BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

poniedziałek, 28 lipca 2014


Zaczęło się już w trakcie przygotowań pierwszej strefy zmian. Podjeżdżam mazdeczką pod stację Veturilo, wypożyczam rumaka, stawiam go koło otwartego bagażnika i... uświadamiam sobie jak to wygląda w oku miejskiego monitoringu: jakiś koleś pakuje miejski rower do bagażnika. Słowem: kradnie go! Rozglądam się, na szczęście nie ma Straży Miejskiej ani Policji, więc jadę – nikt mnie nie goni, uff;) Zajeżdżam pod Sport Guru, organizatora pierwszego Guru Triathlonu Warszawskiego, tam będą T2 oraz meta i tam zaczeka na mnie samochód. Pod sklep podjeżdżają inni zawodnicy, najwięcej uwagi przyciąga fura, na dachu której zamocowano dwa Veturila. Oj, będzie się działo... :)

Niecodzienny widok:) / fot. Guru Triathlon Warszawski

Odliczanie od dziesięciu w dół i lecimy! Wbieg do jeziorka, zaczynam płynąć. Ni chu-chu nie mogę jednak złapać rytmu. Niby nie ma pralki, niby wiem dokąd płynąć i nie mam problemów z nawigacją, ale coś nie gra... Nie wiem co, do dziś nie umiem tego wyjaśnić. Może zmęczenie środowym ciężkim treningiem? Może jednak brak pianki? Na pocieszenie obserwuję, że nie tylko mi idzie coś nie tak, bo jeden facet zamiast prosto na boję płynie w prawo, idealnie w trzciny;) Swój błąd zauważył w ostatniej chwili! Za połową drogi do boi, gdy mam wrażenie, że zaraz będzie już OK, zaczyna się masakra – coraz bliżej powierzchni wody są wodorosty, o które zahaczam rękoma. Im bliżej boi, tym gorzej, bo odległość pomiędzy taflą Jeziorka Czerniakowskiego a wodorostami maleje. Przy samej bojce mam je już i na rękach i na nogach, zaczynam się podtapiać, ale udaje się wyswobodzić i pomoc obecnych tam ratowników nie jest konieczna, ufff. Z wody udaje się wyjść po nieco ponad 12 minutach, mniej więcej w połowie stawki złożonej z 75 zawodników.

Szybka zmiana (zauważyć swoje Veturilo w gąszczu takich samych pocisków nie było łatwo, ale pomógł czerwony ręcznik rozwieszony na kierownicy) i ruszam! Już po parudziesięciu metrach zatrzymuję się jednak, bo jadący trochę przede mną zawodnik zalicza na progu zwalniającym poważną glebę i pomagam mu się podnieść, co zajmuje z minutę, bo kolega zakleszczył się pod rowerem i stojącym na parkingu autem. Mocno zdenerwowany jadę dalej. Udaje się złapać rytm – okazje się, że Veturilo może jechać 30 km/h i więcej! Wyprzedzam paru zawodników i kolejnych i kolejnych. Przez większość trasy mknę z zawodnikiem numer 42 (Grzesiek, pozdro!), mamy podobną prędkość przelotową i ciśniemy.

Prędkość nadświetlna na rowerze miejskim...;) / fot. (oraz to na górze) Marian Gawlikowski

Trzepak roku / fot. Adrian Todorczuk 

 Coś pięknego:) / fot. Agencja Gazeta

Chorda Horda rozpędzonych Veturilo, na wielu z nich ludzie w dziwnych dla cywili tri-strojach, każdy obowiązkowo w kasku – to nie może nie budzić zainteresowania postronnych. Niektórzy wręcz przecierają oczy ze zdziwienia;) Ani na chwilę nie schodzę z najwyższego biegu, kadencja jakaś epicka, napierniczam nogami jak szalony, najgorzej jest gdy but ześlizgnie się z pedału;) Po pokonaniu Mostu Siekierkowskiego docieramy do Wału Miedzeszyńskiego i... kicha. Czerwone światło. No zasady to zasady, trzeba zaczekać (oj nieładnie postąpili ci, którzy oszukali i pojechali na czerwonym, nieładnie!). Niestety, dobijają kolejni zawodnicy i nim robi się zielone, jest tam nas już ośmioro. Ech, przewaga poszła się rypać.

Tego, co nastąpiło po zmianie światła na zielone, nie da się opisać inaczej niż armageddon. Ruszamy wszyscy razem, ktoś coś krzyknął i zaczęło się... „GAZUUUUUUU!!!”, „JABADABA DUUUUUUU!”, „JAZDAAAA!”, „OGIEŃ Z DUPYYYY!” i tak dalej. Pół pobliskiego osiedla musi nas słyszeć, a przechodnie uciekają w popłochu! Jest strefa zmian! W locie zeskakuję z roweru, pędzę z nim po trawie i... dupa zbita. Mimo gustownej reklamówki w koszyku, wyskakują z niego na wertepach okularki pływackie, muszę więc się zatrzymać, cofnąć i zabrać je z trawnika (porzucić w żadnym wypadku, bo to pożyczone – swoich zapomniałem...). Mój Veturilo rumak staje w stajni T1 bodaj 19-ty.

I dzida na biegu. Dystans jest krótki (4 km), nie ma się więc co szczypać, trzeba dawać w palnik od początku! Pierwszy kilometr 3:58 i wyprzedzonych kilka osób. Każdy kolejny podobnie. Pasmo jakoś się nie odzywa (acz dało o sobie znać następnego dnia – niemocno, a jednak), ale na trzecim kaemie łapie mnie kolka. Z tą umiem sobie już radzić i choć atak jest mocny, to zostaje w minutę czy dwie odparty. Do mety jakieś 500 metrów, tempo poniżej 3:50, wyprzedzam kolejnego rywala, ale wygląda na to, że nie sprzeda tanio skóry, więc... przyśpieszam jeszcze bardziej. Na ostatniej prostej jeszcze się oglądam, czy czasem jakaś kontra nie jest wyprowadzana, ale nie, mogę spokojnie wpaść na metę.

To był wzruszający moment. Jeden z braci Pimpusia,
którzy powędrowali w świat, przyjechał mi kibicować!

Siódme miejsce i nieporównywalny z żadnym poprzednim występem czas 52:59. Ale nie o czas i miejsce chodziło w tych zawodach, a o dobrą zabawę:) I... była! Ludzie kochani, tyle co mi radości i endorfin dostarczył ten 10-kilometrowy odcinek jazdy rowerem Veturilo, to ja opisać nie umiem! Nie sądziłem, że miejski rower może tak szybko jeździć, Garmin pokazał mi średnią 28 km/h a maksymalną 37,4! Nie wyobrażam sobie bardziej jajcarskich zawodów niż ściganie się na miejskich rowerach, które jeszcze samodzielnie trzeba było wypożyczyć. Żałuję, że był zakaz udoskonalania, bo gdybym miał Pimpusia na kierownicy...;) Aczkolwiek fabrycznych udoskonaleń nie brakowało: jedni mieli dziurawe koszyki, inni za niskie siodełka (no dobra, to akurat miała większość;)), komuś nie działał jeden bieg albo występował inny defekt. Gdyby tylko trasa pływacka została pociągnięta na północ, a nie na wschód od plaży (tam nie ma wodorostów, one były naprawdę niebezpieczne), byłaby to impreza idealna!:)

To, co najbardziej lubię - ludzie!



czwartek, 24 lipca 2014



Od prawie trzech tygodni napiernicza mnie to durne pasmo biodrowo-piszczelowe. Boli najmocniej rano, gdy schodzę te parę schodów z sypialni do łazienki. Boli jak wstanę od biurka w pracy i idę po wodę, boli jak wysiądę z samochodu. Wystarczy 10-15 min. spaceru i ból jest wyraźnie mniejszy. Pasmo pozwoliło mi bez bólu przebiec i wygrać Aquathlon, ale podczas powrotnego biegu spokojnego... napiżdżało jak się patrzy. Przy tempie 5:00 ból był nie do zniesienia, ale jak przyśpieszyłem poniżej 4:40 min/km... zniknął! Dziwne to. Nie przypominam się, byśmy umawiali się na zabawę „pojawiam się i znikam”, ale tak to wyglądało przez dwa-trzy tygodnie.

Wkurzam się, bo moje przygotowania do ataku na życiówkę podczas 1/2 IM w Borównie miały właśnie wejść w kluczowy moment, a tu kicha. O ile z jazdą rowerem nie jest źle (ból znika po kilku minutach, więc cisnę jakieś interwały, interwałki, minutówki i co tylko się da), pływam też coraz lepiej (choć wczorajszy trening pokazał jasno, że prędzej się zesr... do basenu niż ogarnę delfina...), to z bieganiem jest problem. Mówiąc wprost: nie biegam. No bo, kurczaki, jak określić stan, w którym tygodniowo robię 30 km? Co wydaje mi się, że jest lepiej, noga atakuje ze zdwojoną siłą.

Uprawianie sportu ma wiele wspólnego z inwestowaniem. Inwestujemy czas, wysiłek, pot, krew i łzy w to, by osiągać wyniki. Wczoraj doświadczyłem jeszcze inwestowania czegoś innego: bólu. Dostałem solidną porcję bólu w krótkim czasie licząc na to, że potem nie będzie go w ogóle. Po dwóch tygodniach samodzielnych prób, spasowałem. Po dwóch tygodniach rolowania, rozciągania, chłodzenia, smarowania i ćwiczenia, stan pasma się nie zmienił: boli. Postanowiłem w końcu pójść do Pana Magika, czyli oswojonego fizjoterapeuty.

„Teraz zaboli” powiedział wciskając mi kciuk w biodrową część pasma. I faktycznie, musiałem zagryźć zęby, bo „boli” to zbyt delikatne określenie. Ale gdy potem zasadził się na moje biodro łokciem, aż zawyłem z bólu, który przeszył moją prawą nogę od łydki przez kolano aż po biodro. Po kilkudziesięciu sekundach uciskania ból trochę odpuścił, a potem czułem go już tylko w miejscu ucisku – napięcia pasma zostały rozluźnione, mogłem już przestać zagryzać co się dało. I faktycznie, dziś rano zejście po schodach z sypialni nie było już tak bolesne, ból ledwie co tam się pojawił.

I zastanawiam się tylko: dlaczego z wizytą u fizjo czekałem ponad dwa tygodnie...?


poniedziałek, 21 lipca 2014


Ładna łydka na zawodach potrafi przyciągnąć wzrok wielu pięknych kobiet. Poczytajcie sobie relacje z triathlonów takiej Bo. Przecież wielu zawodów to ona w ogóle by nie ukończyła gdyby nie łydkowa motywacja! A przecież wytopiona z tłuszczu łyda zacnie prezentuje się nie tylko na zawodach biegowych czy triathlonowych. Doskonale pasuje też do garnituru, na plażing, łomżing, a uwagę wprawnego kobiecego oka przyciągnie nawet podczas mszingu w kościelingu! Co ja tak –ingam? Otóż rozpoczynamy kolejną zabawę: SCHODING PĄPKINS, yeah!

