BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

piątek, 30 maja 2014

Co za skupienie na twarzy! / fot. Ilona Wicherkiewicz

Bywają takie imprezy, w których człowiek zakochuje się od pierwszego wejrzenia wystartowania. Zadurza się w wyjątkowej trasie, unikalnej atmosferze i duszy, jakiej przeciętne zawody nie posiadają. Tak było z Monte Kazurą. Wpadłem jak śliwka w kompot! Nic więc dziwnego, że mimo zaledwie jednego dnia odpoczynku po zmordowaniu się w Piasecznie, stanąłem na starcie drugiej edycji.

Ta akurat górka jest tworem sztucznym, a nie jak np. Falenica dziełem matki natury. Kazurka została usypana kilkadziesiąt lat temu z ziemi wywiezionej z ursynowskich placów budowy. Monte Kazura to kolejny (w tej chwili naliczam już cztery) cykl biegów górskich w Warszawie, ich popularność rośnie lawinowo i wcale mnie to nie zaskakuje. A że wyścig po górkach (nawet tych mikro) jest po stokroć ciekawszy niż podbieganie nudnej jak flaki z olejem Agrykoli, to chętnych na takie zabawy nie brakuje. Monte Kazura ma zaledwie 5 km (trzy pętle), ale ze względu na brak płaskich odcinków (po płaskim jest ze 30 proc. dystansu), stromość podbiegów i zbiegów oraz częste zmiany kierunku i płaszczyzny biegu, jest wyścigiem arcytrudnym i intensywnym. Uchetać się można po same pachy, a drugą edycję ozdobiły solidne kałuże, w tym jedna, o powierzchni kilkunastu mkw., której nie dało się obiec.

Trasa prowadziła przez sam środeczek tego bajorka;) / fot. Kasica

Już na pierwszych kilkuset metrach widać było, kto jest debiutantem, a kto po Kazurce już biegał (np. w pierwszej edycji) – niektórzy wyrwali jak z procy, a potem musieli przechodzić do marszu. Mi znów udało się całość przebiec, a mimo zmęczenia Piasecznem i dość wysokiej temperatury, zrobiłem czas ledwie o kilkanaście sekund słabszy. Na pierwszym kółku spadłem w okolice 20. miejsca, ale potem powoli wyprzedzałem.

 Te muldy wyglądają niepozornie... / fot. Ilona Wicherkiewicz

W drugiej edycji wystartowało 88 osób, w pierwszej było to 56 / fot. Justyna Grzywaczewska

Na ostatnim okrążeniu najpierw dobre kilka minut sapałem w kark Ojcu Prowadzącemu tej imprezy, by w połowie kółka go wyprzedzić i odstawić na parę ładnych sekund, kończąc zawody na dziesiątej pozycji (choć w nieoficjalnych wynikach mnie nie ma, bo chyba chip na mecie nie zadziałał). W klasyfikacji generalnej liczą się trzy najlepsze występy, ale pod uwagę brane jest miejsce, a nie czas (tak jak np. w Falenicy). To każe człowiekowi myśleć strategicznie i jeśli na ostatniej płaskiej (kilkaset metrów) nie mam już szans dogonić dziewiątego, a jedenasty jest daleko z tyłu, to nie ma się co zakwaszać i końcówkę lecę spokojnie:)

Choć w debiucie byłem piąty, a teraz spadłem na dziesiąte miejsce i Danek mi pół minuty dokopał, powodów do niezadowolenia nie widzę. Za drugim razem zebrała się po prostu mocniejsza ekipa, a ja czułem niedzielne Piaseczno. Jeszcze pokażę tej Górce Kazurce na co mnie stać!

A że warto, bo jest fajnie, na luzie i śmieszno świadczy wywiad jakiego udzieliłem telewizji po zawodach (kilku-kliku).

Tymczasem przypominam, że pokazać możecie i Wy! I to na dystansie 5 km, podczas warszawskiego biegu Runbertów, na który mam do rozdania dwa pakiety startowe. Wystarczy kliknąć o tu kliku-kliku i coś napisać;)

Liczba znajomych twarzy rośnie z każdą edycją. Coraz więcej ludzi się pojawia,
a nieznajome dotąd twarze stają się znajomymi:)
To właśnie zaleta niewielkich kameralnych imprez.


środa, 28 maja 2014

Nareszcie meta... / fot. Sportografia.pl

O tym, że Wielki Wyścig to walka bez pardonu, przekonałem się w ostatni weekend, który rozpoczynał dla mnie tri-sezon (Garmin Iron Triathlon Piaseczno). Co się stało? Gdy rano pakowałem rowery do bagażnika auta, Bo mamrotała coś pod nosem i wykonywała dziwne ruchy palcami. I nagle: jebut!! Ból w plecach taki jak podczas PozTri w ubiegłym roku (nie czytałaś/eś tej relacji? Oj, to popraw się!). Wszystko jasne, Boshka jakichś czarów-marów dokonała, by pomóc sobie w zwycięstwie! Miałem nadzieję, że ból zniknie, ale wiadomo jak jest: nadzieja matką głupich. Kolejna pułapka czekała w trakcie ubierania pianki. Wciskam się, cały dół założony, na próbę zakładam też ręce (by sprawdzić ściąganie ich przez zegarek) i nagle olśnienie jak w Pomysłowym Dobromirze: DING! Tył na przód! Wszyscy dookoła zwała, hahaha, hohoho, hihihi. A tu okazuje się, że Maciek zrobił dokładnie to samo. Najwięcej śmieje się oczywiście Bo, która dorzuca żart, że ten Wielki Wyścig to chyba sam jej się wygra. Wszyscy się już ze mnie wyśmiali? To spójrzcie jak piankę ubiera Bo... przód na tył!;) Dość tych śmichów-hihów, włazimy do wody i pora zacząć prawdziwą zabawę.

Pływanie – jest ciężko, ale dobrze (a przynajmniej lepiej)
Pływam lepiej niż przed rokiem – to wiem. Nie staję więc na samym końcu, tylko mniej-więcej w połowie stawki. Ruszamy, lecz o złapaniu rytmu nie ma mowy. Pralka jest niemożebna, a jeden z ciosów jest wyjątkowo perfidny: nogą w okular, który... zostaje mi wbity w oczodół. Nie za bardzo wiem co zrobić. Czy uda mi się go wyciągnąć? Średnio widzę na lewe oko, ale płynę. Bach-bach kopnięcie, kuksaniec. W brzuch, w bok, w twarz. Najgorsi są żabkarze. No naprawdę zasady kultury wymagają, że jak już ktoś żabkuje to powinien płynąć z boku, a nie w największym tłumie, gdzie co chwilę napierdziela w innego zawodnika! Był jeden koleś, co mi przywalił mi ze trzy razy nim udało mi się go wyprzedzić.

Po jakichś 150 m jest nawrotka i dochodzi do najbardziej kuriozalnej sytuacji jaką w życiu widziałem: jest tak ciasno, że nie da się płynąć, więc ludzie... idą. Nie, nie ma tu pomyłki ani literówki. Na etapie pływackim mieliśmy odcinek biegu w wodzie. Zbiornik był tak płytki, że można było iść, co większość osób robiła (bo płynąć się w ciasnocie nie dało). Kolega płynął obok pewnej pani, która szła w wodzie prawie całą trasę pływacką. Czy na pewno o to chodzi w triathlonie?

Wodny marsz / fot. Sportografia.pl

A my się tymczasem dalej pierzemy, co jakiś czas pojawia się też znajomy (ale niezbyt przyjazny) ból w plecach. Mówię mu, by spieprzał na drzewo. Pralka. Tu nie ma pardonu, jak nie włączysz się do tej jatki, to cię zatłuką. Więc nie pozostaję dłużny i walczę o swoje. Przepycham się między ludźmi, jak ktoś mnie łapie za nogę, dostaje kopa. Nie ma lekko. Kolejna nawrotka, znów idziemy. Ludzie machają do publiczności, która... śmieje się do rozpuku. Zbliża się następny kuriozalny moment – przepływamy pod mostkiem. Świetna sprawa dla kibiców, dla elity i tych co na luzie płyną z tyłu. Dla większości uczestników to niestety młócka jak się patrzy, bo miejsc jest niewiele. Na szczęście koniec jest coraz bliżej, jeszcze ostatnie pokopanie się z rywalami i wychodzimy.

Czas 19:33 to bardzo dobrze jak na mnie, w poprzednich startach z wody wychodziłem w 70-80 proc stawki, tym razem zmieściłem się w połowie. Na dodatek chyba nieźle szła mi nawigacja, bo ani razu nie musiałem jakoś mocno się korygować. Po stronie minusów tłok i brak możliwości złapania rytmu, oddychania na trzy nawet nie próbowałem.

