć na trasie zdjęcie z Garnkiem, chcę być jak MKon!” – krzyczę z daleka (wyjaśnienie: rok temu Marcin Konieczny, zwycięzca borówieńskiego triathlonu, zatrzymał się na trasie biegowej by zrobić sobie zdjęcie z Garnkiem i Magdaleną). Fotka zrobiona, cisnę dalej. To dopiero pierwsze kółko, a ja już cierpię i to cholernie cierpię. Do mety 15 kilometrów, przybijam piątkę z rodzicami, widzę NKŚ, macham Łukaszowi i ruszam na drugą pętle. Łojzicku, jak ciężko. Po minie NKŚ wnioskuję, że tę ciężkość po mnie widać. Na początku trzeciego kółka kryzys osiąga apogeum, przebiegam kilometr w 5:01 i jedyne na co mam ochotę to się położyć i nie biec już dalej.

Takie tam sobie małe radości z biegu.. :) / fot. Garnek Mocy

Żołądek wariuje – skręca go od środka, nawet łyk wody mi się strasznie odbija, co jakiś czas muszę sobie też puścić bączka. Ale wiem, że muszę wpychać w sibue węglowodany, bo inaczej to w ogóle padnę. Wciskam więc kolejny żel, popijam i ruszam dalej. Patrzę na zegarek: na pokonanie ostatnich 6 km mam 28 minut. Teoretycznie to pikuś, ale nie dziś, bo właśnie powłóczę nogami po 5:10. W głowie kotłuje mi się od przekleństw i wyzwisk. Sam nie jestem w stanie pojąć swojej głupoty. Lubię swoje luźne podejście do sportu, ale tym razem chyba przesadziłem z brakiem porządnych treningów (żadnej porządnej zakładki!!), nadwyżkowe 2 kg tłuszczyku też czuję. Co zrobić...?

Jakby ktoś miał wątpliwości co do tego,
że tri-Borówno było dla mnie ciężką przeprawą,
niech się przyjrzy kilku minom ze zdjęć.. ;)
fot. Maratomania, MO-K

I budzi się prawdziwy Krasus. Pomiędzy dotknięciem podłoża przez lewą i prawą nogę, w tym pięknym czasie gdy biegnąc jesteś w powietrzu, zbudzony Krasus podpowiada jedyne słuszne rozwiązanie: przyśpieszyć i postawić wszystko na jedną kartę! Rozwalić ten kiosk! Raz kozie śmierć, OGIEŃ! Lecę. Ostatnie spojrzenie na Garnek Mocy („Wyglądałeś jak w amoku” – powie potem Przemo), ostatni podbieg (masakra!), ostatni skręt koło ubranej na fioletowo brunetki i już robi się tłoczno przy barierkach, zbliża się ostatnia prosta. Widzę rodziców, brata z bratową i Wuwkiem oraz oczywiście NKŚ. Skręcam w alejkę prowadzącą do mety i...