Tym razem chodzi o wzmocnienie mięśni nóg. Będziemy więc... biegać po schodach. Ale nie tak o, bez sensu. Bieganie bez sensu jest bez sensu, wie to każdy, bo to przecież jest bez sensu! Proponujemy więc zabawę, w której będziemy (Wy i my) zdobywać dziesięć najwyższych budynków w Warszawie. Stop, stop! Nie kupujcie jeszcze biletów na Polskiego Busa (swoją drogą, mocno to ostatnio ryzykowne:P)! W ogóle niczego nie kupujcie, wystarczy kilka schodów i już możecie zacząć biegać, bo stołeczne drapacze chmur zdobywać będziemy wirtualnie.

Smashing Pąpkins przejrzeli stołeczne wieżowce, „na oko” oceniając ile mogą mieć schodów (więc za bardzo się nie czepiajcie, jeśli liczba schodów trochę by się nie zgadzała, OK?;)). Do tego rozpisali zabawę na 10 tygodni, bo właśnie za tyle odbędzie się Maraton Warszawski, w którym pĄreprezentacja oczywiście się pojawi (czy zachęcałem już do wpisywania przynależności klubowej Smashing Pąpkins? Nie, to zachęcam, a warto!). W każdym tygodniu będziemy na Endziaku zdobywać kolejne drapacze chmur (10 tygodni = 10 budynków), a główna zasada jest prosta jak drut: przykładowo pierwszy budynek (Intraco I) ma 138 metrów, co wg tajnego pĄalgorytmu przeliczyliśmy na 600 schodów. W pierwszym tygodniu trzeba więc (w dowolnej liczbie treningów) podbiec 600 schodów i wtedy budynek jest zdobyty. Dlaczego warto? Ach, bo oprócz zgrabnych nóg, siły na podbiegi i mocy na pokonanie ściany na 33. km maratonu, możecie coś wygrać, bo dla aktywnych Schądziarzy są nagrody! Sponsorem zabawy został mój ulubiony sklep biegowy Natural Born Runners:)

Co dla Was tym razem mamy?
- Osoby, które zdobędą co najmniej pięć budynków wezmą udział w losowaniu nagrody głównej – opasek kompresyjnych Compressport R2 Race&Recovery ufundowanych przez Natural Born Runners oraz nagród dodatkowych: pĄkoszulki z własną ksywą oraz dwóch par różowych pĄoksów mocy.
- Dodatkowo każdy uczestnik zabawy otrzymuje zniżkę 10 proc. na zakupy w Natural Born Runners dokonane w trakcie trwania zabawy (czyli do 28 września br.) na hasło: schody.
- Ale, ale, to nie wszystko! Kto w 10 tygodni zdobędzie wszystkie 10 wieżowców, otrzyma oficjalny tytuł „SchĄdkinsa” i... pysznego pączka domowej roboty wykonanego przez Smashing Pąpkins.

Tak, ten pączek to taka mała zachęta dla Bormana, może dołączysz chłopaku?:) Zresztą, dołączyć powinien każdy. Wiem, że niektórzy z Was treningowo biegają po schodach, dodajcie do tego regularność i rozwalicie system!

Swoje opaski od NBR mam i ja! Na razie się zaprzyjaźniamy, za jakiś czas będzie test na blogu.

Czy warto biegać po schodach? Ładna łydka powinna być wystarczającą zachętą, ale jeśli ktoś potrzebuje dodatkowej, to mamy opinię eksperta, zwanego Tygrysem.

Warto biegać po schodach tak samo jak warto jest biegać po wodzie. A na poważnie: żeby biegać szybko i coraz lepiej musisz dawać swojemu organizmowi jak najwięcej nowych bodźców. Robisz wciąż to samo? Nie licz na rozwój! Bieganie po schodach z pewnością będzie dla Ciebie kolejnym przyjemnym doświadczeniem z pogranicza śmierci i zen. Przyznam się szczerze, że do dziś dokładnie pamiętam potocznie zwane „przepalenie płuc” po wbiegnięciu na wieżowiec Rondo 1 w Warszawie. Kilka krótkich minut wysiłku zmęczyło mnie bardziej niż przebiegnięcie kilometra w okolicach 2 minut i 40 sekund. Schody to doskonały środek treningowy i alternatywa dla siły biegowej jeśli w Twojej okolicy brakuje górek i wzniesień. Dzięki schodom Twoje mięśnie czworogłowe będą nie do zdarcia!
Mateusz Jasiński, pasjonat i propagator biegania, TrenerBiegania.pl

A jak biegać po schodach? A na przykład tak:



Zachęceni? No to w skrócie zasady zabawy „Schoding Pąpkins”, czyli wytop łydy na Maraton Warszawski ze Smashing Pąpkins!

1) Zabawa trwa 10 tygodni, w każdym tygodniu uczestnicy wirtualnie zdobywają na własny rachunek jeden z 10 najwyższych warszawskich wieżowców (w kolejności od najniższego). Bez względu na powodzenie misji, od poniedziałku zdobywamy już kolejny drapacz chmur.

2) Kto w 10 tygodni zdobędzie wszystkie 10 wieżowców, otrzyma oficjalny tytuł „SchĄdkinsa” i pysznego pączka domowej roboty wykonanego przez Smashing Pąpkins.

3) Zdobywcy co najmniej pięciu budynków biorą udział w losowaniu nagrody głównej – opasek kompresyjnych Compressport R2 Race&Recovery ufundowanych przez sklep dla biegaczy Natural Born Runners oraz nagród dodatkowych: pĄkoszulki z własną ksywą oraz dwóch par różowych pĄoksów mocy.

4) Dodatkowo każdy uczestnik zabawy otrzymuje 10-proc. zniżkę na zakupy dokonane w trakcie trwania zabawy w sklepie Natural Born Runners na hasło: schody.

5) Zaczynamy w poniedziałek 21 lipca 2014 r., zabawa kończy się 28 września 2014 r., po 10 tygodniach.

6) Treningi rejestrujemy w systemie Endomondo jako sport dodając „inne” wg zasady 1 schodek to 1 km. Przykładowo zaliczenie 100 schodów to 100 kilometrów – rywalizacja będzie liczona po dystansie.

7) Nie ma ograniczeń w liczbie treningów w tygodniu ani liczbie powtórzeń/serii, ale gramy fair i wpisujemy tylko to, co rzeczywiście przebiegliśmy po schodach.

8) Aby brać udział w zabawie należy dołączyć do kolejnych rywalizacji w serwisie Endomondo. Każda trwać będzie od poniedziałku od godz. 0:01 do niedzieli do godz. 23:59 i obejmować będzie zdobywanie innego wieżowca.

9) Poniżej obiecana lista wieżowców, a gdyby coś było niejasne, pytajcie:)

Intraco I - 138 metrów, 600 schodów - rywalizacja trwa 21.07.-27.07. DOŁĄCZ
Oxford Tower - 150 metrów, 652 schody - rywalizacja trwa 28.07.-03.08. DOŁĄCZ
Cosmopolitan Twarda 2/4 - 160 metrów,  696 schody - rywalizacja trwa 04.08.-10.08. DOŁĄCZ
InterContinental Warszawa - 164 metry, 713 schody - rywalizacja trwa 11.08-17.08. DOŁĄCZ
Warsaw Financial Center - 165 metry, 718 schody - rywalizacja trwa 18.08.-24.08. DOŁĄCZ
Centrum LIM - 170 metrów, 740 schody - rywalizacja trwa 25.08-31.08. DOŁĄCZ
Rondo 1 - 192 metry, 836 schody - rywalizacja trwa 01.09.-07.09. DOŁĄCZ
Złota 44 - 192 metry, 836 schody - rywalizacja trwa 08.09.-14.09. DOŁĄCZ
Warsaw Trade Tower - 208 metrów, 905 schodów - rywalizacja trwa 15.09.-21.09. DOŁĄCZ
Pałac Kultury i Nauki - 237 metrów, 1031 schodów - rywalizacja trwa 22.09.-28.09. DOŁĄCZ



niedziela, 20 lipca 2014



Dziesięcioro śmiałków, do przepłynięcia niemal 900 m w wodach Jeziorka Czerniakowskiego i do przebiegnięcia 5,4 km dookoła niego. Do tego arbuzy i banany oraz piwo dla każdego na mecie, losowanie nagród i dodatkowe konkurencje sprawnościowe – historyczna pierwsza edycja Towarzyskiego Aquathlonu Jeziorko Czerniakowskie 2014 miała iście królewską oprawę! Czytam teraz „Psychologię dla sportowców” (jest świetna, naprawdę warto!) i dzień przed aquathlonem czytałem o motywacji. O tym, że może być zewnętrzna (walczymy np. o miejsce na zawodach) lub wewnętrzna (do uprawiania sportu motywuje przyjemność jaką on daje). Sobotni aquathlon, podobnie jak np. ubiegłotygodniowy Nieporęt, był doskonałym połączeniem jednego z drugim. Zawodami dającymi mi doskonałą równowagę pomiędzy chęcią osiągnięcia czegoś (tutaj konkretnie chodziło o zajęcie pierwszego miejsca) i chęcią pływania i biegu dla samych tych czynności.

Namówiła mnie Aśka na ten aquathlon. Wcześniej nawet nie rozważałem startu w tego rodzaju imprezie, bo przecież zawiera sporo pływania, a to nie jest moja mocna strona;) No ale miało być towarzysko, sympatycznie i piknikowo – skusiłem się więc. I po przemyśleniu wychodzę z założenia, że to był świetny trening – przepłynąłem bez pianki 900 m w wodach otwartych w niewiele ponad 20 min., na basenie nie zmusiłbym się do takiego wysiłku. Kolejny start w biegu na 10 km niewiele wnosi do mojego rozwoju, ale każde mocne pływanie, szczególnie w wodach otwartych, to już coś. Zadowolony mogę z nawigowania, które szło całkiem nieźle. Do tego utrzymałem równe tempo, na pół sekundy nawet nie wypadłem z rytmu ani nie odszedłem od kraula – treningi przynoszą efekty:) Przy wyjściu z wody (miejsce trzecie-czwarte) piąteczka z kolegą, z którym przepłynąłem cały dystans i szybka zmiana na bieg.

Tuż przed startem etapu pływackiego.
Tym razem obyło się bez pralki;) / fot. organizatorzy

Szybka zmiana z pływania na bieg / fot. NKŚ

Ze strefy zmian wybiegam już na trzecim miejscu, a po kilometrze jestem drugi. Ruszając wiedziałem, że strata do liderującej Magdy (znanej internetowej społeczności jako Królik) jest ogromna. Przyjąłem sobie więc założenie: biegnę tak, by było mi przyjemnie, ale jednocześnie mocno. Jeśli uda się dogonić Królika to fajnie, a jak nie to trudno, wszak muszę zachować jeszcze siły na zaplanowany na później kilkunastokilometrowy powrót do domu. Swoją drogą, przegrać aquathlon z tak dobrą pływaczką to w zasadzie żadna niespodzianka. 900 metrów (wprawdzie miało być 600 m, ale się przemierzono;)) bez pianki i całkowicie samodzielnie, bez czyichś nóg z przodu, zrobiła w 15 minut. Omatkobskopływacko, jak ja chciałbym tak pływać!