Pływanie: 0,95 km (zmierzone 0,97 km) / czas 19:33 / m-ce 228 z 459 (49,7%)

Rower – a miało być tak pięknie...
Pimpuś na miejscu, klik-klak butów i lecimy. Hmmm, a co to za dźwięk? Przy każdym obrocie koła coś trzaska o szprychy. Paczam, paczam i... podczas załadunku/rozładunku Bo przesunęła mi czujnik kadencji i prędkości i teraz nie dość, że nie mam odczytu kadencji, to jeszcze czujnik stuka o szprychy. Ach, te drobnostki, te złośliwości...

Zatrzymać się i poprawiać? Ojtam-ojtam. Po sobotnim objeździe trasy wiem, że na początkowym odcinku nie da się rozwinąć sensownej prędkości, ale żebym jechał 24-25 km/h?! Ciasno, trzeba nauczyć się szybciej pływać, by mieć luz na trasie rowerowej. Pierwszy kilometr w 2:35, będzie co nadrabiać... Po labiryncie uliczek na początkowym odcinku już na pierwszej prostej wciskam pedały w glebę i wykorzystując lekką górkę, rozpędzam się do 45 km/h z przerażeniem zauważając, że tętno jest już w trzecim zakresie, olaboga, co się będzie dziś działo... Pik-pik, Garmin zaliczył pierwszą piątkę. Czas 9:40, czyli średnia 31 km/h. Łomatko, to ja regeneracyjne rozjazdy szybciej jeżdżę...:/

Wkurw dodaje sił. Przede mną 6 km prostej drogi, którą znam. Zerkam na Pimpusia i mówię mu, że to teraz. Że to jest ta chwila, w której jego moc jest mi kurewsko potrzebna. Układam się na lemondce, powtarzam bolącym plecom, by spier... na drzewo i przyśpieszam. Łapię prędkość przelotową w okolicy 38 km/h, tętno się w miarę stabilizuje i jakoś jadę, ale przyjemności z tej jazdy wiele nie ma. Plecy bolą, na dodatek równą jazdę utrudnia tłok na trasie.

Pimpulo niewiele mógł pomóc, noga wyraźnie nie chciała podawać...

5 km w 7:58 (średnia 37,7 km/h), kolejne, z nawrotką, w 8:15 (36,3 km/h) też niezłe, a następne w 8:06 (37,1 km/h). Gdyby dało się tak jechać cały czas, cel bym zrealizował... Gdyby. Ale przy mocniejszej pracy nóg, ból pleców się nasila, przecież kuźwa nie zwolnię! Doganiam Bartka, którego miałem nadzieję złapać dopiero na biegu, a tu spotykamy się już na rowerze. Moje towarzystwo chyba go motywuje do pracy, bo po paru chwilach mnie wyprzedza. Tak się trochę tasujemy, ale w końcu uciekam. Ciasnota taka, że przepisowych 7 metrów nie da się cały czas trzymać, ale na koło nikomu nie wjeżdżam, choć i takich osób nie brakowało niestety.:/

Wracamy w okolice Zalesia, a tam znów te chrzanione wąskie uliczki i zakręty, na których część osób zwalnia do 25 km/h i ni chu-chu w bezpieczny sposób nie umiem ich wyprzedzić. Frustracja sięga zenitu, a rwane tempo (na prostych staram się docisnąć, potem luzuję jak się robi tłoczno przy skrętach) mocno męczy. Plusem przejazdu przez okolice strefy zmian są kibice. Tu Aga z Michałem, a tam NKŚ i cała reszta się przewija. Czasem słyszę „Dawaj Krasuuuuuus!”, ale nie potrafię określić kto to. Każdej z tych osób należy się złoty medal, DZIĘKUJĘ!

Kibice kibicami, ale przez te zakręty i wąskości kolejna piątka znów jest słaba (31,8 km/h). Na długiej prostej nie idzie mi już tak dobrze, chyba wiatr zaczął wiać, a ból pleców nie pomaga. Kolejne dwie piątki w równo 8:36, czyli średnia nieco poniżej 35 km/h. O wymarzonym czasie na rowerze już dawno zapomniałem. Powrotne 5 km z Piskórki jeszcze jest sensowne (8:06 @ 37 km/h), ale wiele już nie poprawię. Na zakrętach w Zalesiu jestem już mocno wkurzony i trochę ryzykuję wyprzedzając tu i tam, w efekcie ostatnie 5 km wpada ze średnią 34,1 km/h.

Podczas treningów 45-50 km bez większej napiny jeździłem ze średnią prędkością 35,5 km/h, liczyłem więc, że na zawodach utrzymam 36 a może nawet 37, co dałoby mi czas 1:13-1:14 – fiufiu. Podczas tri-debiutu w Mrągowie byłem zachwycony etapem rowerowym – w trudnych warunkach (deszcz) pojechałem go na luzie, a poszedł mi świetnie. W trakcie śpiewałem Zuzie Happysad: „że od końców naszych stóp / po końce naszych dłoni / do końca świata, aż po grób” – tak mi to jakoś pasowało to rowerowego flow, który odczuwałem. Tym razem mój rower podsumować można inną piosenką tego zespołu: „A miało być tak pięknie / Miało nie wiać w oczy nam / I ociekać szczęściem / Miało być sto lat, sto lat!”. Nie da się ukryć, że etap rowerowy był dla mnie sporym zawodem. Czas 1:18:10 (średnia niecałe 35 km/h) i 119 miejsce (26 proc.) to wynik w mocnej stawce zawodników niezły, ale liczyłem na kilka minut mniej. Trzy minuty i byłbym usatysfakcjonowany z czasu i miejsca. Rower kończyłem z mocno bolącymi plecami i wiedziałem, że bieg, zamiast radością jak w rzeczonym Mrągowie, będzie męczarnią.


Rower: 45 km (zmierzone 45,3 km) / czas 1:18:10 / m-ce 119 z 459 (25,9%)

Bieg – niech to się już skończy...
I jest męczarnią od pierwszych kroków. Wypadając ze strefy zmian trafiam akurat na „sąsiada” ze wsi obok, Łukasza Grassa. Wiem, że w bieganiu jestem mocniejszy, więc łapię się go i postanawiam wykorzystać do wdrożenia się w sensowne tempo. Takiego wała jak Polska cała! Po 300 metrach mogę już tylko Łukaszowi oglądać plecy. Sensowne tempo trzymam jeszcze przez kilometr-półtora, potem jest tylko gorzej. Ból pleców wciska łzy w oczy, dobrze, że mam pĄ-okulary i tego nie widać. Że też nie mają one klimatyzacji, bo upał daje się we znaki od pierwszych metrów biegu. Wiem, że w związku z piekącym słońcem będę też cierpiał przez kilka kolejnych dni, bo moje uczulenie na słońce (super opcja dla osoby uprawiającej sporty wytrzymałościowe, nie?) na pewno da o sobie znać.

Kilkaset metrów z Łukaszem to najszybszy odcinek mojego biegu. / fot. Maciek R.

Doganiając na drugim kółku Bo (na szczęście ona była na pierwszym, uffff!) nie mam nawet siły zagadać. Nie pamiętam, ale chyba rzuciłem tylko jakimś brzydkim wyrazem na pogodę i plecy. Te próbuję ratować painkillerem od nieocenionej NKŚ. Aby popić tabletkę przechodzę do marszu, na dwie sekundy nawet staję i przypominam sobie, że na zawodach biegowych do marszu nie przeszedłem od Maratonu Warszawskiego 2012, kiedy to żołądkowe nieprzyjemności zmusiły mnie do wizyty w tojku. Triathlon to jednak zimna suka, nie ma co. Mam ochotę nie tylko przemaszerować parę metrów, ale w ogóle zrezygnować. Nie tylko z tej trasy (cień, zimna woda w jeziorku...), ale w ogóle z tri. Po co mi to? Po jaką cholerę się męczę? Przypominam sobie, co Ava napisała mi na rano na Fejsiku (lajkujemy!).

Kiedy duch i serce jest silniejsze niż ciało
to ból wśród nieszczęść uczynił Cię skałą.
Tylu już przegrało, zabiła ich słabość,
Ty wśród nich wyciągasz dłoń po wygraną.

Nie mogę zejść. Szczególnie, że wśród kibiców jest tyle znajomych! Avę i Wojtka uściskałem przed startem pływania, chwilę wcześniej Agę i Michała, aż mnie ciary przeszły jak ich zobaczyłem! Chciało im się tu przyjechać, chciało im się stać, wspierać, krzyczeć! Jedni mimo braku czasu, inni mimo choroby! Ludzie, JESTEŚCIE WIELCY! Na biegu wyłapują mnie Marta z Maćkiem. Takie niespodzianki dodają najwięcej kopa. Do tego Asia, Krzychu, Tomek i wiele innych osób, których moja pamięć teraz nie jest w stanie wymienić. Przecież nie mogę ich rozczarować! Biegnij, biegnij, biegnij!

I jeszcze Aśka. Wiedziałem, że się pojawi, bo jej Kuba debiutuje w triathlonie, ale takiego czegoś się nie spodziewałem.