fot. Andrzej Kołakowski - Bydgoszcz, Maratomania, MO-K

Czas zwalnia jak w Matriksie. Właściwie to czas się zatrzymuje. Od paru tygodni wizualizowałem sobie tę chwilę. Dokładnie, co do joty, wiedziałem co będę czuł. I teraz moja wizja się realizuje, klatka po klatce. Słyszę niesamowity doping kibiców. Krzyczą jakbym był bohaterem, najlepszym, najszybszym, najmocniejszym, simply the best. Oglądam się za siebie, nikt mnie nie goni, napawam się chwilą. „Żyj z całych sił i uśmiechaj się do ludzi” – chyba nie jestem w stanie bardziej żyć z całych sił jak właśnie w tym momencie. Rozdaję uśmiechy, posyłam nawet jakiegoś całusa w kierunku swoich ludzi. Po prawie pięciu godzinach wysiłku wreszcie czuję szczęście. Kumulowałem w sobie te emocje przez cały dystans i teraz chłonę świat każdym dostępnym zmysłem. Mimo mocno amortyzowanych butów, czuję jak stopa pracuje na podłożu, czuję każde odbicie, każdy krok – niemal jakbym biegł na bosaka po plaży. Pęd powietrza owiewa rozpostarte ramiona, frunę na nich jak na skrzydłach. Uśmiecham się, a co tam! Udało się, udało! Mimo ochnastu błędów w okresie przygotowawczym, mimo małej nadwyżki na wadze, mimo zatruwania swojego organizmu shitem przez ostatnie tygodnie, zrobiłem naprawdę dobry wynik. Choć nogi nie dawały rady, a żołądek strajkował, dotarłem do mety. Udało się, bo nie zawiodła głowa, chyba najmocniejszy obecnie element mojej sportowej układanki. Kosztuję krzyku kibiców i wyczuwam smak hałasu, który robią. O tak, ostatnia prosta w takim zgiełku to jest coś wspaniałego. Kocham napieranie po lasach i górach, ale tam nikt nie zrobi Ci takiej atmosfery. Taki smak ma tylko ostatnia prosta dużych zawodów masowych. W triathlonie jest to chyba widoczne jeszcze bardziej niż w biegach ulicznych. Ci wszyscy ludzie dookoła przecież mnie nie znają. Ani ja ich. To anonimowy tłum, ale na te kilka chwil finiszu scalam się z nim i płynę na fali ich dopingu. Warto było dla tych 100 metrów męczyć się przez prawie pięć godzin.



 Bez Was, nie dałbym rady. Nie i ch... DZIĘKUJĘ!



czwartek, 28 sierpnia 2014


Przy obiedzie (to czas na ogarnięcie RSS-a) czytam u Ani i u Avy o przygotowaniach. O ostatnich dniach przed startem, końcowych tygodniach treningów (btw, ja też popełniłem kiedyś fajny poradnik dla początkujących maratończyków: kliku-kliku). W myślach zaznaczam słuszność obu tekstów i wskazówek. Fajnie, że doświadczone biegaczki piszą takie teksty, na pewno wielu osobom się to przyda, bo ludzie robią taaaaakie błędy przecież...

WTEM! W mojej głowie budzi się świadomość. Otwiera jedno oko, przeciąga się. Zamyka to oko i przeciąga się jeszcze raz. Procesy myślowe zaczynają intensywnie działać. Świadomość w ułamku sekundy otwiera oczy, wyskakuje z łóżka i drze ryja na cały regulator. Powoduje to zatrzymanie pracy mojego serca na dwie sekundy, a oddechu na kilkanaście. Widelec z kaszą spada na talerz, a strużka soku marchwiowego wycieka mi z ust i brodą wędruje na spodnie.

KUR... W D... MAĆ! Przecież ja za cztery dni mam jeden z trzech najważniejszych startów w tym sezonie! Nie to żebym o nim zapomniał. Nie no, luz. Wszystko mam obcykane jak ta lala! Logistykę, odwiedziny u Wuwcia, wizytę u Czmochów, nocleg u Kucharzy itd. Niezmiennie od miesięcy trzymam się też tego, że chcę tam złamać pięć godzin na połówce ajronmena. Cóż więc spowodowało zafajdanie dżinsów sokiem z marchewki? Otóż w ostatnich dwóch tygodniach umknęła mi jedna rzecz. Jak się głębiej zastanowić, to jest to rzecz niezwykle istotna: TRENINGI.

Tak, treningi, tak zwane bezpośrednie przygotowanie startowe. Serio, nie żartuję. Zawsze zwracałem na to baczną uwagę, bo będąc „w gazie” czułem się mocny zarówno fizycznie jak i psychicznie. Dodawało mi to dużo pewności siebie. Chodzi o to, by stanąć na starcie (uwaga, będzie cytat nieparlamentarny) „na takiej kurwie, że go zmiatam z powierzchni ziemi. To jest pierwsze pierdolnięcie i on nie żyje.” (jak ktoś nie wie co to za cytat, to kliku-kliku).