Biegnę więc sobie po 4:10, co w tych warunkach pogodowych, na niełatwej odcinkami trasie i na popływackim zmęczeniu jest tempem optymalnym – nie do zajechania się, ale nadal szybko. Do zrobienia trzy pętle. Po pierwszej NKŚ mówi, że mam małą stratę do Królika, ale za chwilę poprawia się, że dużą. Nie mam więc pojęcia, ile rzeczywiście ona wynosi;) Kogoś dubluję, przeskakuję nad martwym kretem leżącym na ścieżce, ale liderki wciąż nie widać. Przypominam sobie hasło jej bloga: „Nie tak szybko, Króliczku!”. No właśnie, nie tak szybko, nie tak szybko! Po drugiej pętli słyszę „30 sekund!”, parę chwil później mam już Królika w zasięgu wzroku i na około kilometr przed metą słyszę „Co tak długo musiałam czekać?!”;) Trzymam swoje 4:10, ale w końcówce puszczam trochę nogi i ostatnie 400 metrów robię w tempie 3:45, wpadając na metę na dwie minuty przed Królikiem.

Tak dużo nowych twarzy w galerii samojebek to jeszcze chyba nie miałem!:)

Standardowo zawody kończą się po przekroczeniu linii mety – człowiek się ogarnia i zawija do domu. Ale tym razem dopiero wtedy się zaczęło! Do rozegrania zostały dwie konkurencje sprawnościowe, w których udział wzięli nie tylko startujący we wcześniejszym aquathlonie, ale i kibice. Najpierw był rzut piłką tenisową do celu, czyli do kubła ustawionego na plastikowej skrzynce. Konkurencja okazała się być niesamowicie trudna, bo z kilkunastu osób choćby jeden z ośmiu rzutów (a dokładnie dwa) trafiły tylko dwie osoby, cała reszta zaliczyła same pudła! Potem skok w dal tyłem, przy którym próby różnych technik wykazały, że najlepszy efekt przynosi wybicie się z jednej nogi po lekkim rozbiegu;) I w końcu część oficjalna: pudła, dekoracje i przepiękne ręcznej roboty medale:) No i owoce, ciastka i piwo od Południka Zero dla każdego. I jeszcze losowanie nagród książkowych od Innych Spacerów!

W relacji „natężenie atrakcji vs liczba uczestników” były to zawody numer jeden w moim życiu! Nie zawsze trzeba startować w ogromnych zawodach z wypasionymi pakietami startowymi i za wpisowe 200 zł lub więcej. Małe kameralne imprezy robione przez znajomych dla znajomych, mają niesamowity i niepowtarzalny klimat. Z ręcznym pomiarem czasu i międzyczasami spisanymi na kartce papieru i listą startową mieszczącą się na jednej stronie pozwalają po prostu miło spędzić czas. Jasne, że fajnie było je wygrać, ale naprawdę wynik ma tu najmniejsze znaczenie. Czy pierwszy, czy dziesiąty, bawiłbym się tak samo dobrze.

Skok w dal tyłem to niezwykle trudna technicznie konkurencja.
Nie wierzycie? Spróbujcie!:) / fot. organizatorzy

Pą-koszulka na najwyższym stopniu podium:) /  / fot. organizatorzy

Uśmiech!:) / fot. organizatorzy


środa, 16 lipca 2014



To był dzień konia (do dnia MKona jeszcze mi trochę brakuje, ale może kiedyś?;))! Wszystko zagrało jak miało zagrać. Prawie każda nuta wybrzmiała czysto i w odpowiednim momencie, a te które zafałszowały, były na tyle nieistotne, że trudno było je w ogóle usłyszeć. Była odważna (i zwycięska!) walka w wodzie, było śpiewanie na bajku pod nosem i radosne popiskiwanie Pimpusia w stronę fotografów i kibiców na trasie, a wygłupy te połączyłem z mocną nogą i średnią prędkością jakiej nie mam się co wstydzić. Na biegu zaś: radość, spełnienie i zagrzewanie kibiców do dopingowania, a na mecie uśmiech i pełne zadowolenie z wyniku. A to wszystko okraszone ogromnym wysiłkiem fizycznym, wysokim walorem towarzyskim imprezy i całkiem sporą kolekcją samojebek. Czy podczas 1/4 IM w Nieporęcie mogło być lepiej?:) Zacznijmy od początku...

Czas akcji: późny wieczór przed startem, w tle Oranje łoją brazylijskie dupska. Miejsce akcji: czat na Fejsie. Trwa tajna narada wojenna matki (Bo – życzymy zdrowia!) i jednego z ojców założycieli (Krasus) Smashing Pąpkins przed zawodami 1/4 IM w ramach VTS Nieporęt.

- Na ile jutro celujesz?
- Nie wiem. Serio. Oczywiście chcę złamać 2:20, ale może być różnie, bo 500 metrów trasy rowerowej to ponoć jakaś trylinka, do tego niesprawiedliwa strefa zmian, a jeszcze ja nie wiem co na bieganiu będzie z nogą, która pobolewa od tygodnia. Będę cisnął, ale co wyjdzie – nie wiem.
- Będzie 2:18:45.
- Poniżej 2:19?! Ale Ty miła jesteś, że tak mówisz:P To mało realne, ale dam z siebie wszystko.
- Cóż, teraz nie wypada inaczej;)

2:18:45? Super wynik, ale bez przesady... W przyszłym roku to owszem, z palcem gdzieśtam, ale teraz? Mój prywatny tri-kalkulator mówił, że jak dobrze zawieje, to 2:20 uda się złamać. Przeprowadziłem więc najlepszy możliwy BPS, czyli zbijanie bąków kilka dni przed zawodami plus koncert w weekend startowy – przed Piotrem i Pawłem był to Kult, tym razem Alice in Chains i Metallica (ech, ten Narodowy to jednak ssie jeśli chodzi o koncerty...). Pobolewające biodrowo-piszczelowe kazało mi ostrożnie patrzeć na prognozy kalkulatora i nastawiłem się przede wszystkim na to, by z zawodów czerpać przyjemność, której zabrakło podczas ćwiartki w Piasecznie.

=== === ===

Przypominam, że już wkrótce ostro z kopyta rusza mój kanał na YouTube,
zapraszam do zasubskrybowania go kliku-kliku :)

=== === ===

Pływanie – wiem co robię i jest dobrze
Dzień przed startem przeczytałem gdzieś, że jak bojka jest blisko, to warto ustawić się na linii startu tak, by od razu być po jej zewnętrznej stronie. Unikamy wtedy przepychania się do bojki. No to stanąłem sobie po prawej, w tłumie. Odliczanie i lecimy. Biegniemy. Wciąż biegniemy, więc... wyprzedzam, bo przecież dobrze biegam. Wody do kolan i biegniemy. Wody po uda i biegniemy. Nie wiem, ile tego biegu było, ale na oko to spokojnie z 30-40 metrów. W końcu zaczynamy płynąć i zaczyna się napierdzielanka. Poprawiam swoje pływanie cały czas, ale to oznacza, że z ogonów, gdzie jest w miarę spokojnie, trafiam do środka i tuż przed niego, gdzie jest najtłoczniej. Ktoś mi, ja komuś: bach-jebs-pierdut, ktoś krzyczy „Ludzie, bo mnie utopicie!”. Ale ja zupełnie się tym wszystkim nie przejmuję. Płynę i, uwaga-uwaga, bo to szok i niedowierzanie: wyprzedzam! Cały czas. Spodziewam się niemożebnej ciasnoty na bojce, więc opływam ją po zewnętrznej, a w środku dzieją się jakieś dantejskie sceny. Wszystko się zaczopowało i ludzie nie mogą się ruszyć. A Krasusek sobie ciach-bach opłynął wszystko i wszystkich, a jak ktoś za bardzo go blokował, to po prostu przepływał po nim, o! Kilka razy byłem podtapiany, ale nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, płynąłem swoje. Finalny wynik to 17:09, poprawa wyniku z Piaseczna o prawie 2,5 minuty! Brzmi niesamowicie, ale trzeba pamiętać o tym bieganiu po wodzie – ja nadal jednak biegam szybciej niż pływam. Czasem nie ma się więc co jarać, ale już miejscem – owszem. 176 miejsce na 467 osób to niecałe 38 proc. stawki. Jeszcze rok temu wychodziłem z wody w 70-80 proc., a Piasecznie byłem niemal równo w połowie. Z jednej strony to efekt poprawy pływania, a z drugiej nabytego doświadczenia. W niedzielę cały czas miałem sytuację pod kontrolą, ani na chwilę nie straciłem koncentracji ani orientacji, cały czas wiedziałem co chcę zrobić.

Pływanie: 0,95 km (zmierzone 0,93 km) / czas 17:09 / m-ce 176 z 467 (37,7%)


Rower – tłok, rwane tempo i pucharki od Endo
Te kilkaset metrów trylinki to wielka męczarnia i strach o Zuzkę. Jakby pękła rama albo moje śliczne kółko, to bym się zapłakał chyba. W końcu zaczyna się asfalt, kładę się na lemondce i dzida. Orajuśku, ale tłok... Wyprzedzam. Bezproblemowo biorę pojedyncze osoby, ale wyprzedzenie 20-osobowego (a niby zasady zabraniają draftu...) peletonu zajmującego całą szerokość jezdni nie jest proste. Wkurzony zjeżdżam więc na lewy pas (akurat wolny) i mykam dalej. Po paru kilometrach uświadamiam sobie, jak dobrze jest. Bez większego problemu jadę 38 km/h, czujemy z Zuzką to magiczne połączenie, które sprawia, że jest dobrze. Bo od początku do końca stanowimy jedność. Pimpuś na przedzie rozbija opór powietrza, płuca i serducho dostarczają tlen mięśniom, a te kręcą nogami doskonale współpracującymi z mechanizmami Zuzki. Do Beniaminowa cisnę niesamowicie – na liczniku często widnieje prędkość 40-45 km/h! Po nawrotce jest trudniej, bo okazuje się, że wieje (stąd też te prędkości wcześniej). Ale i tak jedzie się bardzo dobrze. Czuję flow, którego tak brakowało mi w Piasecznie. W głowie znów muzyka, która momentami z głowy dociera do rzeczywistości i wyprzedzani rywale muszą być zdumieni słysząc mój mały chórek.

Miejsce, do którego uciekam, aby żyć
Miejsce, gdzie moje sanktuarium
Miejsce, do którego nikt
Nie może znaleźć drzwi



Parę razy Pimpuś pozdrawia nielicznych na trasie rowerowej kibiców wydobywając ze swych fioletowych płucek donośny pisk. Na nawrotce przy strefie zmian słyszę „Dalej kur… ty z tym koniem!”, no przynajmniej ktoś od razu skumał, że Pimpuś jest konikiem, a nie krową czy psem!;) Podoba mi się to rowerowanie, bez dwóch zdań. Jadę z poczuciem, że robię dobrą robotę i czas 2:20 wydaje się być coraz bardziej realny.

Radość z jazdy, to kocham! Tylko kurde, do T1 to ja muszę sobie wstawić lusterko,
bo znów jak trzepak z przekrzywionym kaskiem jechałem... ;/ fot. BikeLife.pl

Niestety, są i minusy, a właściwie (poza trylinką na początku i końcu) jeden: na trasie jest za dużo zawodników w stosunku do szerokości drogi i długości odcinka. W połączeniu z pięcioma nawrotkami na 45 km oznacza to, że co kawałek śmigają pociągi. Tu InterCity, tam Przewozy Regionalne, nie brakuje też Pendolino, czyli draftujących osób z czołówki. Trudno mi osądzić, ile z tego było chamskim oszukiwaniem (wg przepisów odległość pomiędzy zawodnikami powinna wynosić min. 10 metrów, za wyjątkiem manewru wyprzedzania oczywiście), a ile wynikało z tego, że inaczej było po prostu trudno. Faktem jest, że na drugiej pętli cały czas szarpałem tempo, bo albo próbowałem jakąś grupę wyprzedzić, albo puścić tych, którzy wyprzedzali mnie. W efekcie średnie prędkości były już odrobinę niższe, a i tak miałem wrażenie, że cały czas jadę w tłumie, męcząc się przy tym przez te próby unikania draftingu. Przy okazji któregoś wyprzedzania dostałem nawet upomnienie od sędziego.