Bo, nie masz szans:D

Przyznacie, że nie można było zrezygnować, nie? Na wolnym od kibiców odcinku ciągnęła mnie... koszulka. Ale nie zwykła, tylko pĄ-koszulka! Założenie jej na tri-strój było może nie do końca rozsądne w zestawieniu ze skwarem jaki panował w Zalesiu, ale mojej głowie to pomogło. Poddać się reprezentując Smashing Pąpkins? Nie wchodzi w grę!

=== === === 

Mniej lub bardziej kojarzycie Darka Strychalskiego. To niepełnosprawny biegacz, którego marzeniem jest ukończyć morderczy ultramaraton Badwater w USA. To 217 kilometrów w warunkach, w których niedzielne Piaseczno to wakacje pod palmami. To oczywiście sporo kosztuje. Pomożecie? Zrobimy tak: nim przejdziecie do dalszej części relacji klikniecie tutaj i wpłacicie parę złociszy na zbiórkę dla Darka, OK? Ja przy pisaniu relacji przelałem:)

=== === === 

Na trasie biegowej dobrej nawierzchni jest z 20 proc., a reszta to sypki piach. Są też miejsca z korzeniami. Dobrze, że wziąłem terenowe buty, ale nijak nie pomagają one na dręczący mnie upał, zmęczenie i ból pleców. Każde 100 metrów to walka. Na początku ostatniego kółka słyszę „Krasus! Gonisz Rafała!” – to Marta z Maćkiem. Zastanawiam się o jakiego Rafała chodzi. Aaaa, tego Rafała! No to ogień, szybciej-szybciej-szybciej! Doganiam. Problem tylko, że ja dyszę jak parowóz, a on sobie równo biegnie. Witamy się, ale na rozmowę nie mam siły. Biegniemy razem z 800, może 1000 metrów. Dłużej nie wytrzymuję, poddaję walkę z Rafałem i ostatnie pół kilometra pokonuję samotnie.

Skręcam w alejkę w stronę mety. Niby do końca już nie więcej niż 200 metrów. Niewiele, prawda? Szkopuł w tym, że jest pod górkę. I w głębokim piachu. Ależ organizatorzy przygotowali nam końcówkę – genialny pomysł na to, by jeszcze bardziej skopać nam tyłki!;) Oglądam się tylko za siebie, by sprawdzić, czy muszę napierniczać do wyrzygu, czy wystarczy po prostu podbiec. Na szczęście nikogo za mną nie ma, więc obserwując zegar nad linią mety kończę Garmin Iron Triathlon Piaseczno z czasem 2:29:25, a etap biegowy w 47:13.

Ostatnie metry, tętno 186 bpm, / fot. Maciek R.

Na mecie z Rafałem. Raz jeszcze dzięki! Gdyby nie Ty,
nie dałbym rady tak pobiec ostatniego kółka! / fot. Sportografia.pl

Z biegania jestem bardzo niezadowolony. Owszem, trasa była bardzo trudna, ale osoby na podobnym mi poziomie robiły ją w 45-46 minut. I dopiero pisząc relację uświadomiłem sobie, co stało za moją porażką. Wróćmy do początku trasy biegowej: „Wypadając ze strefy zmian trafiam akurat na swojego „sąsiada” ze wsi obok, Łukasza Grassa. Wiem, że w bieganiu jestem mocniejszy, więc łapię się go i postanawiam wykorzystać do wdrożenia się w sensowne tempo”. A debiutującym kolegom powtarzałem: „pamiętaj zacząć bieganie spokojnie, pierwsze kilkaset metrów o minutę na kilometr wolniej niż tempo docelowe”. Tak też trenowałem zakładki: początek po 5:00, potem kilkaset metrów po około 5:00 i powoli przyśpieszamy. Na docelowe poniżej 4:00 wchodziłem zwykle po około 1,5 km. A co durny Krasus zrobił w Piasecznie? Dosypał do pieca już na pierwszych metrach (tempo jakieś 3:50:/) i potem ómarł w butach. Nie ma jak się wymądrzać przed innymi, a samemu zachować się jak ostatni patafian. Wystarczyło się nie zarżnąć na pierwszym kilometrze, a nie dość, że osiągnąłbym lepszy wynik, to jeszcze pewnie biegłoby mi się przyjemniej.



Bieg: 10,55 km (zmierzone 10,8 km) / czas 47:13 / m-ce 48 z 459 (10,5%)

Strefy zmian – jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej
Kolejnym błędem jaki popełniłem było rozwiązanie sobie butów biegowych (normalnie zostawiam je zawiązane i mam małą łyżkę do butów), parę sekund na to poszło. Ale i tak w strefach zmian zrobiłem wielki postęp w relacji do swoich poprzednich występów – w T1 prawie zmieściłem się w ćwiartce najszybszych (w debiutanckim Mrągowie było to 81 proc., hehe), a w T2 w jednej trzeciej. 1:46 przy drugiej zmianie można było poprawić o szybsze założenie butów i brak zakręcenia się z okularami (najpierw chciałem je zdjąć, a potem zdecydowałem się jednak zabrać). Dramatu nie ma, ale strefy zmian będę jeszcze dopracowywał. Zadowolony jestem o tyle, że na zdjęciach z biegu od wody do T1 widać, że jak ja mam już piankę prawie zdjętą, to inni dopiero ją rozpinają.

Strefa zmian T1: czas 2:42 / m-ce 119 z 459 (25,9%)
Strefa zmian T2: czas 1:47 / m-ce 148 z 459 (32,2%)


W strefie zmian liczy się każda sekunda!

Garmin Iron Triathlon w Piasecznie był bardzo mocno obsadzoną imprezą, a mimo to udało mi się zrobić (w ujęciu procentowym) najlepszy swój dotychczas wynik. Nie jestem jednak z niego zadowolony, bo wiem, że stać mnie na więcej. Owszem, na wymarzone 2:20 nie było szans ze względu na trudność trasy biegowej i rowerowy labirynt, ale te 2-3 min. na rowerze oraz 2-3 min. na biegu powinienem był urwać. Czas 2:25 dałby mi ok. 60. pozycję i pełne zadowolenie z rezultatu. Cieszyć na pewno mogę się z wyniku pływania, narzekać nie zamierzam na strefy zmian. Potem po prostu chyba... nie miałem dnia. Splot nieszczęśliwych okoliczności i stres, że nie idzie po mojej myśli sprawiły, że szło jeszcze gorzej. Na biegu miast odrobić stratę, zacząłem od żenującego błędu i było pozamiatane.

Niestety, przez utrzymujący się przez większość trasy ból pleców, nie odczuwałem przyjemności i radości z tych zawodów. Cierpiałem, walczyłem ze sobą i swoimi słabościami. Nie do końca potrafię określić, czy tę walkę wygrałem. Chyba padł remis. Triathlon to niesamowicie trudny sport i po raz kolejny pokazał mi, że potrzebuję czuć wobec niego więcej pokory. Nie można sobie go zaplanować jak maratonu co do minuty, bo niespodzianek jest tyle, że często się coś skitra. Przez pierwsze dwa dni po Piasecznie miałem go dość i nawet myśli, że już nigdy nigdzie nie wystartuję. Ale mi przeszło i nie mogę doczekać się kolejnych zawodów, szczególnie, że będą to TE ZAWODY. Wielki Wyścig...:)

Łącznie: czas 2:29:25 / m-ce 93 z 459 (20,3%)

A sam Garmin Iron Triathlon Piaseczno? Nie to, że było źle. Ale na chwilę obecną nie mam ochoty startować tam za rok. Organizacyjnie LaboSport stanął na wysokości zadania. Wszystko było na tip-top, a tony owoców na mecie wystarczyły dla każdego uczestnika. Do tego losowanie nagród dla każdego, dekoracje wielu kategoriach wiekowych i ogólnie pełna profeska. Niestety, do pięt organizatorom nie dorasta miejsce, w którym GIT P się odbył. Tu i tam szeptało się, że była to impreza robiona na siłę i trochę tak wyglądało. Bliskość Warszawy sprawiła, że na zawodach pojawiło się wielu mocnych zawodników i ich kibiców, pod kątem towarzystkim były to fantastyczne zawody. Nie śniłem nawet o sytuacji, w której podchodzi do mnie ładna dziewczyna i mówi, że wczoraj dopisała się do mojej dziewczyńskiej drużyny (a Ty jesteś zapisana? Nie?! No to klikaj!) i w ogóle lubi mojego bloga:) Och, och, moja próżność była tego dnia łechtana i to kilka razy. No i razem z Bo udzieliliśmy wywiadu dla TV organizatorów, ale skrytykowałem tam trasy, więc pewnie tego nie wyemitują;) A tak ładnie opowiadaliśmy o Wielkim Wyścigu i Smashing Pąpkins.