Przed wyjazdem do Rotterdamu wiedziałem, że zadanie domowe odrobiłem w 95 lub więcej procentach. Że jestem ostry jak żyleta, szybki jak błyskawica i mocny jak tur. Że rozwalę ten maraton pierwszym pierdolnięciem. I pojechałem tam po swoje. Pobiegłem maraton życia, od startu do mety zgodnie z założeniami i zameldowałem się na linii końcowej z 58-sekundowym zapasem. To było coś! Do dziś mam dreszcze jak wspominam ostatnie kilkaset metrów tego biegu, a jak patrzę na fotki to łza kręci mi się w oku Drugim najwyższym priorytetem sezonu był KarkonoszMan. Ze względu na trudność zawodów (nigdy wcześniej nie jeździłem rowerem po górach) nie zakładałem żadnego konkretnego wyniku, miało być jak najlepiej. Poszło bardzo dobrze, a przede wszystkim była to przygoda jak nigdy. Z rozpędu zrobiłem świetną ćwiartkę w Nieporęcie i biegowe życiówki na 5, 10 i 21,1 kilometrów. To było dobre pół roku!

Trzecim w sezonie startem o priorytecie A jest właśnie Borówno, a to już za kilka dni. Po nie do końca udanych ubiegłorocznych zawodach chciałem się z tym miejscem rozliczyć. Przyjechać tam mocny jak w Rotterdamie, pewny swego jak na Półmaratonie Warszawskim i bez memłania się rozwalić pięć godzin z 10-minutowym zapasem. Jeszcze na początku lipca wszystko wskazywało na to, że się uda. Że tak wypasiony wynik jest możliwy. Forma rowerowa rosła, basenowa trenerka chwaliła postępy w wodzie, a biegało mi się naprawdę dobrze.

I wtedy przypałętał się ból pasma biodrowo-piszczelowego w prawej nodze. Dałoby się z tym żyć i coś trenować, gdyby nie fakt, że kontuzja wdała się w... romans z czymś, czego wcześniej nie znałem: brakiem samodyscypliny i organizacji czasoprzestrzeni. Takie tête-à-tête mogłoby być niegroźne w listopadzie. Pozwoliłoby mi odpocząć w grudniu. Ale, jasna cholera, przed kluczowym startem?! Zamiast biegać tempówki piłem piwo, rowerowe wyjeżdżenia zostały zastąpione przez bliżej nieokreślone marnotrawienie czasu, a treningi funkcjonalne – przekopywanie otchłani internetu.

W ostatnich dwóch tygodniach przed zawodami na rowerze byłem raz, biegałem dwa razy i zrobiłem tyle samo treningów na basenie. Pięć treningów. Do tego minimalna ilość Schoding Pąpkins i nanoilość ćwiczeń w domu. Zwykle robię tyle w niecały tydzień. Teraz wyszło w dwa. Gdybym się uparł, to za jakiś trening mógłbym ewentualnie uznać dwie wycieczki górskie i dwa zrobione podjazdy podczas rekreacyjnej wycieczki rowerowej koło Zurychu. MÓGŁBYM gdyby nie fakt, że wydarzenia te były okraszone browarkiem czy dwoma (a może trzema) i radosnym obżeraniem się shitem. Na wadze przybyły mi dwa kilogramy Krasusa, a fizycznie czuję się na leżenie na sofie, a nie przepłynięcie 1900 metrów, przejechanie 90 kilometrów i przebiegnięcie 21,1. Na dodatek na wczorajszym basenie naciągnąłem sobie coś z tyłu na dole uda i mnie ciągnie calutka noga teraz, więc nawet z dzisiejszego potruchtania też nici.