Mała rzecz a cieszy:)

Ostatecznie rower zajął mi 1:15:42, a po odcięciu nieszczęsnego dojazdu po trylince średnia prędkość wyniosła 37,1 km/h! Endziak pokazał aż trzy nowe kolarskie rekordy życiowe, a najszybsze pięciokilometrówki miały średnie 40, 39,5 i 38,7 km/h! Podczas etapu kolarskiego wyprzedziłem ponad 60 osób, a mnie tylko osiem. Ostatecznie wpadając do strefy zmian byłem na 91. pozycji. Nie wiedziałem jakie miejsce zajmuję, ale rowerów w boksach stało wyraźnie mniej niż więcej, co jeszcze poprawiło mój nastrój.

Rower: 45 km (zmierzone 45,3 km) / czas 1:15:42 / m-ce 74 z 467 (15,8%)


Bieg – gorąco, szybko i z pĄpkami
Wylatuję ze strefy zmian i od razu spotykam znajomych:) Przy trasie kibicuje pĄpkinsowy Marcin (dzięki za przybycie!), a na pierwszym kilometrze doganiam łapiącą w locie tri-bakcyla Avę i Aśkę, której drugie imię to właściwie Bakcyl. Macham tylko dziewczynom i lecę swoje. Plan jest taki, by po kilometrze osiągnąć docelowe 4 min/km i trzymać je do mety. Wybiegając ze strefy zmian widzę na cyferblacie 1:36 i wiem, że jeśli nie zaatakuje mnie ITBS, to będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze. Chciałem pobiec w około 42 minuty, to daje szansę na zrobienie wyniku, o jakim dzień wcześniej mówiła Bo. Pojawia się szatański plan, by w razie posiadania paru sekund zapasu, zwolnić w końcówce i wpaść na metę w 2:18:45...;)

Ale nie jest lekko. Upał mocno doskwiera, a wiatr utrudnia zabawę. Pot leje się strumieniami, na punktach korzystam więc z wody, którą popijam zaplanowane jedzenie (szczegóły na końcu). Walczę o utrzymanie tempa, na twarzy klasyczny wyraz umarlaka, ale w duchu gra muzyka! Tym razem Vavamuffin ze swoją „Sektą”. Na głośne śpiewanie nie mam jednak za bardzo sił, więc muzyka pozostaje w środku.



Pruję do przodu: noga za nogą, metr za metrem i... wyprzedzany za wyprzedzanym. Przez 41 minut biegu wyprzedziłem 46 osób, a mnie nikt (przynajmniej nikogo nie zarejestrowały moje zmysły;)) Lecę raz po 4:05, raz poniżej 4:00. Nie jest to może bieg w trupiaka jak ostatnio w Poznaniu, ale jest na maksa. Dyszę głośno jak lokomotywa, sapię, pluję i smarkam na pobocze, ale cisnę do przodu. Tempo dyktuje wiatr i ewentualnie spowolnienia przy punktach odżywczych (pomarańcze, mniam!).

Już czerwony dywan, jeszcze parę kroków i jest! Linię mety mijam, gdy na zegarze jest 2:18:45! Ojtam, że musiałem kilka chwil na ten czas zaczekać, to przynajmniej miałem możliwość porozmawiania z Kaśką i jej kumplem, zrobienia pierwszych ever pĄpek jeszcze przed linią mety i poprzybijania piątek z kibicami:) Daję się też wyprzedzić ośmiu, a może dziesięciu rywalom.


To gdzie jest ta meta? / fot. Triathlonowy.pl (zdjęcie na górze również)

Przecież ja doskonale wiem, na co mnie stać, ostateczny wynik ma niewielkie znaczenie, bo rekordu świata i tak nie będzie, a życiówkę to ja jeszcze zrobię taką, że hoho, a nawet już dziś moja lista najlepszych wyników wygląda ładnie:) Zaczekajcie tylko do przyszłego sezonu, to się dopiero będzie działo! Nieporęt pokazał, że stać mnie na zrobienie dobrego wyniku nie tylko na biegu, ale i na całym tri, a to dla mnie nowość, bo dotąd zawsze coś kulało. Dalej jednak jest pole do poprawy i zamierzam nad tym pracować. Choć start ten był dla mnie ważny, to o złote galoty przecież nie walczę, są rzeczy ważne (wynik) i ważniejsze (#poprostuBo i #wszyscyzaBo), prawda? :)

Bieg: 10,5 km (zmierzone 10,25 km) / czas 00:42:48 / m-ce 40 z 467 (8,6%)


Strefy zmian – wciąż jest co poprawiać
Ze stref zmian w Nieporęcie jestem zadowolony, ale jeszcze trochę można by tu dopracować, szczególnie tę drugą mogłem zrobić lepiej. Po pierwsze bowiem, źle z niej wybiegłem (w złą stronę) i straciłem z 8-10 sekund. Po drugie zaś, znów zapomniałem, że można przecież wziąć czapeczkę w ręce i założyć ją już wybiegając, a ja ruszyłem dopiero jak byłem w pełni gotów do biegu;) W efekcie w T1 wyprzedziłem 30 osób (!!), a w T2 spadłem o trzy pozycje. To się jeszcze dopracuje:)

Podsumowanie – musi być dobra zabawa
Fajnie, że w Nieporęcie zrobiono 1/8 IM, bo dzięki temu wiele osób mogło liznąć triathlonu (serio, by ukończyć 1/8 wystarczy po prostu umieć pływać i być jako-tako aktywną osobą, spróbować może każdy!). Niefajnie jednak, że oznaczało to pozamykanie WSZYSTKICH dróg dojazdowych już o 8 rano, podczas gdy my startowaliśmy o 11:30. Ja z przyjemnością dotarłem wcześniej, ale dla kibiców (szczególnie tych z małymi dziećmi) był to poważny problem. Pod tym kątem miejsce imprezy było fatalne.

Niefajnie wypada także trasa rowerowa. Owszem, była prosta, szybka i płaska, ale... by do niej dojechać trzeba było kilkaset metrów dotelepać się po niemożebnie nierównej trylince. Jechałem tam nie więcej niż 18-20 km/h, a i tak Zuzka krzyczała z bólu, Pimpuś wołał o pomstę do nieba. Ale udało się. Nie wszystkim jednak, bo jedni gubili bidony, inni liczniki, a zdarzyła się i wymiana dętki na pierwszych metrach. No wkurzyłbym się... Dodatkowo organizatorzy imprezy znacząco przegięli z liczbą uczestników i było bardzo ciasno zarówno na trasie pływackiej jak i rowerowej.

No i ten bieg w wodzie był słaby – lepiej jednak byłoby zrobić start z wody, a nie z brzegu, byłoby wtedy bardziej sprawiedliwie, bo byśmy 950 m płynęli, a nie 850 płynęli a 100 biegli.

15 osób (PIĘT-NAŚ-CIE!), jeden z rekordów!
A i tak zapomniałem z kilkoma ważnymi personami zrobić...

A mimo tego, mi się podobało, wiecie?:) To potwierdza, że odbiór i ocena danej imprezy są bardzo subiektywne. W zasadzie w/w minusy powinny przekreślić Nieporęt z moich startów na przyszłość, a jednak...;) Wystarczy mieć dobry dzień i już człowiek inaczej spogląda na całość. Z dobrych rzeczy po raz kolejny muszę pochwalić swoją regenerację. Po niedzielnym występie (jakby na to nie patrzeć, całkiem mocnym!) w poniedziałek miałem już siłę na morderczy trening funkcjonalny, we wtorek dostałem ostre wciry na basenie, a w środę na bajku wpadło 6x5 km bardzo mocno (38-40 km/h). Jest forma i... już się nie mogę doczekać Borówna. Po cichu Wam się przyznam, że żałuję, że nie wystartuję w tym roku w PozTri. Pod każdym względem była to mistrzowska impreza i chętnie bym na nią wrócił.

Do zapamiętania. Podczas 1/4 IM w Nieporęcie zjadłem:
- rano: 1,5 bułki;
- przed startem: pół bułki i banan;
- na rowerze: dwa żele Agisko, pół batona Agisko, dwie kapsułki SaltStick;
- na biegu: żel Agisko, Power Bomba, jedna kapsułka SaltStick;
- w bidonach pół litra izotonika Isostar i pół litra wody. Zużyłem około połowy tego.

Nowością w moim menu były SaltSticki polecone przez kilkoro znajomych. Nie mam warunków laboratoryjnych do sprawdzenia, ale wydaje mi się, że działają. Nie było zjazdu jak w Piasecznie, zarówno podczas zawodów jak i za linią mety czułem się dużo lepiej niż wtedy, a przecież też mocno grzało w baniak.



piątek, 11 lipca 2014



Triathlonowy debiut to zwykle spory stres. Zbierając doświadczenia swoje i kilkorga znajomych, przekazuję Wam więc wskazówki dla debiutantów. Do powstania tekstu zmotywował mnie tegoroczny debiut paru osób. Ania, Jędrek, Krzysiek, Marcin i cała reszta, powodzenia! Trzymam za Was kciuki:)

1) Nie planuj (wyniku)
Triathlon to nie bieg na 10 km. Nie da się spojrzeć na profil trasy i zaplanować każdego kilometra po kolei. Bojka może odpłynąć i dystans pływania wzrosnąć nawet o kilkaset metrów, strefy zmian mają czasem dobre 300-400 metrów i bywają mocno pod górkę. Dokładność pomiarów jest zaś bardzo mocno przybliżona. Nie liczcie na atestowaną trasę, 3 km naddatku na 90-km rowerowej trasie w Poznaniu to norma. Dodatkowo nie wiesz, jak Twój organizm zareaguje na taki rodzaj wysiłku, więc nie nastawiaj się bardzo mocno na jakiś konkretny wynik. Daj z siebie jak najwięcej, a jednocześnie czerp radość z debiutu, zapamiętaj go tak, jak ja zapamiętałem Mrągowo – jako wspaniałą przygodę.

2) Zaplanuj (logistykę)
Tri to bardzo skomplikowana operacja logistyczna. Mamy trzy sporty i dwie strefy zmian, bardzo łatwo jest czegoś ważnego zapomnieć. Do tego dojazd, często nocleg itd. Zaplanuj sobie wszystko z dużym zapasem czasowym biorąc pod uwagę możliwe problemy z dotarciem (korki, zamknięte ulice, brak miejsc parkingowe). Aby niczego nie zapomnieć, na kilka dni przed zacznij przygotowywanie listy rzeczy do zabrania. Na podstawie tego tekstu możesz przygotować sobie swoją listę.

Wielu organizatorów przygotowuje materiały dla zawodników, z których można dowiedzieć się jak będzie wyglądała cała impreza – wizualizacje tras, stref zmian itd. To tak zwane race booki, czyli przewodniki dla zawodników. Zapoznaj się z przewodnikiem, a jak masz wątpliwości to podpytaj doświadczonych znajomych.