Błysk fleszy, kamera i... zdziwienie reporterki gdy zacząłem mówić o tym, że zamierzam Bo podłożyć nogę i próbowałem ją wepchnąć pod samochód;) / fot. Sportografia.pl

Bez durnych fotek nie ma zabawy! / fot. ktoś z tłumu

Żałuję przeogromnie, że nie ogarnąłem sprawy i
nie ze wszystkimi kibicami mam zdjęcie. Byłby chyba rekord!

Pojemność zbiornika wodnego i trasy rowerowej zupełnie nie przystawała do liczby uczestników. Było tam miejsca dla 150, a nie 450 osób. Na trasie biegowej za ciasno już nie było, a fajnie ułożone pętle dawały możliwość częstego spotkania z kibicami, a to bardzo ważne:) Szkoda tylko, że przed zawodami nie zostało jasno i głośno (najlepiej w regulaminie!) powiedziane, jaka będzie nawierzchnia tej trasy. Większość uczestników spodziewała się raczej czegoś twardszego niż sypki piasek. Niedoścignionym wzorem tras nadal pozostaje dla mnie PozTri, który był areną ubiegłorocznego Wielkiego Wyścigu.

A jak jesteśmy przy Wielkim Wyścigu, to czas na rozstrzygnięcie kĄkursów!:) Wyniki dwóch ogłosiła u siebie Bo, ja za chwilę rozdam kolejne dwie książki od od wydawnictwa Septem należącego do Grupy Helion.

1) „Triatlon od A do Z” za najtrafniejsze wytypowanie mojej straty do najszybszej kobiety (Paulina Kotfica, 2:13:35) otrzymuje Pecado, który typował 16:08, a rzeczywiście wyszło 15:50. Wielkie gratulacje, to był dobry strzał!:)

2) Książka „Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego” pofrunie do Sirio, który został wylosowany spośród wszystkich uczestników naszych piaseczyńskich. GRATULUJĘ i proszę zwycięzców o kontakt:)

=== === ===   K O N K U R S   === === === 


Żeby coś się działo, mam dla Was kolejny kĄkurs!:) Tym razem do wzięcia są dwa pakiety startowe w zaplanowanym na 8 czerwca br. biegu Runbertów (lubimy fanpejdża biegu oraz organizatorów. Jest to bieg na 5 km na warszawskim Rembertowie z atestowaną trasą oraz towarzyszącym mu biegiem dla dzieci. Sam nie wystartuję, bo pędzę wtedy w Tatry na Bieg Marduły, czekając więc na Was dwa pakiety:) Pobiec na Rembertowie możecie jeśli ułożycie krótką i fajną rymowankę z użyciem nazwy biegu: Runbertów. Rymowanki publikujcie tu w komentarzach pod postem, na moim FB bądź na stronie biegu na Fejsiku oznaczając, że to na mój konkurs (orgom na pewno się spodoba jak walla wzbogacą im ładne wierszyki!). Oczywiście w rymowankach możecie nazwę odmieniać. Dwa najfajniejsze wierszyki wybierze żiry w składzie: organizatorzy i ja. Wykazywać się poezją możecie do końca tego tygodnia (niedziela w czerwca, 23:59).

Na rozgrzewkę rzucam: „Runbertów biegiem pokonam, nie zatrzymam się choćbym skonał!” Proste?;) Do dzieła!


czwartek, 22 maja 2014

Nie ma już chyba fejsbukowego lubisia ani blogaskowego czytelnika, który nie wiedziałby, że w niedzielę w samo południe warto pojawić się w Piasecznie. Jest ktoś taki? Serio? Serio-serio?! Nie do wiary… No to już wyjaśniam! Otóż to podwarszawskie miasto będzie w najbliższy weekend areną zawodów triathlonowych z cyklu Garmin Iron Triathlon, a tam wielki pojedynek! Prolog Wielkiego Wyścigu! Znów będziemy sobie z Bo podkładać nogi, pluć do bidonów i ciągnąć się za warkocze (hehe, tu mam przewagę!), a za linią mety napijemy się razem browara, a potem Bo podzieli się ze mną nagrodą za pudło i będzie fajnie!

Tam, taram, tatam, a ja Pimpusia na lemondce mam!
„Na kiedy potrzeba?” „Na wczoraj.” „Będzie.” – takie rzeczy tylko u Krzycha!

Ale może być jeszcze fajniej. Dzięki Wam! Każda sztuka kibica, która pojawi się w Piasecznie (start o 12:00, szukajcie alei Brzóz) to jeden punkt fajności więcej. Super, nie? Wiadomo, że już sama możliwość zobaczenia jak łopatą kopię tyłek Bo jest czymś wielkim, ale, ALE, AAAALEEEEE! Mamy dla Was coś więcej:) Oczywiście kĄkursik, i to jaki, olala!

Są książki od wydawnictwa Septem należącego do Grupy Helion. Sztuk cztery. Na jeden dzień od razu? Ano tak. Cztery, co zrobić... Bo upierała się, by sprzedać je na pewnym_portalu_aukcyjnym, ale własną klatą ich wybroniłem i oto są, dla Was! Dwa egzemplarze „Triatlon od A do Z” i dwa „Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego”. Książka ta przyda się nie tylko triathlonistom, ale i wszystkim innym uprawiającym pływanie, kolarstwo lub bieganie.

1) Pierwsza książka („Triatlon od A do Z”) trafi do osoby, która na moim blogu (o tu poniżej można komentować i to nie boli!;)) lub na Fejsiku wytypuje moją niedzielną stratę do najszybszej kobiety podczas 1/4 IM Garmin Iron Triathlon (typujcie na tyle jednoznacznie, by nie było wątpliwości co wpis oznacza, np. 1:12 nie jest jednoznaczny, bo nie wiadomo, czy to 1 godz. i 12 min. czy 1 min. i 12 sek.).

2) Druga książka („Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego”) trafi do osoby, która na blogu Bo lub ja jej Fejsiku najtrafniej wytypuje stratę Bo do najszybszego mężczyzny.

3) Trzecia książka („Triatlon od A do Z”) trafi do osoby, która na Fejsbukowej stronie Wielkiego Wyścigu 2014 (dołączamy: kliku-kliku) opublikuje... najfajniejszą samojebkę z piaseczyńskich zawodów. W szanownym żyri zasiądą oczywiście Bo i ja. Jakby w razie kto nie wiedział, samojebka to zdjęcie zrobione sobie z ręki. Najlepiej sobie w towarzystwie;) Znacie nas, wiecie, że im zdjęcie mniej poważne, tym lepsze:)

Tak, Mili Państwo, wygląda przykładowa fajna samojebka! / fot. Olek, ObozyBiegowe.pl

4) Czwarta książka („Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego”) zostanie wylosowana wśród wszystkich osób, które wezmą udział w którymkolwiek z powyższych konkursów. Oczywiście trzy udziały (typowanie u mnie + typowanie u Bo + fotka) to trzy razy większa szansa na wygraną.

Proste? Proste! A po dotarciu do mety będziemy się w jej okolicach piknikować, więc drogie Czerwone Kapturki, weźcie koszyki z jedzeniem (piciem też, bo ciepło ma być!), kocyki i widzimy się. Nie wszystkie osoby aktywne tu i na FB znamy, więc miło będzie Wam uścisnąć dłoń. No i głupie fotki są mile widziane.

Na koniec jeszcze cośtam podpowiem jeśli chodzi o mój wynik. Zdecydowanie najmocniej w stawce kobiet wygląda Maria Cześnik, która ubiegłym roku wygrała Herbalife Triathlon Gdynia 2013 na dystansie 1/2 IM z nieziemskim czasem 4:22, a dystansie olimpijskim (stać ją na wynik w okolicy 2:02-2:03). Gdyby naszej olimpijce powinęła się noga, to dalej jest Małgorzata Szczerbińska – ma w dorobku 1/4 IM w czasie poniżej 2:16. Lekceważyć nie można też Olgi Ziętek, trenerki z Trinergy. A ja? A diabli kurde wiedzą... Pływam nadal kiepsko (choć się trochę poprawiłem!), na rowerze pomykam coraz lepiej (czyt. założyłem lemondkę;) i koła aero), a biegam nadal dość szybko. Będzie więc znów wielkie wyprzedzanie po wyjściu z wody. Myślę, że jeśli nic się nie skutasi, to stać mnie na wynik poniżej 2:20. Ale triathlon to taki padalec, że często coś nie wychodzi;)

To dopiero prolog Wielkiego Wyścigu, a już tyle się dzieje. Pamiętajcie, że finał odbędzie się już za miesiąc podczas Triathlonu Karkonoskiego, z metą na Śnieżce. Będzie zabawa! Naprawdę warto dołączyć do wydarzenia na FB!