Do połówki w Borównie podejdę więc na takiej świeżości, jakiej nie miałem nigdy;) Wkurza mnie przede wszystkim brak pewności. Wiecie, ja nie wykluczam, że przyniesie to niezły efekt, bo przecież sportowa forma nie znika ot tak, prawda?:) Ale ta niepewność mnie irytuje. Nie robiąc nic sportowo, robię wszstko wokół. Od 24h nie piłem piwa (yeah!) i zastąpiłem je sokiem z buraków, czyli ekoEPO. Zbieram też szczęśliwe amulety, które mają mi pomóc w osiągnięciu sukcesu. W torbie na wyjazd znalazły się więc: szczęśliwa czapeczka (prezent od MS:*), w której zrobiłem już ochnaście życiówek; szczęśliwy czerwony ręcznik, który układam na kierownicy w T1; ulubiona papierowa taśma do przyklejania żeli i batonów do roweru; najlepszy na świecie Pimpuś; ukochani kibice (w tym Garnek Mocy), a przede wszystkim... Szczęśliwe klapki podrabiane Kuboty czyli Hero by Wrangler z Tesco oraz w zestawie reklamówka z PoloMarketu od Bormana! Chyba będzie dobrze, co?;)

Myślałem, by pobiec w klapkach, wtedy spłynęłoby na mnie najwięcej szczęśliwego szczęścia,
jednak zostawię je sobie na lans przed i po zawodach;)

Tak, na zdjęciu jest fioletowy ręcznik, a nie czerwony.
To dowód na to, że czerwony jest szczęśliwy.
Z fioletowym (w Piasecznie) kompletnie mi nie poszło.

Niestety, szczęśliwe żele z KarkonoszMana już zjadłem, ale bidon Agisko wciąż mam. Będzie git!

To dzięki nim wygrałem Wielki Wyścig 2013, w Borównie/Bydgoszczy też będą!:)

W Poznaniu waliłem w GAR,
w Borównie/Bydgoszczy GAR będzie walił we mnie (swoją mocą:))


wtorek, 26 sierpnia 2014


Bywają takie zawody, w których ważniejsze od czasu jaki osiągniesz jest miejsce, na którym dobiegniesz do mety. Zawody takie wymagają zupełnie innej taktyki. Warto wtedy mieć oczy dookoła głowy i widzieć kluczowych rywali. Obserwować ich formę, odległość od Ciebie i szacować siły. Tak jest na Monte Kazurze. Tam do klasyfikacji generalnej liczą się trzy najlepsze wstępy – a pod uwagę brane są właśnie miejsca na mecie. Wyszło tak, że na 80-100 startujących tam osób zawsze byłem w pierwszej dziesiątce, tam liczy się już miejsce, a nie czas.

Ruszyłem więc mocno. Pierwszych kilkaset metrów przebiegłem w tempie 3:30 (tak mówi Garmin), by w niemal stuosobowej stawce być od początku w czubie. Postąpiłem odwrotnie niż mówią wszelkie podręczniki i odwrotnie niż robię sam zwykle podczas zawodów – wolę spokojnie zacząć, a potem systematycznie wyprzedzać. Tu trasa jest wąska, wyprzedzanie jest utrudnione i uznałem, że lepiej być z przodu i niech to inni martwią się o wyprzedzanie mnie.

Gdy stawka się rozciągnęła i zajmowałem trzecie miejsce, za plecami usłyszałem głos „Krasus, ciśnij, bo jestem za Tobą w generalce i mam zamiar Cię wyprzedzić!”. Nie miałem pojęcia kto to, ale wbił mi niezłego gwoździa, bo nie odrobiłem lekcji i nie przyjrzałem się dokładnie klasyfikacji generalnej. Biegłem więc swoje. Przez jakiś czas prowadziłem „grupę pościgową”, bo czołowa dwójka odskoczyła nam już na samym początku. Jeszcze na pierwszym kółku spadłem na czwarte miejsce, a potem na piąte, szybko jednak przeprowadziłem kontrę i wyprzedzając Gawła usadowiłem się na czwartej pozycji.