Warto też udać się na odprawę. Oprócz zasad, które przeczytacie w przewodniku lub na stronie internetowej organizatora, na odprawie są zwykle kluczowe informacje np. na temat tras. Ma to największe znaczenie na trasie kolarskiej, bo jeśli jest jakaś duża dziura na trasie lub wyjątkowo trudny zakręt, na pewno dowiesz się o tym właśnie na odprawie. Często dzień przed zawodami organizowany jest wspólny objazd trasy rowerowej (ze spacerową prędkością), to też ciekawe rozwiązanie, można poznać nie tylko trasę, ale i ludzi, z którymi przyjdzie nam się mierzyć na zawodach.

Dowiedz się (z przewodnika, regulaminu lub na odprawie) wg jakich zasad odbywać się będzie etap rowerowy. Chodzi o tzw. drafting, czyli jechanie komuś „na kole”, tuż za nim. Na większości zawodów w dystansach ironmanowych jest to zabronione, trzeba jechać co najmniej 10 m za rywalem lub szybko go wyprzedzić. Za łamanie tej zasady są kary. Z kolei na dystansie olimpijskim drafting jest bardzo często dozwolony.


3) Wypocznij, wyśpij się i najedz
Tak jak w przypadku debiutu maratońskiego, ostatnia noc przed tri-debiutem będzie prawdopodobnie nieprzespana przez stres. Ważne jest, by wyspać się kilka dni przed. Pamiętajcie też o dobrym odżywianiu: makaron i pizza dają radę. Dzień przed rozluźniające jedno piwko lub lampka wina na pewno nie zaszkodzi, ale odradzam przesadzenie z procentami, bo to może doprowadzić np. do odwodnienia i sporych problemów. Nie zapominajcie o nawadnianiu już kilka dni przed zawodami. Nawodnienie to nie to samo, co napełnienie żołądka wodą. Chodzi o nawodnienie na poziomie komórkowym, a to proces trochę bardziej skomplikowany niż wypicie butelki wody w sobotę wieczorem.

Nie mniej ważne jest śniadanie w dzień startu. Tu nie ma uniwersalnych prawd, bo jedni wcinają jajówę z pięciu jaj, inni bułkę z dżemem. Trzeba po prostu przetestować na sobie. Ja jem zwykle 2-3 zróżnicowane tosty lub połówki bułek (jedne z wędliną, serem i pomidorem, a inne z dżemem), a potem jeszcze banan przed startem.

4) Minimalizuj ryzyko problemów
Warto przed startem posmarować sobie wrażliwe miejsca kremem, świetnie sprawdza się dostępny w każdej aptece Sudocrem. Oprócz pach i pachwin, otarcia pojawiają się też na karku (od pianki).

5) Znaj swoje miejsce
Odpowiednie ustawienie się na starcie jest bardzo ważne. Jeśli nie jesteś świetnym pływakiem, a ustawisz się z przodu, wiele osób po prostu po Tobie przepłynie i nie będzie to miłe doświadczenie. Przeanalizuj wyniki kilku podobnych zawodów i rozpocznij mniej-więcej tak, jak prawdopodobnie skończysz. Pamiętaj też, że płynąc żabką stanowisz spore zagrożenie dla innych, bo kopiesz nogami na boki i możesz kogoś kopnąć w twarz. Osoby płynące żabką nie są mile widziane tam, gdzie jest największy tłok.

Wiele osób obawia się pralki w wodzie. Rzeczywiście można dostać kopniaka w twarz, czy zostać wielokrotnie uderzonym. Nie wpadaj jednak w panikę, staraj się złapać swój rytm i płynąć.

=== === ===
Subskrybujesz już mój kanał na YouTube?
=== === ===

6) Strefy zmian – szybko, ale bez pośpiechu
W strefie zmian można zmarnować ładnych kilka minut, np. szukając w skrzynce czapeczki biegowej czy skarpetki. Podczas Garmin Iron Triathlon w Piasecznie najszybsza osoba zrobiła strefę T1 w 1:30, najwolniejsza zaś w… 8:27. Spora różnica, prawda? Oczywiście najlepsze czasy robią praktycznie zawsze doświadczeni i mocni zawodnicy, ale to, czy spędzisz w strefie zmian 3 czy 7 minut robi różnicę. Na zmęczeniu i w stresie związanym z debiutem niemal na pewno będą Ci się trząść ręce, staraj się więc poszczególne czynności wykonywać spokojnie, ale jednocześnie sprawnie i szybko. Przejdź sobie w myślach kilka razy po kolei wszystkie kroki jakie musisz wykonać w strefach zmian. Niektórzy wizualizują sobie zadania do wykonania w strefie zmian pod koniec poprzedniego etapu.

Wskazówki dotyczące stref zmian:
a) W triathlonie sprawdza się duża torba plastikowa, taka jak np. z któregoś marketu budowlanego. Ma idealny rozmiar, dzięki czemu sprawnie dostarczysz swoje rzeczy do strefy zmian i zabierzesz je stamtąd nie gubiąc okularów lub buta.

b) Na większości zawodów każdy zawodnik ma w strefie zmian skrzynkę (rzadziej pojawiają się worki), w której trzyma swoje rzeczy. Podziel ubrania na dwie kupki (na rower i na bieg) i poukładaj tak, aby na górze było to, co założysz najszybciej. Jeśli zakładasz koszulkę i spodenki, to niech leżą one na butach, a nie pod nimi. W ten sposób sięgając z góry będziesz mieć odpowiednią kolejność ubierania.

c) Pierwszą strefę zmian (T1) rozpocznij już wychodząc z wody. Podnieś okularki na czoło (nie zdejmuj ich jeszcze!) i zabierz się za rozpinanie pianki. Dobiegając do swojego stanowiska powinieneś (tudzież powinnaś) mieć piankę zdjętą do połowy, a w ręku okularki i czepek. Zdjąć piankę nie jest wcale tak łatwo, zrób to dynamicznym mocnym ruchem, wtedy w miarę sprawnie zejdzie. Z nóg najlepiej zdjąć ją przydeptując sobie część jedną nogą i wyszarpując jednocześnie drugą nogę.

d) Jak uporasz się ze zdjęciem pianki (polecam spróbowanie w domu, to nie jest proste zadanie, ale da się szybko opanować), możesz wrzucić na ząb kawałek wcześniej (przed startem) przygotowanego banana lub batona. Ale tylko kawałek, bo jeśli wrzucisz za dużo, to żołądek może zastrajkować – dopiero co był podczas wysiłku ułożony poziomo, a teraz jesteś w pionie.

e) W T1 mam zawsze kolorowy ręcznik, który wisi na kierownicy. Po pierwsze pozwala z daleka rozpoznać rower, a po drugie niektórzy lubią sobie przetrzeć twarz. Po otarciu twarzy rzucasz go na ziemię i w czasie przebierania się, wycierasz w niego stopy z piachu, który po wyjściu z wody bez wątpienia Ci się tam przykleił.

f) Buty najlepiej by leżały podeszwą do góry – w razie deszczu nie naleje się do nich woda. Warto też zrolować sobie skarpetki (zakładanie rozciągniętych na mokrą nogę jest trudniejsze) i włożyć je odpowiednio w buty: prawa w prawy, lewa w lewy.

g) W strefie zmian mam zawsze małą plastikową łyżkę do butów. Pozwala ona szybciej założyć buty, których nie trzeba rozwiązywać. Świetnym rozwiązaniem do butów biegowych są specjalne triathlonowe sznurowadła – są elastyczne i idealnie trzymają buta (kupić je można za 35-40 zł).

h) Niektórzy triathloniści w ogóle nie używają skarpetek. Jeśli jest ciepło to problemem są jedynie otarcia podczas biegu (na rowerze nic stopalom nie grozi), w przypadku deszczu i niższej temperatury można solidnie zmarznąć. Od otarć robią się czasem bardzo bolesne rany, więc lepiej przetestować to najpierw na treningach. Ja np. w ostatnich kilku startach zakładałem skarpetki pomiędzy rowerem a biegiem. Stopa jest wówczas sucha i założenie idzie sprawniej, a na bieg skarpetki przydają się dużo bardziej.

i) Pasek na numer startowy (ja mam o, taki) to nie fanaberia i bajer, tylko naprawdę przydatna i wygodna rzecz. Na wielu tri-startach prosta wersja paska jest w pakiecie. Przede wszystkim przydaje się on do (co za niespodzianka!) przytwierdzenia numeru. Chodzi nie tylko o to, by nie dziurawić agrafkami ulubionej koszulki, ale przede wszystkim o możliwość odwrócenia numeru do przodu lub do tyłu. Na etapie rowerowym bowiem numer musi być z tyłu, a na biegowym – z przodu. Domyślasz się zapewne, że przepinanie numeru przyczepionego na agrafki w T2 jest bardzo złym pomysłem… ;) Dodatkowo niektóre paski (jak np. podlinkowany powyżej Compressport) mają elastyczne uchwyty na żele, które naprawdę świetnie działają - sprawdziłem na maratonie i półmaratonie. Pasek z numerem wieszam zwykle na kierownicy, by na pewno o nim nie zapomnieć.

j) Nie wolno też zapomnieć o kasku. Wg zasad panujących na większości zawodów za ruszenie bez zapiętego kasku (bądź rozpięcie go przed dotarciem do strefy zmian) grozi dyskwalifikacja!

k) Okularki na rower też się przydają. Raz, że do ochrony przed słońcem, dwa przed wiatrem (oczy nieźle łzawią po kilku godzinach jazdy na wietrze), a trzy – przed insektami, które mogą wpaść do oka.

l) Okulary trzymaj w kasku, który powinien być tak ułożony, byś założył (-a) go jednym ruchem. Oksy zakładasz przed kaskiem. Jest to wprawdzie wbrew zasadom kolarskiej stylówy (hehe;)), ale w tri jest praktyczniejsze. Zdejmując w T2 kask zrzucisz oksy i trzeba będzie ich szukać.

m) Wszystko masz? Łap rower i leć! Pamiętaj jednak, że nie możesz na niego wsiąść przed opuszczeniem strefy zmian, czyli tzw. belką. To miejsce z pomiarem czasu oznaczone przez organizatora.

Na koniec krótki schemat jak działać W T1, bo to ta zmiana jest bardziej skomplikowana:
- wychodząc z wody rozpinasz piankę i zdejmujesz jej górną część, potem ściągasz okularki i czepek;
- piankę zdejmuj dynamicznymi silnymi ruchami;
- możesz w tym czasie złapać gryza banana lub kawałek batona (przygotuj to sobie wcześniej);
- jeśli nie masz pod pianką tri-stroju, zakładasz koszulkę i spodenki oraz numer startowy (tak, by był widoczny z tyłu);
- zakładasz skarpetki (nieobowiązkowe) i buty (raczej obowiązkowe);
- zakładasz okularki i kask (w tej kolejności);
- łapiesz rower i dzida!

Druga strefa zmian jest dużo łatwiejsza. Odstawiasz rower, ściągasz kask, zakładasz czapeczkę biegową (lub też nie), zmieniasz buty (łyżka do butów rulez!) i lecisz. Nie zapomnij tylko odwrócić numeru startowego na przód.

7) Wiem co (i gdzie) jem
Ze wspomnianym powyżej jedzeniem w T1 jest różnie. Ja coś małego zawsze biorę i problemów nie miałem, ale warto być ostrożnym.