Przypominam (info tylko dla dla fajnych dziewczyn i facetów, którzy nie boją się swego dziewczyńskiego pierwiastka), że DOŁĄCZAMY, spalamy kalorie i wygrywamy książki, tym razem od wydawnictwa Inne Spacery:)

A jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy chce pojawić się w Piasecznie w niedzielę (start o 12:00, aleja Brzóz), to niech spojrzy na plakat, który machnął dla nas Błażej. Jakby nie to, że zapłaciłem tam wpisowe, to sam bym kibicował!



wtorek, 20 maja 2014

Najpierw rozwiniemy kulinarny konkurs, w którym sponsorem był sklep ze zdrową żywnością BioChatka.pl. Uczestnikom konkursu przypominamy, że wystarczy dać znać i można dostać bon na 5-proc. zniżkę na zakupy w BioChatce. Chyba spoko, co?:)

Muszę przyznać, że na początku miałem obawy co do tego jak to będzie. Trudno, najwyżej sami wyślemy z Bo po kilka zgłoszeń, by głupio przed sponsorem nie wypadło... ale zaskoczyło, i to jak! Wiele prac opublikowaliśmy na Fejsie na stronie wydarzenia Wielki Wyścig 2014 (dołączamy!) i po reakcjach wnioskuję, że oglądaczom się podobało:)

Przyznaję, że mi najwięcej ślinki pociekło na przemkową kanapkę, zawierającą  polską kiełbasę z wytopionym tłuszczem, sałaty wszelakie, jajko w koszulce i posypkę z drobno posiekanej rzodkiewki, cebuli i szałwii. Uczciwie powiem, że do teraz jak patrzę na poniższą fotkę to od razu robię się głodny.

 Mniam!

Do finału trafiły ostatecznie cztery prace, a decydujący głos miał Krystian, przedstawiciel sponsora. I co on na nasze cztery finałowe propozycje? Był nimi zachwycony, a najbardziej spodobała mu się inwencja Kaśki, która jednocześnie wykazała się pomysłem na wierszyk i grafikę. Nam też się bardzo podoba i cieszymy się, że koszyk zdrowych pyszności trafi właśnie do niej:) Zobaczcie, co zrobiła Kasia.


A wiecie, że kolejny kĄkurs już trwa? W rywalizacji na Endomondo, gdzie spalamy kalorie (oczywiście dla JEDYNEJ SŁUSZNEJ DRUŻYNY), a do wzięcia jest dziesięć książek od wydawnictwa Inne Spacery. Do swojego dream-teamu zapraszam wszystkie fajne dziewczyny oraz facetów, którzy nie boją się pokazać swojego kawałka kobiecości. Jak na razie mamy dwóch takich odważnych, będą kolejni?

=== === ===

A teraz pora na post właściwy, czyli parę zdań o tym, czego nie warto robić na zawodach biegowych.

To niewiarygodne, jak osoby uprawiające sport mogą wkurzać innych, którzy chcieliby robić to samo. Pisałem już o rzeczach denerwujących mnie na basenie, a przy okazji kilku dyskusji na forum Blogaczy doszliśmy do wniosku, że warto zwrócić też uwagę na zasady kulturalnego biegacza. Drogą mniejszej lub większej dyskusji powstało 17 zasad. Ja wiem, że znajdą się tu tacy, którzy to wyśmieją i powiedzą, że to guzik warte. Niby tak, ale może nie każdy początkujący zdaje sobie sprawę z niektórych rzeczy, warto więc zwrócić mu uwagę.

Zasady kulturalnego biegania wg Blogaczy


  1. Nie startuj w zawodach jeśli nie jesteś do tego uprawniony. Organizatorzy muszą zapewnić przestrzeń, bezpieczeństwo i inne świadczenia każdemu uczestnikowi. Właśnie temu służą zapisy i opłaty startowe.
  2. Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.
  3. Jeśli nie wyobrażasz sobie biegania bez muzyki, słuchaj jej po cichu, by słyszeć co się dzieje wokół.
  4. Jeśli biegnąc w tłumie chcesz zmienić „pas ruchu”, zasygnalizuj to ręką. Jeśli ktoś inny chce zmienić, zrób mu miejsce. Biegaj w miarę możliwości prawą stroną, lewą zostawiając dla szybszych od siebie.
  5. Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.
  6. Zachowaj ostrożność na punktach odżywczych. Jeśli z nich nie korzystasz, obiegnij je po zewnętrznej. Jeśli korzystasz – nie zatrzymuj się nagle, bo ktoś z tyłu może na Ciebie wpaść.
  7. Nie śmieć. Odpadki wyrzucaj tylko w miejscach do tego przeznaczonych, a jeśli takowych nie ma, schowaj do kieszeni. Nie rzucaj kubeczków/butelek pod nogi innych biegaczy.
  8. Nie pluj i nie wydmuchuj nosa bez upewnienia się, że Twoja wydzielina nie trafi w kogoś innego.
  9. Nie ścinaj zakrętów, nie skracaj sobie trasy.
  10. 10) Na zawodach uśmiechnij się (choć czasem!) do kibiców i wolontariuszy. Dzieci kochają przybijanie piątek!
  11. Nie rzucaj się na darmowe – niech napojów na mecie wystarczy dla wszystkich.
  12. Prysznic i pralka przyjaciółmi biegacza. Perfumy lepiej zostawić na inne okazje niż bieg.
  13. Jeśli na treningu inny biegacz Cię pozdrawia – odpowiedz. Podniesienie ręki nic nie kosztuje.
  14. Jeśli biegasz z psem pamiętaj, że nie każdy kocha czworonogi. Trzymaj go na smyczy tak, by inni czuli się bezpiecznie.
  15. Trenując na stadionie pamiętaj, że do truchtania, schłodzenia i odpoczynku między odcinkami bieganymi szybciej służą zewnętrzne tory. Nie blokuj wewnętrznego toru.
  16. Dziel się doświadczeniem, ale nie próbuj leczyć ani trenować nie mając odpowiednich kompetencji.
  17. Szanuj innych biegaczy bez względu na poziom jaki reprezentują.

Parę rzeczy irytuje mnie wyjątkowo, więc podzielę się kilkoma przemyśleniami:)

2) Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.
3) Jeśli nie wyobrażasz sobie biegania bez muzyki, słuchaj jej po cichu, by słyszeć co się dzieje wokół.
4) Jeśli biegnąc w tłumie chcesz zmienić „pas ruchu”, zasygnalizuj to ręką. Jeśli ktoś inny chce zmienić, zrób mu miejsce. Biegaj w miarę możliwości prawą stroną, lewą zostawiając dla szybszych od siebie.
5) Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.
15) Trenując na stadionie pamiętaj, że do truchtania, schłodzenia i odpoczynku między odcinkami bieganymi szybciej służą zewnętrzne tory. Nie blokuj wewnętrznego toru.

Te pięć rzeczy przeszkadza tym bardziej, im szybciej człowiek biega i bardziej mu zależy na wynikach. Nic bardziej nie wkurza niż pierwszy kilometr, na którym trzeba manewrować pomiędzy tłumem VIP-ów, którzy stoją zaraz za taśmą startową, a potem truchtają do mety. Spotkałem się z sytuacją, w której ktoś chwalił się tym, że na zawodach „wcisnął się” do pierwszego rzędu po to, by… mieć ładne zdjęcie ze startu.

Problemem jest brak wyobraźni i myślenia o innych. Jeśli ktoś lubi biegać z muzyką to nie ma sprawy, ale warto słuchać jej tak, by słyszeć co się dzieje wokół. Największy problem jest na biegach rozgrywanych na pętli. Ostatnio spotkałem się z tym na Biegu dookoła Zoo, na którym niektórzy nie reagowali nawet na donośny krzyk „lewa wolna”. Na trasie zmieszczą się wszyscy, takie samo prawo do biegu ma ktoś, kto kończy dychę w 33 min. jak i osoba truchtająca ten dystans przez 1h 15 min., ale trzeba się nawzajem szanować.

Na Ekidenie bywa naprawdę ciasno, w strefie zmian szczególnie.
A mimo to pojawiały się księżniczki i księciuniowie,
którzy dreptali sobie tak, iż za diabły nie dało się ich wyprzedzić...

Mówiąc krótko, chodzi o to, by swoim bieganiem nie utrudniać życia innym biegającym. To naprawdę nie jest skomplikowane, wystarczy otworzyć oczy i spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa.

7) Nie śmieć. Odpadki wyrzucaj tylko w miejscach do tego przeznaczonych, a jeśli takowych nie ma, schowaj do kieszeni. Nie rzucaj kubeczków/butelek pod nogi innych biegaczy.

Niby osoby uprawiające sport powinny mieć większy od średniej szacunek do przyrody, dbać o nią i tak dalej. Ale rzeczywistość jest brutalna. Nawet na rajdach na orientację, w które bawi się garstka osób, widać czasem osoby, które bezmyślnie wyrzucają śmieci w lesie. Jak bardzo bym się nie postarał, to nie jestem w stanie tego zrozumieć.

14) Jeśli biegasz z psem pamiętaj, że nie każdy kocha czworonogi. Trzymaj go na smyczy tak, by inni czuli się bezpiecznie.