To była chyba najbardziej urokliwa runda Monte Kazury /
fot. Dominik Kaczorek (pierwsze u góry również)

Uda już paliły, łydki rwały, a płuca się zapychały, bo Monte Kazura to nie jakiśtam sobie bieg. To napierdalanka jak się patrzy. Po pierwszym kółku masz dość, po drugim modlisz się o metę, a na końcu trzeciego nie ma już nic poza bólem w płucach, mięśniach i klatce. No, z tym „nic” to może trochę przesadziłem, bo są tam świetni ludzie i boska atmosfera:) I tym razem było tak samo, a może nawet lepiej, bo na Kazurkę ściągnęły tłumy obozowiczów biegowych, a ja ich uwielbiam:) I tych trenujących i tych trenowanych!

W każdym razie, uda już paliły, łydki rwały, a płuca się zapychały, ale cisnąłem. Powoli zbliżałem się do trzeciego zawodnika i zaczęła się we mnie tlić iskierka nadziei, że uda się go dorwać. To by dopiero było: trzecie miejsce w finałowym rozdziale tej książki! Nie wiedziałem jednak wtedy, jak piękna to książka. Otóż przez cały ten czas biegłem po TRZECIE MIEJSCE W KLASYFIKACJI GENERALNEJ całego cyklu! Szok i niedowierzanie? Monte Kazura widziała na swej trasie wielu wymiataczy, ale część z nich zaliczyła tylko jeden lub dwa starty, miejsce w generalce było więc nagrodą dla wytrwałych, biegających regularnie.


Widzicie za mną Wojtka w niebieskich spodenkach?
Skoro jest za mną, to jestem trzeci w generalce.
Tak było przez 97% czasu i dystansu zawodów.
Ale w tych najważniejszych 3% załatwił mnie na cacy. / fot. Sportografia.pl

No i ja tam sobie w tej nieświadomości biegłem... Co jakiś czas oglądałem się za plecy monitorując odległość od Gawła, ale ta powoli rosła, więc byłem spokojny. Skupiłem się na łydkach osoby przede mną. A te były coraz bliżej i bliżej! Mam taki sposób, że pod górkę biegnę patrząc pod nogi, by nie wkurzać się na to, że jeszcze jej tak wiele przede mną. No i na przedostatnim podbiegu, patrząc na swoje stopale, zobaczyłem kątem oka buty poprzedzającego mnie rywala. To znak, że jest bardzo blisko. Nie oglądam się już do tyłu, bo przecież Gaweł jest bezpiecznie daleko, liczą się tylko nogi przede mną! Krok za krokiem, pod górę, coraz bliżej!

Ostatni podbieg to plątanina myśli: atakować teraz, czy na zbiegu do mety? Na zbiegu może być niebezpiecznie, a płaska końcówka jest za krótka by przeprowadzić sensowny atak, muszę więc być pierwszy na górce. Dobra, to atakuję w połowie podbiegu, może wystarczy sił.

FRUUUUUUUUU! Obok nas przeleciał właśnie Struś Pędziwiatr i nie był nim bynajmniej Gaweł. To Wojtek, jak się potem okazało, właściciel głosu od zdania „Krasus, ciśnij, bo jestem za Tobą w generalce i mam zamiar Cię wyprzedzić”. I powiem Wam szczerze: minął tydzień, a ja nadal nie wiem, jak to możliwe. On po prostu przebiegł koło nas mniej więcej tak, jakbyśmy my truchtali, a on startował na 1000 metrów. Jak się coś takiego robi na tym zmęczeniu? Na podbiegu o nachyleniu ze 30 stopni? Nie wiem, nie ogarniam, nie rozumiem, ale też bym tak chciał.

Zbaraniałem. Ręce mi opadły i myśli o ataku na Pawła zniknęły. Doleciałem do mety na piątej pozycji z wielkim niedowierzaniem w oczach. Tam okazało się, że gdybym odparł atak Wojtka, skończyłbym Monte Kazurę na pudle w generalce... „Gdybym”...;) Z jednej strony podium było „o włos”, ale z drugiej różnica w naszych prędkościach była taka, że jest to włos dość jednak gruby. W sumie to chyba najgrubszy włos na świecie;) Wygląda na to, że Wojtek odrobił pracę domową i chcąc mnie wyprzedzić, po prostu biegł sobie kawałek z tyłu. No i gdy było trzeba, wcisnął gaz do dechy i osiągnął cel – stanął na najniższym stopniu podium Monte Kazury i zrobił to w pełni zasłużenie. Mi pozostało czwarte miejsce, co w sumie i tak jest wielkim sukcesem. Przed startem cyklu brałbym je w ciemno:)

Teraz na Kazurce będzie przerwa od ścigania się. Będzie mi tego brakowało, bo Monte Kazura to najfajniejszy chyba cykl biegów ever! Podobno jest jednak szansę na noco-zimową edycję z czołówkami. Nie mogę się doczekać!