Za to w T2 nie radzę jeść. Zmiana z kolarstwa na bieg jest bardzo trudna dla układu trawiennego (chodzi o to, że na rowerze go ściskamy, a potem na biegu rozciągamy) i często wywołuje kolkę, a zdarzają się nawet wymioty. Dlatego zalecane jest nie jeść w ostatnim kwadransie trasy kolarskiej, w drugiej strefie zmian oraz przez pierwszych kilka minut biegu. Po kilometrze biegu organizm przyzwyczai się do nowego wysiłku i można coś wrzucić na ząb.

Z tym wrzucaniem na ząb to oczywiście ostrożnie. Organizatorzy często na punktach odżywczych dają nie tylko wodę i izotonik, ale i żele energetyczne, ale jeśli na treningach ich nie jadasz, to raczej sobie daruj. Jedz to, co sprawdzone. Na dystansie 1/4 IM niektórzy prosi w ogóle nie jedzą, potrzebę energetyczną zaspokajając izotonikiem.

Normalnie staram się jeść co 40-45 minut. Czyli np. na dystansie 1/4 IM jem po kwadransie roweru, potem 60 min. po rozpoczęciu bajka i po 10-15 min biegu. Łącznie dwa-trzy żele lub np. dwa żele i baton. Częstotliwość picia zależy od pogody i potliwości zawodnika. Ja staram się pić co około 10 minut po łyku. Ale nie wszyscy w ogóle jedzą, dystans 1/4 IM niektórzy szybcy zawodnicy robią czerpiąc energię tylko z izotonika.

Wiele osób przykleja żele i batony do roweru (na ramę) papierową taśmą (taką malarską). Jest to bardzo wygodne rozwiązanie, ale pamiętajcie, że w słoneczną pogodę niektóre batony (te z czekoladą) mogą się mocno rozpłynąć.

Tak wyglądają żele przyklejone do ramy Zuzki:)

8) A co jeśli się zachce…?
Słyszałeś (-aś) już to? Triathloniści sikają do pianek! Żart? Nie, rzeczywistość. Piankę zaczynasz ubierać czasami nawet na 20-30 minut przed startem. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nim w ogóle rozbrzmi strzał startera zachce Ci się siku. Nie bój się, sikaj. Zabrzmi jak odkrycie Ameryki, ale najłatwiej sika się stojąc, próbowałem kiedyś w trakcie etapu pływackiego i to se ne da. Ale znam takich, co potrafią, wot technika! Na pewno jednak warto zrobić to w oczekiwaniu na start, np. podczas wejścia do wody. W przypadku niskiej temperatury otoczenia i wody nasikanie do pianki może dać też korzyści termalne;)

Podczas ubiegłorocznego PozTri bardzo, ale to bardzo zachciało mi się siku na rowerze. Pozwólcie, że zacytuję sam siebie: „No przecież nie zatrzymam się przy drodze, bo to co najmniej minuta lub dwie w plecy. Przepraszam Zuzkę i korzystając z padającego deszczu oraz zjazdu, staję w pedałach i załatwiam sprawę przy prędkości niemal 40 km/h. Ogromna ulga i zdobyta nowa umiejętność;)”. Wcześniej próbowałem to zrobić w czasie pedałowania i mi się nie udało, pomógł dopiero zjazd i stanięcie w pedałach.

Na etapie biegowym problem ten praktycznie nie istnieje – zwykle są krzaczki lub tojki, choć widziałem kiedyś sytuację, w której ktoś odpuścił sobie takie farmazony i robił to w biegu. Nieciekawy widok.

9) Działa? Działa!
Tuż przed wstawieniem roweru do strefy zmian sprawdź, czy wszystko działa. Brzmi jak dowcip, ale w trakcie transportu może się coś poluzować, mi np. przez Piasecznem spadł czujnik kadencji. Dopilnuj też, by rower był ustawiony na niskim przełożeniu, byś bez problemu mógł (mogła) ruszyć.

10) Ostrożnie z tempem
Zmiana z roweru na bieg jest bardzo niebezpieczna, bo zwykle człowiek przyzwyczajony do szybkiego pedałowania, chce tak samo szybko przebierać nogami i łatwo jest spalić się na początku. Trzeba się pilnować i pierwsze kilkaset metrów przebiec wolniej niż tempo docelowe, potem zacząć przyśpieszać, by po tysiącu metrów złapać swój rytm i biec już do końca. Jeśli spalisz się na początku, zapewne zabraknie Ci sił w drugiej części biegu.

11) Strój – nie od razu Żnin zbudowano!
Jeśli dopiero zaczynasz, to nie musisz mieć wszystkiego. Tri-strój to naprawdę fajna i praktyczna rzecz, ale da się ukończyć zawody bez niego. Jeśli robisz ćwiartkę, to 45 km na rowerze dasz radę przejechać bez pieluchy, załóż więc zwykłe spodenki. Dobrze, by były obcisłe, wtedy założysz je pod piankę i nie będziesz musiał ubierać w T1.

Wybierając koszulkę zwróć uwagę, by była jak najbardziej przylegająca. Na rowerze aerodynamika robi dużą różnicę, a furkocząca koszulka może Cię naprawdę spowolnić.

12) Inne przydatne gadżety i sprawy
a) Żel USG – kosztuje kilka złociszy, a znacznie ułatwia założenie i zdjęcie pianki, bo nadaje nadgarstkom i stopom (tam smarujemy) poślizgu. Najlepiej poprosić swojego kibica o posmarowanie. Tłuste dłonie do zły pomysł, bo utrudniają chwyt wody.

b) Worek foliowy – nasunięcie go na stopę lub dłoń ułatwia włożenie pianki.

c) Zasypka dla dzieci – chłonie wodę i pot, warto wsypać ją do butów kolarskich i biegowych oraz skarpetek. Będzie przyjemniej i spada ryzyko otarć.

d) Prosi wskakują i zeskakują z roweru w biegu, dosłownie. Mają buty wpięte w rower i przez T1 biegną na bosaka, wskakując na bajka po przebiegnięciu belki. Buty zakładają i zapinają w czasie jazdy, oszczędzając kilka sekund. Kolejnych kilka sekund kradną w T2, przed którym zdejmują buty. To jednak trzeba umieć;) Jeśli nie potrafisz, daj spokój.

A wygląda to o:


e) Jeśli zapowiada się patelnia, warto choćby kark posmarować kremem UV. Można się nieźle zjarać już na etapie pływackim, na rowerowym dopiec, a to boli. Bardzo.

f) Przy rowerze warto mieć obowiązkowy zestaw naprawczy: dętka, łyżki i mała pompka. Przećwicz też w domu kilka razy wymianę dętki. Miej nadzieję, że nic się nie stanie, ale na (odpukać w niemalowane!) w razie czego lepiej wiedzieć, jak się do sprawy zabrać.

13) Zadbaj o kibiców
Istnieje duża szansa, że Twój triathlonowy debiut oglądać będą bliscy. W trakcie zawodów i po nich, daj im odczuć, jak ważni są. Bo są! Kibice potrafią dodać niesamowitej energii, zrób wszystko, by na trasie pojawiło się ich jak najwięcej.

Mam nadzieję, że poradnik przyda się początkującym osobom, pamiętajcie, że to nie jakaś lista obowiązkowa, po prostu parę rzeczy, które mogą Wam ułatwić triathlonowe życie. A bardziej doświadczonych czytelników zapraszam do dyskusji!

A na koniec powtórzę to, co napisałem już na początku: pamiętaj, że sport to radość i przyjemność. Od nadmiernej spinki boli dupsko i człowiek zapomina po co to właściwie robi!;)


środa, 9 lipca 2014


Szukasz bólu ud? Lubisz taki braku oddechu, że aż płuca zatyka? A palące łydki? I padnięcia na pysk za metą? Zapraszamy na Kazurkę! Kurczaki, chyba mogę powiedzieć zapraszaMY, w końcu byłem na trzech z czterech edycji Monte Kazura i czuję się na tej imprezie jak w domu.

No właśnie, jak w domu, bo atmosfera tych zawodów jest wyjątkowa, rzekłbym wręcz, że rodzinna. Niby rywalizacja, niby walka do ostatniej kropli potu, cholernie ciężkie zawody, ale zawsze jest fair, zawsze z uśmiechem (jak nie na ustach, bo tam rządzą zombie, to zawsze w sercu) i uściskiem dłoni za metą. Przez kameralność imprezy wiele osób się kojarzy i rozpoznaje, a przedstartowe pogaduchy są naprawdę fajne.

Ale nie dajcie się zmylić tej atmosferze. Piknik kończy się wraz z odliczaniem do startu. Pierwsze 200 czy 300 metrów jest może i płasko, ale to właśnie wtedy formuje się peleton, to właśnie wtedy ustala się kolejność na pierwszym podbiegu, a ten ma wprawdzie tylko jakieś 16 m pod górę, ale za to nachylenie w okolicach 25-30 procent. Każde okrążenie ma pięć podbiegów (jedne mniejsze inne większe, łącznie na 5 kilometrach 220 m w górę i tyleż samo w dół), a kółek jest trzy. Wierzcie mi, można się nieźle zajechać.

W sumie 15 razy popierdzielasz pod górę. Po dwóch-trzech masz już dość. A zawsze znajdzie się jakiś twardziel, który na pierwszej pętli leci jak szalony nie doceniając mocy Kazurki. Puchnie na trzecim-czwartym podbiegu i potem kończy gdzieś na tyłach. Bo Kazurka to wredni babiszczon jest. Nie wybacza najmniejszych nawet błędów, nie zna pojęcia biegnę na lekko. Nawet gdyby chcieć ją przemaszerować to i tak człowiek się zasapie jak diabli.

Dziubek w wykonaniu autora blogaska Dajesz Ojciec! to pełna profeska.
Ponoć Ojciec specjalnie na okazję naszego zapoznania się w realu kilka dni go ćwiczył!

Czwarta (dla mnie trzecia, jedną niestety opuściłem) edycja Monte Kazury była dla mnie sporą zagadką. Jechałem tam z solidnie zmęczonymi nogami, bo ostatni dzień bez treningu miałem 23 czerwca, dwa dni temu przyjąłem na klatę solidny trening funkcjonalny, a wczoraj 12x100m NN w płetwach na basenie. Cudów nie oczekiwałem. Miało być solidne pierdyknięcie, ostatni akcent przez ćwiartką w Nieporęcie i w miarę dobre miejsce w klasyfikacji, bo w generalce na końcu liczą się trzy najlepsze miejsca w cyklu.

Zacząłem w okolicach dziewiątej-dziesiątej pozycji, potem przesunąłem się na siódmą, a ostatecznie wylądowałem na szóstej. Wcześniej byłem piąty i dziesiąty, więc jest nieźle. Wartych odnotowania jest za to kilka wydarzeń: po raz pierwszy na Monte Kazurze zostałem wyprzedzony (bodaj pod koniec pierwszego kółka), po raz pierwszy kawałek podchodziłem pod górę (mając solidną przewagę nad siódmym zawodnikiem pozwoliłem sobie na to na ostatniej pętli mając w głowie niedzielny Nieporęt). Zrobiłem też swoje najszybsze okrążenie, w czasie poniżej 8 minut. Niby nie leciałem w trupa, starałem się kontrolować intensywność wysiłku by się nie zajechać, ale tętno i tak osiągnęło 189 bpm, a średnie wyszło 176. To najwyższe wartości z dotychczasowych startów, na co wpływ miała bez wątpienia nieomal tropikalna pogoda. Finalny czas brutto to 25:03, czyli o 12 sek. gorzej od dotychczasowej życiówki (netto 25:01). Dla zainteresowanych szczegóły tradycyjnie na Endziaku. Zająłem szóste miejsce na 88 startujących i drugie w kategorii M30 (na 37 osób).