Boję się psów i nie lubię ich. A psiarze mają zwykle podejście w stylu: „Hej, przecież to mój Azorek, od nigdy nikogo nie ugryzł, chce się tylko bawić!”. A że Azorek waży 40 kg i właśnie skacze na mnie to już mniej ważne. Zabawa. Akurat! Niestety, właścicielom psów często brakuje wyobraźni i myślą, że każdy ma podejście takie samo jak oni. Biegasz z psem? Nie ma sprawy, ale jeśli są to zawody inne niż przeznaczone tylko dla osób biegających z psami, pamiętaj o bezpieczeństwie i komforcie innych!

17) Szanuj innych biegaczy bez względu na poziom jaki reprezentują.

To niby tak oczywiste, prawda? Szacunek do osób uprawiających inny sport, osiągających lepsze/gorsze wyniki niż my, naszych rywali i przyjaciół. Cholera, takie proste. Zarówno w życiu codziennym, w pracy, jak i na zawodach biegowych.

A co Was wkurza najbardziej? Dopisujecie coś do listy?



Że będzie mokro, to się wszyscy spodziewali. Prognoza pogody sprawdziła się i to całkiem dokładnie. Lujnęło jakoś w chwili startu, a może minutę po. Mniej więcej tak, jakby ktoś po prostu odkręcił kran. Duży kran. Cztery mapy w ręce (na szczęście worek strunowy był w zestawie) i ruszamy. Wybraliśmy z Benkiem wariant trasy mocno alternatywny. Wykorzystując brak zmęczenia polecieliśmy asfaltami do miejscowości Reguty (6 km po około 5:10-5:15 weszło jak w masło i było świetną rozgrzewką), gdzie wpadliśmy na mapę BnO w skali 1:10000. Pierwszego punktu szukaliśmy jakieś 5 minut, ale kolejne wchodziły już bardzo ładnie.

Bieganie z dokładną i aktualną mapą było przyjemnością, a po porannej ulewie pozostała już tylko wysoka wilgotności mojego ubrania oraz terenu. Ubraniem się nie przejmowałem, ale sporo błota i co kawałek kałuże rozmiaru małego stawu robiły różnicę. Do pewnego momentu próbowaliśmy je mniej lub bardziej omijać, ale gdy w okolicach PK29 do pokonania było ładnych parę metrów w wodzie po kostki, przestaliśmy z tym walczyć. Tam gdzie się dało, staraliśmy się trzymać tempo biegu w okolicach 5:10-5:20 min/km.

Zwalniać trzeba było na największych błotach, przy przecinaniu gęstych krzaczorów czy lasów, no i oczywiście przy punktach kontrolnych. A tych było sporo, bo aż 29. Przy każdym schodziła chwila, do tego tu siku, tam batonik i jakoś czas uciekał. Tu minuta, tam dwie minuty Po 39 km i niemal równych 5h przyszła pora na rozpad naszego dwuosobowego zespołu, Benek uznał, że nie da rady dalej trzymać takiego tempa. Poleciałem do przodu.

W pewnym momencie na wodę po prostu nie zwracało się już uwagi...;)
Na fotce Kwito i Paweł, którzy tym razem solidnie mi dokopali:(

Biegnę nozdrzami wciągając zapach lasu. W takich chwilach odczuwam niepowtarzalną jedność z przyrodą, która mnie otacza. Kciuk trzymany na mapie cały czas wskazuje gdzie jestem, a mimo maratonu w nogach, tempo poniżej 5 min/km nie jest problemem. W głowie buzują endorfiny, czuję że żyję! Z małym zawahaniem łapię PK8, po chwili kolejny, a z napotkaną uczestniczką trasy krótkiej (pozdrawiam Magdę!) zaliczam trójeczkę i pokonuję bagno. Po opuszczeniu potencjalnie niebezpiecznego terenu życzymy sobie powodzenia i lecę dalej. Jeszcze tylko trzy punkty do mety. Przy takiej obsadzie jaka pojawiła się na starcie o miejsce na pudle będzie co najmniej trudno, ale najważniejsza jest niewielka strata do zwycięzcy, bo ona gwarantuje solidne punkty w Pucharze Polski. Czasem lepiej być dziesiąty z niewielką stratą niż drugi z gigantyczną. Pruję więc przez Mazowiecki Park Krajobrazowy, w uszach tylko ptaki i moje Inov-8 tupocące po leśnym dukcie. No, czasem też rozbryzgujące kałużę;)

Niczym niezmąconą dotąd radość zaburza widok szosy, której przede mną być nie powinno, a już na pewno nie pod takim kątem, nie tak blisko i w ogóle nie tutaj! Hej, szoso, czegoż Ty tutaj szukasz?! Zatrzymuję się. Mapa, przecinki, drapu-drapu po głowie. Dziesięć kroków w jedną stronę, dziesięć w drugą i nadal nie wiem, o co tu chodzi. Wyłażę na tę nieszczęsną szosę, za kawałek po lewej widzę skrzyżowanie. Nie no, co ja tu robię? Skąd wziąłem się tak daleko na północy i jak mam wrócić tam, gdzie być chciałem i powinienem? Dobra, wzdłuż linii energetycznej się nie zgubię, a potem będzie ściecha w las. Włażę pod linię, a przede mną… Benek.

No wpizdu! Kolejny raz jest tak, że się rozeszliśmy, ale ja coś popier… i potem znów się spotykamy. Klnę na czym świat stoi (oczywiście głównie na swoją głupotę). Ostatnie dwa punkty kontrolne zbieramy bez większych problemów i o 14:24, po 6h 24min w trasie oddajemy karty startowe.

Od obsługi dowiadujemy się, że przed nami na metę dotarło pięć osób, czyli generalnie OK. Mina rzednie nam gdy okazuje się, że zwycięzca był tutaj po 4h 46min. Bartek Grabowski pozamiatał i koniec. Tylko osiem minut dłużej trasa zajęła Krzyśkowi Lisakowi, a trzeci na mecie był Leszek Maliszewski (z czasem 5:34). Uczciwie przyznam, że nie spodziewałem się aż takiej straty do pierwszej dwójki. Trasa wydawała mi się dość trudna biegowo (błoto, ulewa), a liczba punktów kontrolnych wymagała poświęcenia trochę czasu na znalezienie i podbicie ich. I choć panowie biegali na swoim terenie (cała pierwsza trójka mieszka w okolicy), to wyniki robią niesamowite wrażenie.

Pomijając idiotyczny błąd pod koniec, zrobiłem 49 km, przy około 44 km zwycięzcy. 5 km różnicy! Niestety zabrakło mi przestrzennego myślenia przy planowaniu trasy i nie pomyślałem, by lecąc na południe zabrać część punktów z drugiej mapy. Potem też jakoś do końca optymalnie nie było i w efekcie parę kilometrów się natłukło. To drugi start z rzędu (relacja z tegorocznego Złota dla Zuchwałych: kliku-kliku),w którym (mimo niezłego wyniku) do pucharu policzy mi się niewiele punktów.

Warto by usiąść i zastanowić się, skąd tak ogromna strata się wzięła, bo z rozmów za linią mety wynikało, że przebiegi pomiędzy punktami Bartek robi w podobnym tempie. Niestety, mocna noga podająca przez cały dystans jest niewystarczająca do osiągania satysfakcjonujących mnie wyników w PMnO. Do dopracowania mam planowanie wyjścia z punktu (by nie tracić czasu na przyglądanie się mapie po zaliczeniu PK trzeba już dochodząc do niego wiedzieć, w którym kierunku polecieć później), samo planowanie trasy (każde 100 m więcej kosztuje czas) oraz sprawność pracy z mapą – umiejętność dokładnego czytania jej w biegu jest niezwykle przydatna.

U mnie zawiodła ona pomiędzy PK5 a PK1 kiedy to wyleciałem na asfalt. Zamiast skręcić w prawo, a potem w lewo, poleciałem od razu w lewo, źle oszacowałem przebiegniętą odległość i się posypało. Gdybym tego błędu nie popełnił, w ostatecznym wyniku zyskałbym pewnie 5-10 min., co generalnie niczego by nie zmieniło, ale satysfakcja ze startu byłaby dużo większa.

A przy okazji, jeśli jesteś fajną dziewczyną lub facetem, który swego pierwiastka kobiecości się nie boi pokazać, zapraszam do wspierającej mnie drużyny na Endomondo (kliku-kliku). Tam spalamy kalorie (liczą się wszelkie odmiany pływania, roweru i biegania), a przy okazji walczymy o książki od wydawnictwa Inne Spacery (szczegóły zabawy). Do dzieła!

Stats&hints ZaDyMnO, trasa TP50
Wynik: czas 6:24; 6/44 miejsce w klasyfikacji open;
Warunki pogodowe: dość ciepło (12 stopni na starcie, 18-19 w szczycie), ulewa na starcie, potem zachmurzenie z przelotnymi opadami.