Amotsfera Monte Kazury i ludzie, których gromadzi to MISTRZOSTWO ŚWIATA!

czwartek, 21 sierpnia 2014


Od ponad dwóch lat powtarzałem wszem i wobec, że najlepsze buty w jakich biegałem to Brooksy Pure Cadence. Gdy Tygrys zapowiedział mi, że zmienię zdanie, byłem nastawiony dość sceptycznie. Dostałem więc od New Balance model M890GO4 i to właśnie te buty miały przebić moje ulubione Brooksy. To męski (literka M) model treningowo-startowych butów biegowych. Dość zaawansowany technologicznie (świadczy o tym cyferka 8), lekki i przeznaczony do szybkiego neutralnego biegania (liczba 90). Ze strony producenta wynika, że w bucie połączono technologie Abzorb i REVlite, co ma zapewnić dobrą amortyzację, przy zachowaniu niewielkiej wagi. Nazwy technologii kompletnie nic mi nie mówią, ale buty są rzeczywiście lekkie i nieźle amortyzują – więc połączenie działa. Mój egzemplarz waży 266 gramów, to o 8 proc. mniej niż w/w Brooksy, a w moim odczuciu NB mają lepszą amortyzację. Kapelusze z głów przez NB, bo to sztuka zrobić buty jednocześnie lekkie i dobrze amortyzowane. Niemal dokładnie tyle samo ważą przeznaczone do biegania naturalnego Adidasy ClimaCool Ride, które amortyzacji praktycznie w ogóle nie mają!


Przy tej lekkości i amortyzacji New Balance są bardzo dynamiczne. Podobnie jak w przypadku wspomnianych już Brooksów Pure Cadence, biega się w nich szybko, a nawet bardzo! Muszę przyznać, że już pierwsza przebieżka (wykonana na trasie przystanek autobusowy – dom, w jeansach i z plecakiem) zachęciła mnie do tego, by się z nimi zaprzyjaźnić na dobre. No i tak sobie w nich biegałem od początku kwietnia przez trzy miesiące. Zaliczyłem w tym czasie kilka startów, m.in. kapitalny Bieg Piotra i Pawła oraz mój dzień konia podczas triathlonu w Nieporęcie. Buty sprawdziły się na nich doskonale. Lekkie, komfortowe i dynamicznie doskonale pasują jako moje „startówki”. Gdybym planował pobiec jeszcze jakiś maraton, na pewno pobiegłbym go właśnie w nich. 8 mm dropu (różnicy pomiędzy wysokością palców i pięty) sprawia, że bieg w nich jest dla mnie czystą przyjemnością.

NB M890GO4 świetnie sprawdzają się m.in. podczas odrzucania kubka z wodą...

... wpadania na metę jako piąty w generalce całkiem dużego biegu... 

i trzaskania samojebek po zawodach, w których zajęło się pierwsze miejsce;)

Doskonale nadają się też do bardzo niszowego skoku w dal tyłem...

... oraz wylegiwania się pod postacią zombie za linią mety;)

NB M890GO4 są dobrze zaprojektowane i świetnie wykonane. Lubię oczojebne kolory, więc ich pomarańcz pasuje mi doskonale, do wyglądu zastrzeżeń nie mam. Uwagę przykuwa też bardzo wygodne wnętrze buta. Nic tam nie uwiera, nie obciera, ani nie wkurza. Można w nich nawet biegać bez skarpetek, choć ja tego nie lubię.