Następna edycja Monte Kazury dopiero 20 sierpnia, oj, będę tęsknił! Wtedy nie będzie już zmiłuj, lecę w trupa tak trupiastego, że głowa mała. Nie mogę się doczekać, bo Monte Kazura to jedna z moich ulubionych imprez na nie tylko warszawskiej mapie biegowej. Jak ktoś jeszcze w MK nie startował to naprawdę spróbujcie, bo warto.

Pamiętajcie oglądać w HD!:)

Wiecie co oznacza powyższe? O tak, JESTĘ JUTBERĘ! Trzeba się rozwijać (właściwie to nie trzeba, ale ja chcę:)) i jednym z kierunków rozwoju mojego bloga będą materiały video. Pojawią się więc relacje z zawodów, będą rozmowy z zajefajnymi gośćmi i będą recenzje sprzętu. I w temacie sprzętu też mam coś fajnego do powiedzenia. Otóż zacieśniłem współpracę z i tak od dawna już ulubionym sklepem biegowym, czyli Natural Born Runners! Po prawej stronie zamieszkał więc link do sklepu, będzie więcej recenzji (tekstowych i filmowych) sprzętu, który od NBR otrzymam. O czym byście najchętniej poczytali? Buty? Plecaki? Opaski kompresyjne? Koszulki? Kurtki? Bluzy? Rzucajcie!:) A oczywiście jak ja coś dostaję, to będzie i dla Was! Będą więc kĄkursy, rywalizacje i zabawy, będą nagrody rzeczowe i będą zniżki na zakupy. Zaczynamy już wkrótce, bądźcie czujni, warto:)

A czujność można zwiększyć subskrybując mój kanał na YT, zapraszam!

wtorek, 8 lipca 2014


Wyjątkowo miły w dotyku materiał, elastyczność i bardzo dobra jakość wykonania – to najważniejsze zalety koszulki bez rękawów marki Brubeck z kolekcji Athletic. Wady? A owszem, są. Po intensywnym wysiłku koszulka nieciekawie wygląda, bo plamy potu są na niej bardziej widoczne niż na konkurencyjnych. Więcej wad nie zauważono, howgh.

Koszulki (o takie: kliku-kliku) dostaliśmy od Brubecka (my – Blogacze, którzy wystąpili na tegorocznej edycji sztafety maratońskiej Accreo Ekiden). Nie miałem z marką wcześniej styczności, więc możliwość otrzymania koszulki bardzo mi się spodobała, bo od znajomych słyszałem, że to ubrania warte uwagi. Czy wiecie, że Brubeck to polska marka? Ja sam nie wiedziałem, a po zapoznaniu się z tą informacją, mój poziom sympatii do niej od razu wzrósł!:) Ot, tak już mam, że lubię to, co nasze. Jak czytamy na stronie Brubecka, marka powstała w 2005 r. w Zduńskiej Woli i specjalizuje się w termoaktywnej odzieży sportowej oraz bawełnianej i wełnianej bieliźnie bezszwowej.

Pierwszy kontakt z koszulką to duże zaskoczenie. Myśląc o sportowej koszulce technicznej spodziewamy się najczęściej koszulki niemalże plastikowej, niezbyt przyjemnej w dotyku. Okazuje się jednak, że z materiałów syntetycznych można zrobić coś, co dla skóry będzie miłe w odbiorze. Koszulka Athletic wykonana jest w 62 proc. z poliamidu i 38 proc. z poliestru. Sprawdziłem kilka innych, które mam i są one robione z samego poliestru, wygląda na to, że tajemnica Brubecka leży więc w poliamidzie.

Jak informuje producent, koszulka ma dwie warstwy. Ta wewnętrzna (z poliestru) ma za zadanie jak najszybsze odprowadzenie wilgoci od skóry i w mojej ocenie sobie z tym radzi podobnie jak większość koszulek technicznych, które mam. Kto mnie zna, ten wie, że pocę się jak sto diabłów, więc po jakimś czasie każda koszulka mówi „pas” i ilości wylanego ze mnie potu nie jest w stanie już odprowadzać. Tu jest podobnie. Koszulka nie wyróżnia się więc ani na plus, ani na minus. Nie spotkałem jeszcze takiej, która z moją potliwością potrafiłaby sobie poradzić, wnioskuję więc, że... takowej po prostu jeszcze nie wyprodukowano.

Koszulka w akcji. Zwróćcie uwagę na zbliżenie, a szczególnie obszar pod szyją.
Kwadrans później plama zajmuje już połowę klatki piersiowej.

Warstwa zewnętrzna (z poliamidu) ma odbierać ciepło i wilgoć od tej wewnętrznej i oddawać ją na zewnątrz. Koszulka którą mam ma bardzo ładny żywy kolor, którego nazwy nie jestem w stanie podać, bo przecież faceci znają tylko kilka kolorów i ten się do nich nie zalicza;) W każdym razie prezentuje ładnie i żywo. Koszulka ma dziurki, które mają zapewne odprowadzać nadmiar ciepła. Czy to ma jakikolwiek wpływ na komfort użytkowania? Nie dostrzegłem różnicy.

Wiem jednak, że jak porządnie się spocę (koszulka nie ma rękawków, fajnie sprawdza się latem, a latem bywa ciepło), to plamy potu są na niej bardzo widoczne, co nie wygląda dobrze. Nie wiem, czy wynika to z owej dwuwarstwowości (być może zewnętrzna warstwa nie umie odprowadzić tyle potu, co ja produkuję), czy czegoś innego, ale dla mnie jest to wada. Wprawdzie niektórzy nie zwracają uwagi na estetykę w czasie biegania, ja sam często mam facjatę jak zombie, na ile można zły wygląd zminimalizować, staram się to robić.

Blogaczowa ekipa w (prawie) komplecie;)

Po stronie plusów warto zapisać przede wszystkim wygodę – jak już wspomniałem, koszulka jest bardzo miła w dotyku, na dodatek nie ma szwów czy innych elementów, które mogłyby spowodować nieprzyjemności. Często odzież lub obuwie nazywane jest „bezszwowym” gdy ma szwy, które mniej niż standardowe odstają. Tu po bokach rzeczywiście nie ma szwów! Nie wiem, jak to jest zrobione, bo wygląda jakby koszulka została uszyta z kawałka materiału o kształcie walca. Intrygujące;) Może ktoś z Was ma wiedzę jak to się robi? Delikatne szwy są oczywiście na krańcach i ramiączkach, ale są tak zrobione tak, że nie przeszkadzają.

Zawsze zwracam uwagę na bezpieczeństwo. Mamy tu z przodu odblaskowy napis Brubeck, a z tyłu dwa paski po bokach. Sprawdziłem i działa:) Ogólnie koszulka jest świetnie wykonana, zakładam ją z dużą przyjemnością, nie tylko na trening. Jest jedną z moich biegowych rzeczy, które po prostu lubię mieć na sobie.

Wg strony Brubecka koszulka kosztuje 90 zł. Nie jest to mało. Jak na koszulkę to wręcz w mojej ocenie dużo. Za podobne pieniądze można na wyprzedaży wyrwać np. softshell (ostatnio za 99 zł kupiłem takowy w 4F, swoją drogą, to też polska firma!). Ale biorąc pod uwagę jej jakość oraz fakt, że nie jest produkowana w Kambodży, Tajwanie czy innych Chinach, byłbym w stanie za nią tyle zapłacić. Brubeck dołącza tym samym do listy moich ulubionych marek.


czwartek, 3 lipca 2014


„Dawaj, dawaj! Jesteś jedenasty, łykasz tego gościa i pierwsza dycha!!” – krzyk Bartka (dzięki za przybycie i doping!) dociera do mnie jak spod ziemi, bo tętno o kilka uderzeń przekracza 180 bpm, co osiągałem dotąd zwykle dopiero pod koniec biegu. Na myśl o tym, że mam do przebiegnięcia jeszcze 5 km robi mi się słabo. Ale przypominam sobie, co Jędrek pomyślał tydzień temu na szczycie Śnieżki. Czego pozazdrościł Bo.

„Dotrzeć do granicy możliwości i przesunąć ją dalej.
Dużo dalej. Niewyobrażalnie daleko.
Poczuć, że jedynym ograniczeniem jest to, co mamy w głowie.”

Skoro Bo mogła tak daleko przesunąć swoją granicę, to dlaczego ja kurczowo trzymam się swojej podczas startów? Czyż nie jest tak, że sukces osiąga się właśnie kawałek za nią? A jeśli uda się przejść o dwa kawałki dalej? Co będzie wtedy? Z filozoficznych rozmyślań wybija mnie widok jednego z rywali z przodu, który totalnie opada z sił i przechodzi do truchtu. No to jestem dziesiąty. Długą prostą biegniemy we trójkę, więc chwilami nawet ósmy. Prognozy pogody zapowiadały, że będzie ciepło i będzie wiało. O niespodzianko, sprawdziły się: jest więc bardzo ciepło i bardzo wieje, to nie są dla mnie warunki do walki o życiówkę... Każde 10 metrów to walka. Walka z pogodą i walka z własnym organizmem, który chce, bym zwolnił. Dotruchtał rekreacyjnie do mety i nie katował go w tych warunkach. Momentami próbuję chować się za większym ze współbiegaczy przed wiatrem, ale średnio mi się to udaje. Piździ! Nienawidzę biegać pod wiatr, ale przecież nie zwolnię. Wybiegany jest tuż za nami, jest silny jak diabli i wykorzysta każdą moją słabość, nie zwolnię! A to nasz pierwszy bezpośrednio pojedynek, nie zwolnię!

„Dotrzeć do granicy możliwości i przesunąć ją dalej.
Dużo dalej. Niewyobrażalnie daleko.
Poczuć, że jedynym ograniczeniem jest to, co mamy w głowie.”

Nawet nie myślę o tym, by drugą piątkę pobiec szybciej niż pierwszą. Sukcesem będzie utrzymanie tego tempa. Jak muchy padają kolejni zawodnicy i jestem już siódmy, szósty! Trzymam się swojego tempa w okolicach 3:45-3:50, a wszyscy dookoła zwalniają. Do mety jeszcze 2,5 km, czyli długa prosta wzdłuż Malty, a tętno już na poziomie finiszu, bo dochodzi do 190 bpm! Nie sądziłem, że jestem w stanie wspiąć się na taki poziom intensywności biegu, ale cisnę dalej. Jest cholernie ciężko, oddech rwany, uda palą, płuca ledwie nadążają z pracą. Wiatr (jak to możliwe, że biegniemy pętlę a ja mam wrażenie, że prawie cały czas wieje mi w twarz?!) i piekące słońce dopełniają obrazu tej walki.

„Dotrzeć do granicy możliwości i przesunąć ją dalej.
Dużo dalej. Niewyobrażalnie daleko.
Poczuć, że jedynym ograniczeniem jest to, co mamy w głowie.”