Sprzęt/ubranie: buty Inov-8 Roclite 295+stuptuty krótkie Inov-8; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; leginsy długie, koszulka z krótkim rękawem i koszulka z długim rękawem Asics (był to wariant dla mnie idealny), Garmin 910 XT; kompas Silva Ranger.

Jedzenie/picie: 1 mus owocowy Aptonia + 2 chałwy + 3 żele energetyczne Isostar + 1 baton Agisko; 1,5 l izo z BCAA w bukłaku. Do mety dotarłem bez zapasów i z 400-500 ml napoju w bukłaku.

Dla zainteresowanych zapis z Garmina w serwisie Endomondo:




piątek, 16 maja 2014

Wielki Wyścig (kliku-kliku) to nie tylko moja rywalizacja z Bo. Tu właściwie wszystko jest wiadomo, pinezki pod kołami Kuby już rozłożone, a trutka na Boshki w bidonie gotowa – zwycięstwo w KarkonoszManie mam w kieszeni. Żeby więc było ciekawiej, mamy i dla Was rywalizację! Pamiętacie ubiegły rok? Spalaliśmy kalorie, by Bo mogła pochwalić się na FB trzepacką fotką na profilu. I udało się! W tym roku będzie podobnie, rzeszowskie trzepaki już nie mogą się doczekać! W alternatywnej rzeczywistości to ja szukam trzepaka w okolicy i mam taką fotkę, że na mieście będę pokazywał się tylko w ciemnych oksach i kapeluszu, ale mam nadzieję, że to tego nie dojdzie, liczę na Waszą pomoc!

W Poznaniu nawet radiowóz nie mógł mnie dogonić,
w Karkonoszach będzie jeszcze lepiej!

W stosunku do ubiegłorocznej rywalizacji trochę zmodyfikowaliśmy zasady. Oto Wielki Wyścig 2014 dla kibiców! Założyliśmy na Endomondo drużyny: WW: jestem (fajnym) facetem i wspieram Bo! i WW: jestem (fajną) dziewczyną i wspieram Krasusa:). Do drużyny wspierającej Bo dołączać mogą tylko faceci, a do mojej – babeczki. Jeśli facet bardzo chce wspierać mnie, musi zmienić w Endo fotkę profilową na taką w damskim wdzianku i może dołączać. I odwrotnie, kobitki chcące mi dokopać przebierają się za facetów i dołączają do ekipy Bo (ale czy będą takie? Miłe panie, chyba mi tego nie zrobicie, co??). Przy czym musi to być naprawdę coś bardzo damskiego/męskiego, tak by komisja (Bo i ja) dała się nabrać, że jesteś kobietą/facetem.

Drużyny biorą udział w rywalizacji „Wielki Wyścig 2014 dla kibiców”, w której liczą się kalorie spalone podczas biegania, jazdy rowerem i pływania we wszystkich odmianach. Trenujemy do 15 czerwca, do godz. 23:59. Kto przegra, ten przez miesiąc będzie się na FB prezentować jako trzepak roku.

Na zachętę będą też nagrody! Lubicie czytać? My lubimy (choć przyznaję, że u mnie z czasem na to jest ostatnio kiepsko...:/)! Nagrodami będą więc książki ufundowane przez przyjazne biegaczom wydawnictwo Inne Spacery (lajkujemy!). Połowę czytadeł będą stanowiły „Psychologia dla sportowców” a połowę „Biegaj zdrowo” (recenzja Przemka i recenzja Damiana). Szczególnej uwadze polecamy Wam tę pierwszą książkę, która premierę będzie miała 10 czerwca i zapowiada się świetnie!


Z nagrodami to zrobimy tak, że im więcej osób dołączy do danej drużyny, tym więcej nagród ona dostanie! Sprytne, co?;) Na start zespoły mają po jednej książce od Innych Spacerów. Za każde 20 aktywnych osób (aktywnych = takich, które spaliły co najmniej 1999 kcal), kolejna książka. Zatem jeśli team zgromadzi co najmniej 20 aktywnych osób, będzie mieć dwie książki, przy 40 i więcej trzy, od 60 osób cztery itd. Po zakończeniu rywalizacji książki zostaną rozlosowane wśród członków drużyn wg starej zasady: 1999 kcal to jeden los.

Czy wszystko jest dla miłych Państwa jasne? No to dołączamy do jedynej słusznej i niepowtarzalnej drużyny gromadzącej najpiękniejsze i najwspanialsze kobitki: „WW: jestem (fajną) dziewczyną i wspieram Krasusa:)”!

W razie pytań co do zasad, walcie jak w dym. Albo w komcie. Albo w Fejsbuka.

Jednocześnie przypominam, że w innym miejscu trwa kĄkurs śniadaniowy, gdzie wygrać można koszyk zdrowej żywności od sklepu BioChatka.pl, zapraszam do udziału (kliku-kliku)!



środa, 14 maja 2014

Lista jej zalet oraz niesamowitości nie zmieściłaby się w internecie, więc pozwólcie, że nie będę nawet próbował tutaj ich cytować. Przypomnę tylko, że Chuck Norris od lat próbuje zaprosić ją na randkę, a cholewki smalił do niej też podobno sam Nikodem Dyzma. Bo co? Bo Bo! Znów będziemy się ścigać! Po ubiegłorocznym dramatycznym PozTri w tym roku staniemy w szranki dwukrotnie: najpierw 25 maja w Piasecznie na dystansie 1/4 IM (taka tam rozgrzewka), a potem w Karkonoszach na górskim 1/2 IM, gdzie odbędzie się finał Wielkiego Wyścigu 2014. Będą kĄkursy, rywalizacja i nieczyste zagrania, czyli to, co tygryski kochają najbardziej!

Ale Suchą Szosą to nam logo wyrąbiste zrobił, co?;) 

Udało mi się zostać królem 2013 r., ale kto będzie panował w tym sezonie? Góry to jednak domena Bo, moja Zuzka w życiu nie widziała nawet solidnego pagórka, jazda po karkonoskich przełęczach będzie więc dla niej solidnym przeżyciem. No i biegowa meta na Śnieżce ma swój smak – mam nadzieję, że będzie to smak zimnego piwa, z którym będę czekał aż Boshka wtarabani się na górę, na której zaplanowano metę.

Ale ja zwycięstwo zapewnić zapewnić sobie już w przedbiegach. Chciałem pomóc losowi i w odpowiednim miejscu zasadziłem drzewo, ale mimo pierdyknięcia takiego, że aż w Gorzowie było słychać, Boshka wyszła ze zderzenia praktycznie bez szwanku. Wcześniej podczas obozu biegowego w Zakopcu próbowałem dosypywać jej arszeniku do zupy, kłaść pinezki pod prześcieradło (przekupienie pokojowej współlokatorki Bo nie było tanie, ale się udało), że o rozwiązywaniu butów w biegu nie wspominam. Nic z tego, jest odporna na wszystko. Podtapianie na basenie i duszenie w saunie też efektu nie przyniosło. Ostatnią szansę na udupienie rywalki będę miał już za tydzień, bo z tytułu polskiej gościnności zaoferowałem jej nocleg przed Tri Piaseczno;)

Uśmiech i koleżeństwo to tylko pozory.
W Wielkim Wyścigu 2014 nie będzie litości. ŻADNEJ!
fot. ObozyBiegowe.pl

Na wielkowyścigowy dzień dobry mamy dla Was pierwszy mini kĄkursik. Jak wiecie śniadanie jest niezwykle istotnym posiłkiem w diecie sportowca wytrzymałościowca. Zaproponujcie więc ciekawe śniadanie, które możemy zjeść z Bo przed Piasecznem. Może być zdjęcie, może być rysunek w Paincie (uwielbiamy!), filmik, piosenka, a może być po prostu opis/przepis. Inaczej rzecz biorąc: poka swoje śniadanie! Odpowiedzi (im bardziej kreatywne tym lepiej – chyba wiecie, nie?) wpisujcie w komciach pod tym postem lub analogicznym u Bo, albo ślijcie na maila lub publikujcie na FB. Czas macie do niedzieli 18 maja, do godziny 23:59, wyniki kĄkursu ogłosimy we wtorek.

Nagrody? A coś się znajdzie! Najfajniejszy naszym zdaniem pomysł (w razie kwestii spornych po prostu spiorę Bo tyłek, bo przecież moja prawda jest najmojsza) nagrodzimy koszykiem zdrowej żywności o wartości ok. 100 złotych (cóż, nie zawsze w kĄkursach rozdawać będę piwo od sklepu BioChatka.pl.


O, tak wygląda przykładowy koszyk od BioChatki. Warto!