Na chwilę obecną nie jestem w stanie ocenić wytrzymałości tych butów, bo póki co przebiegliśmy razem małe kilkaset kilometrów. Na razie (poza brudem i błotem;)) nie ma na nich większych śladów zużycia, więc jest OK. Na prawdziwą ocenę przyjdzie czas, gdy na liczniku będzie tysiak lub więcej. Nie umiem jednak odpowiedzieć, czy w moim prywatnym rankingu 890-tki przebiły Brooksy Pure Cadence. Za New Balance przemawiają lekkość i lepsza amortyzacja, Brooksy zaś są chyba jednak trochę bardziej dynamiczne, a przede wszystkim nie zrobiły mi nigdy krzywdy. Wszystko wskazuje więc na to, że kwestia ta pozostanie na razie nierozstrzygnięta. Do biegania w 890-tkach zamierzam wrócić, będę jednak pilnował, by było to mniej i rzadziej niż dotąd.

Buty kosztują 399,99 zł, nawet na Allegro nie udało mi się znaleźć ich taniej. Jak na szosówki to sporo pieniędzy. Choć z drugiej strony już pierwsze bieganie w nich daje poczucie, że mamy do czynienia z produktem wysokiej klasy i jakości. Połączenie lekkości z amortyzacją i dynamiką robi naprawdę świetne wrażenie. Gdyby tylko miały wsparcie dla pronatorów... (to pewnie nie byłyby tak lekkie:/). Moim zdaniem za bardzo dobre buty cztery stówki można zapłacić. Tym bardziej, że Adidas czy Nike za swoje topowe modele wołają jeszcze więcej.


To taki mały eksperyment, wideo recenzja. Podoba Wam się taki format, w którym dostajecie skondensowane informacje o sprzęcie biegowym? Chcielibyście zobaczyć więcej takich testów? Co najbardziej Was interesuje? Aby być na bieżąco z kanałem YT warto go zasubskrybować i kliknąć w ustawieniach subskrypcji „Chcę otrzymywać powiadomienia”. Dzięki temu niczego nie przeoczycie:)

Bez dziegciu nie ma miodu
Niestety, laurka (w pełni zasłużona!) dla NB M890GO4 ma też czarną stronę. Mam mocno pronującą stopę i choć biegałem już (i nadal biegam!) w butach neutralnych, to te akurat mi zaszkodziły. Wg wideo analizy przeprowadzonej w Ergo w Brooksach Pure Cadence też nie powinienem biegać, a jednak tam problemów nie było, NB po prostu pechowo nie pasują do mojej nogi, ale wyszło to dopiero po kilku miesiącach i kilkuset wybieganych kilometrach. Pomarańczowe rakiety od New Balance szybko stały się moją ulubioną parą butów i biegałem w nich bardzo często. Efekt? Problemy z pasmem biodrowo-piszczelowym. Wróciłem do starych NB M870BB2 ze wsparciem dla pronatorów, mocno pracowałem w domu nad ćwiczeniami i kontuzja zniknęła. Cóż, w szybkich i lekkich 890-tkach będę już biegał tylko krótkie i mocne treningi, pewnie zaliczę w nich też parę jesiennych startów.

Kto chce buty, kto chce??
A na koniec jeszcze przypomnienie, że i Ty możesz mieć swoje 890-tki! Jak wiesz (lub też nie) NB przygotował trochę edycji specjalnych na największe światowe maratony (kliku-kliku) modelu M890. Aby wygrać dowolnie wybraną parę 890-tek wystarczy wykonać kilka prostych kroków:
- odpowiedzieć na pytanie konkursowe „Jaki polski bieg i dlaczego powinien otrzymać własną edycję NB 890?”
- zrobić sobie fajne zdjęcie podczas wykonywania deski/planka (jak poprawnie wykonywać deskę przeczytacie TUTAJ);
- opublikować fotkę deski/planka wraz z odpowiedzią na pytania na stronie wydarzenia na Facebooku.

I to koniec. Już! Chyba niewiele jak za buty kosztujące cztery stówki, co?:)