Szósta pozycja – tego jeszcze nie było! Niestety czuję, że na mecie nie znajdę sił na odrobinę nawet radości, na pĄpaski czy inne fikołki. Będzie zgon. Oby tylko nastąpił za, a nie przed linią mety;) A może uda się podium w kategorii złapać? Co 200 metrów oglądam się za siebie, by sprawdzić jak daleko za mną jest rywal zajmujący siódme miejsce. Wydaje się, że odległość między nami rośnie. Na ramieniu pojawia się diabełek i mówi: Ten z tyłu wygląda na młodszego, pewnie jest z M20, może by go puścić i się nie zarzynać?” Kusząca opcja, ale podziękuję. Niesiony mocą koszulki Smashing Pąpkins (już za miesiąc-półtora ogłosimy nowy nabór na posiadaczy koszulek, będą chętni?:)) walczę ze sobą, a metry lecą. Tempo poniżej 3:45, tętno na poziomie 190, a chwilami więcej.

„Dotrzeć do granicy możliwości i przesunąć ją dalej.
Dużo dalej. Niewyobrażalnie daleko.
Poczuć, że jedynym ograniczeniem jest to, co mamy w głowie.”

Nagle pojawia się ktoś przede mną, zwalnia, ogląda się i wyraźnie zachęca do wspólnego biegu. Poczekał na mnie, biegniemy teraz razem. Moja zmęczona do granic możliwości głowa nie ogarnia tej sytuacji. Kolega szuka adrenaliny i chce się ścigać na ostatnich metrach? Chłopie, ja nie mam siły na trzymanie swojego tempa, a gdzie mi do walki na finiszu! Darek zachęca mnie do szybszego biegu, mówi, że mnie pociągnie do mety i że będę piąty. Próbuję wyrzucić z siebie „Nie dam rady...”, ale wychodzi „nyghpfgamy”. Wciąż patrzę do tyłu, a tam pustki. Będę szósty, będzie miejsce jakiego świat nie widział! Choć to ostatnie metry, to nie mam siły na finisz, chciałbym już paść za metą i nie biec.

„Dotrzeć do granicy możliwości i przesunąć ją dalej.
Dużo dalej. Niewyobrażalnie daleko.
Poczuć, że jedynym ograniczeniem jest to, co mamy w głowie.”

Ostatni łuk, teraz już nie w prawą alejkę na kolejne kółko, tylko w lewą, do mety. Darek krzyczy, że mam biec w prawo i sam tak leci. Ja twierdzę, że w lewo;) To samo mówią mu wolontariusze, ale on robi parę kroków w złą stronę i traci kilka sekund. Zwalniam. Chcę go puścić przodem, bo to on zasłużył na piąte miejsce. Dogania mnie, ale mówi, że mam pierwszy wbiegać na metę, bo jest pięć miejsc nagrodzonych. Próbuję zwolnić i wpaść na metę razem z nim, ale mnie popycha i II Bieg Piotra i Pawła kończę na piątym miejscu na 820 osób, które go rozpoczęły, ostatnie metry biegnąc zdecydowanie wolniej niż przedostatnie ze względu na to, że nikt nie chciał zająć piątego miejsca;)

Już za pierwszą matą pomiarową upadam ze zmęczenia. Potrzebuję kilku chwil by się podnieść. Dostaję medal i znów muszę usiąść. Jeszcze nigdy 10 km nie było dla mnie takie ciężkie. Po kilku pierwszych kilometrach rozpoczęła się walka z warunkami (za ciepło i za wietrznie) i własną słabością. Nie da się ukryć, że była to jedna z najcięższych walk jakie stoczyłem w trakcie zawodów. Tak, dotarłem do granicy swoich obecnych możliwości i przekroczyłem ją. Tam znalazłem ścianę, lecz ją rozwaliłem i poszedłem jeszcze kawałek dalej. Mówią o bieganiu w trupa. Tego dnia poleciałem w trupa jak się patrzy, ten trup powstał i zrodził się nowy rodzaj biegania: w zombiaka!


Tak wygląda się po biegu w zombiaka.
Zachęcam do spróbowania, można poznać nowego siebie.
/ fot. (podobnie jak pierwsze zdjęcie na górze) Iza B (Suchą Szosą)

Kilka dni po zawodach okazało się, że jeden z zawodników będących przede mną nie zachował się fair i został zdyskwalifikowany, co oznacza, że ostatecznie na 820 osób, które ruszyły na trasę II Biegu Piotra i Pawła zająłem czwarte (!!!) miejsce w klasyfikacji generalnej i drugie w kategorii M30. Dla mnie to niesamowite:) Był to bieg raczej słabo niż mocno obsadzony, a moje miejsce na dużych szybkich biegach jest, przy dobrych wiatrach, w okolicy setnej pozycji, ale radość i satysfakcja ze stanięcia na pudle w dużych zawodach sportowych są niesamowite. Mogę tylko zazdrościć tym, którym zdarza się to regularnie:)

=== === ===
Małe ogłoszenie: Pilnie poszukiwana jest niejaka Marta Alicja *Spidzior*, która w damsko-męskiej rywalizacji przed Wielkim Wyścigiem wygrała książkę „Biegaj Zdrowo”, ale się do mnie nie odezwała. Kojarzy może ktoś?;)
=== === ===

Wg oficjalnych wyników pierwsze 5 km zrobiłem w 18:58, a drugie w 19:00. To pierwszy raz, gdy na dystansie 10 km pobiegłem drugą część wolniej niż pierwszą, ale różnica nie była duża. Analiza wyników pokazuje, że z pierwszej dwudziestki negative splits zrobiła tylko jedna osoba. Cała reszta mniej lub bardziej (częściej bardziej) zwolniła. Pogoda postawiła bardzo trudne warunki, nie spodziewałem się, że będę w stanie biec na takiej intensywności, że mój organizm będzie w stanie pracować na takim tętnie przez tak długi czas. Wg Garmina w ostatniej strefie wysiłku (ponad progiem beztlenowym) spędziłem prawie 20 min., podczas gdy na życiówkowym Biegu Dookoła Zoo było to mniej niż 9 min. i wydawało mi się kosmosem, 10 min. nie przekroczyłem nigdy wcześniej! Dotąd wydawało mi się to niemożliwe, by biec na takiej intensywności, a jednak. Ostatnie 2 km to stratosfera wysiłku: średnie tętno 190 bpm. Można? Można! Wystarczyło dotrzeć do granicy i ją przesunąć:) Dzięki Bo, bez Twojego Karko nie byłoby tego pudła! No i mopa, kieliszków do wina i szampana oraz torby wędlin, czyli naręcza nagród, z którym wróciłem z Poznania:)

Od niedzieli na honorowym miejscu... :) 

Chwila do zapamiętania

Dodam jeszcze kilka słów o przygotowaniach do tego biegu, bo były mocno niestandardowe. Otóż nie zrobiłem nawet jednego dnia wolnego od treningu, w sobotę miałem dość mocne 1,7 km w open water, a wieczór i część nocy spędziłem na koncercie Kultu (Polska wymiata, zawsze i wszędzie Polska brzmi najlepiej!), po którym spałem ledwie 5 godzin. Sprawdziło się!;) Pewnie gdybym był wypoczęty i wyspany to urwałbym paręnaście sekund i byłaby życiówka, ale przecież są rzeczy ważne i ważniejsze, nie? Tego dnia bardzo ważni byli też ludzie, bo na II Biegu Piotra i Pawła spotkało się czterech Pąpkinsów:) Oprócz wspomnianego już Wybieganego stawili się jeszcze Błażej zwany Suchą Szosą i Michał od lasów i łąk. Były wspólne zdjęcia, pĄpki i pogaduchy, to lubię!



Ludzie. To oni sprawiają, że jest fajnie!:)
/ dwie górne fot. prawdopodobnie Justyna Wybiegana


=== === ===

Nowy miesiąc oznacza, że pora na nowe piwo:) W czerwcu do piwnego biegania dołączyło ponad 700 osób (!!!), z czego 553 przebiegły co najmniej 20 km, co uprawnia je do wzięcia w losowaniu piwa. Warto zaznaczyć, że miesiąc temu w losowaniu wzięły udział 462 osoby, nieźle się dzieje:) Tym razem nabiegaliście aż 3123 losy, brawo!

No i najważniejsze: losowanie! Maszyna losująca wybrała tym razem bardzo mocnego i sumiennego zawodnika. Zwycięzcą czerwcowej edycji Biegiem po Piwo został... WOJTEK ROBAK, POLSKA! Mały podgląd wskazuje, że Wojtek jest szybkobiegaczem, 10 km zdarzyło mu się zrobić poniżej 35 min., to już konkret, co? Tak szybka osoba jeszcze piwa u mnie nie wygrała, wielkie gratulacje! W tym miesiącu zwycięzca nabiegał 234 km, ale pamiętajcie, że wygrać może każdy – wystarczy przez miesiąc przebiec 20 km. Wojtku, mam nadzieję, że to czytasz i proszę o kontakt – im szybciej tym lepiej. Czas masz do soboty do końca dnia, potem piwo przepada i trafia do kolejnej wylosowanej osoby;)

Trwa już lipcowa edycja zabawy, więc rach-ciach dołączamy (kliku-kliku).

Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie.
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi (jeśli nie pijesz piwa to dostaniesz coś innego;)), wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
9) Miło mi będzie jeśli polubicie FP na Fejsiku i zaprosicie znajomych do gry.

=== === ===

Ale to nie koniec nagród! Rozwiązaliśmy bowiem kĄkursik z karko-wierszykami (kliku-kliku) sponsorowany przez nasz ulubiony sklep biegowy Natural Born Runners. Muszę przyznać, że szanowne żiry (Bo + Grzesiek z NBR + Trzepak miesiąca, czyli ja) miało bardzo trudne zadanie, obrady były burzliwe, a maile pomiędzy Rzeszowem, Poznaniem a stolycą aż furczały! Ale udało się. Drogą negocjacji ustaliliśmy, że buffy od Natural Born Runners otrzymają... Ava i _maciek! Zwycięskie dzieła bardzo się od siebie różnią, bo właśnie tak chcieliśmy – nagrodzić dwa zupełnie inne bieguny. Zresztą, przeczytajcie i podziwiajcie sami, a zwycięzców zapraszam do kontaktu:)

Karko, Tatry, Gorce, Beskid
to na mapie tylko kreski,
poziomice i numerki,
nie oddają jaki wielki
świat emocji cię ogarnie
kiedy na ich szlaki wpadniesz.

Karko, Beskid, Gorce, Tatry
myślisz - niech nadejdą wiatry
i wywieją myśli z głowy
bo ty w góry rwać gotowy,
lecz przez tyrkę, projekt, brief
asfalt przyjdzie klepać ci.

Beskid, Tatry, Gorce, Karko
paść i wstać sto razy warto.
Rzęzić, zakląć na przełęczy,
na kolana upaść, jęczeć,
wchłonąć góry całym sobą,
gdy otworzą się przed tobą.

Biegnij cicho, stań na szczycie, czujesz jak ci rosną skrzydła?
Karko, Beskid, Tatry, Gorce już cię mają w swoich sidłach.
/ Ava


W Karkonoszach karkóweczka,
cztery piwka,
goloneczka.
Hola hola, nie tak szybko,
kark nasmaruj lepiej dyszką,
kremem z filtrem co się zowie,
bo ci się zakręci w głowie,
od triathlonu oglądania
i Pąpkinsom w rytm klaskania.
Kto na kark nie kładzie kremu,
ten ma udar zamiast dżemu.
/ _maciek