Dodatkowo, dla każdego uczestnika konkursu mamy 5-proc. rabat na zakupy w BioChatce:) Wystarczy wziąć udział w kĄkursie i zgłosić taką chęć do Bo lub do mnie. W odpowiedzi otrzymacie kod rabatowy uprawniający to 5-proc. zniżki. Zachęcamy do podawania swoich pomysłów na śniadanie i robienia (nie tylko śniadaniowych!) zakupów w BioChatce.

Ale to nie koniec, w najbliższy piątek ogłosimy tegoroczną endo-rywalizację. Spinajcie poślady, dzykujcie łydki, grzejcie uda i ramiona, będzie się działo! A tymczasem zapraszamy do dołączania do fejsbukowego wydarzenia Wielki Wyścig 2014. Tylko tam najnowsze wieści z frontu!


wtorek, 13 maja 2014

Bywają takie dni, gdy potrzebuję solidnie przetrawić emocje, które mi się zgromadziły w związku z jakimś startem, bo nie jestem w stanie od razu usiąść i przelać ich na papier / ekran komputera i się z Wami nimi podzielić. Wyobrażacie sobie, jak ciężko jest je to ogarnąć, gdy w ciągu trzech dni wystartowałem trzy razy?:) Tak, to był taki weekend. Kurde blaszka, to był weekend nad weekendami. Kto śledzi Fejsunia ten większość wie, ale warto usystematyzować, bo się działo, oj działo…

PIĄTEK, 1000 m na bieżni w Warsaw Track Cup (Agrykola)
Rok temu zakochałem się w Warsaw Track Cup. To wieczorna impreza, w której można się ścigać na krótkich (jak dla nas) dystansach: 1000, 1500 lub 3000 metrów oraz w sztafecie. W tym roku udało się wygospodarować piątkowy wieczór na to, by wrócić na agrykolową bieżnię i ponownie zmierzyć się z tysiakiem. Przez ostatni rok znacząco poprawiłem wyniki na wszystkich dystansach (20 min. w maratonie robi różnicę), uznałem więc, że 3:05,7 z 2013 r. bez większego problemu pobiję. W planach i marzeniach miałem 2:51, co pozwoliłoby mi poprawić wyniki Łukasza i Olka z ObozówBiegowych.pl, od zawsze bowiem wiadomo, że ściganie się z kolegami to jedno z moich ulubionych zajęć, a dwaj w/w to bardzo mocni konkurenci!

Chłopaki biegają o niebo szybciej ode mnie, zgodzili się na wspólne zdjęcie pod warunkiem,
że będę wyglądał głupiej niż oni. Nie udało mi się!

Siły miały dodać mi pĄ-koszulka na klacie, różowe skarpy z Lidla oraz błyskające czerwienią pro-sznurówki w ultra lekkich i szybkich krwistoczerwonych Minimusach. Niestety, w pysze i wierze w swoje możliwości zapomniałem o jednym: treningach. Tak, tak, przez ostatnie pół roku zrobiłem jeden trening szybkościowy. To chyba trochę za mało;) Efekt był taki, że już na starcie przysnąłem i za wolno ruszyłem, ktoś podłożył mi nogę (podejrzewam, że był to jakiś tajny wysłaniec Bo?) i wypadłem na chwilę z rytmu, potem dałem się zamknąć na wewnętrznym torze i po 200 metrach (w prawie 39 sekund, dramat!) przede mną była większość zawodników.

Ale był jeszcze czas, by zrobić niezły wynik. Niestety, nieprzyzwyczajone do takie wysiłku nogi nie były skłonne do współpracy i choć udało się wyprzedzić większość zawodników i ostatnie 400 metrów przebiec dość szybko (w tempie poniżej 3:00), to w swojej serii zająłem dopiero piąte miejsce z czasem 3:08, o ponad 2 sek. słabszym od ubiegłorocznego. Porażka na całej linii...

Finisz mi się udał, końcówę pobiegłem naprawdę nieźle,
a to zdjęcie jest kapitalne / fot. Sportografia.pl

To były najsłabsze trzy minuty tego wieczoru, który na szczęście... trwał dużo dłużej! WTC to takie specyficzne zawody, gdzie wszystko dzieje się na małej powierzchni, a liczba znajomych twarzy na metr kwadratowy znacząco przekracza średnią. Od wejścia na teren Agrykoli do zdjęcia plecaka przeszedłem jakieś 200 metrów, a zdążyłem uścisnąć co najmniej kilkanaście dłoni. Potem kolejne i kolejne. Niektórzy dorobili się nowej tapety w telefonie, inni wzbogacili swoją kolekcję zdjęć o wyjątkowo durne fotki. Już nie mogę się doczekać kolejnej edycji, a po cichu modlę się, by data następnego WTC została jeszcze zmieniona, bo sobota wieczór to naprawdę kiepski pomysł.

Agrykolowe samojebki zdominowały ObozyBiegowe.pl:)

SOBOTA, 10 km (Accreo Ekiden) w barwach Home Broker Running Team (Kępa Potocka)
Trzy starty w jeden weekend – dużo za dużo jak dla mnie, ale nie miałem za bardzo wyjścia, skoro dostałem polecenie służbowe uczestniczenia w firmowej sztafecie;) Po konsultacji z ekspertami uznałem, że jeśli w sobotę będę się trzymał drugiego zakresu i nie przekroczę progu anaerobowego, to nic złego stać się nie powinno i sił na niedzielę wystarczy. Analiza dotychczasowych startów wykazała, że mogę pobiec ok. 40:30-41 minut.

No to start! Był to bieg w zupełnie obcym mi stylu. Praktycznie zawsze biegam na maksa i nie zauważam wówczas otoczenia, a na zdjęciach wychodzę jak zombie. W sobotę biegłem w miarę na luzaku, był więc czas i siły by dokładnie przyjrzeć się Kępie Potockiej i wygłupiać się przed fotografami. Całe 10 kilometrów było wielką radością z biegania. Przyśpieszałem tylko przy strefie zmian, by ładnie wyglądać przed kibicującymi dziewczynami;)

Jest moc, jest radość z biegania, kocham to:)

Dopiero pod koniec nie wytrzymałem i ostatnią pętlę (2,5 km) trochę docisnąłem (średnie tempo 3:50), w efekcie wpadając na metę z czasem 40:15. Reszta chłopaków też spisała się na medal (a nawet sześć medali!) i zawody ukończyliśmy z czasem 3:03:31, o kilkanaście minut lepszym niż rok wcześniej (63 pozycja na 767 sztafet). Szacun na dzielni, bo na tle innych firm z branży finansowo-nieruchomościowej wypadliśmy naprawdę świetnie. Miałem trochę obaw o regenerację, ale wyszło całkiem nieźle, a wieczorny towarzyski wypad na miasto (znacie Spiskowców Rozkoszy? Nie, to musicie poznać!) na pewno pomógł.

NIEDZIELA, 10 km (Accreo Ekiden) w barwach Blogaczy Szybkich (Kępa Potocka)
A w niedzielę wisienka na torcie tego biegowego weekendu: ekipa Blogaczy wyznaczyła sobie ambitny cel: złamać na Ekidenie trzy godziny. Analiza naszych możliwości wskazywała, że powinno się to udać, ale to przecież sześć osób, wiele mogło się wydarzyć, więc do zadania podeszliśmy bardzo poważnie.

Wyposażeni w drużynowe koszulki od Brubecka (love Kaśka) wyruszyliśmy na trasę. Najpierw Maniek, który by przebiec 7,2 km przyjechał aż z dalekiego Głogowa (pobudka o 2:30, łapiecie?)! Cisnął jak mógł i wycisnął: 30:03! Potem pałeczkę (a właściwie to szarfę) przejął Leszek, który mimo totalnego braku sił już na pierwszym kółku, walczył do upadłego i do mety dowiózł wynik 44:37. Znacząco zmniejszyło to nasz margines błędu, ale nadal byliśmy pełni wiary w to, że cel uda się zrealizować.

Pamiętacie Półmaraton Warszawski 2014 i radość, jaką sprawiły mi
Emilia i Kasia na szczycie Agrykoli? 
To właśnie ten transparent miały!

Przyszła pora na mnie. Szarfa na ramiona i lecimy. Najpierw ostrożnie, by się nie zakwasić, pierwszy kilometr w 4:00. Potem coraz szybciej i szybciej. Na szczęście przestało prażyć słońce, ale dla mnie i tak było za ciepło jak na szybkie bieganie (16, może 18 stopni), na dodatek solidnie wiało, a kilka ostrych zakrętów na trasie skutecznie potrafiło wybić z rytmu. Zdarzali się też królewicze i królewny, którzy biegnąc w kilka osób całą szerokością trasy blokowali szybszym wyprzedzanie/dublowanie. Od razu wiedziałem, że życiówki na 10 km nie będzie, za cel postawiłem sobie zejść poniżej 39 min., co było celem ambitnym, ale zdawało się, że realnym.

Po rozgrzewkowym pierwszym kilometrze wszedłem na docelową intensywność, a tempo regulowałem zależnie od nachylenia terenu, wiatru i… kibiców. Jako że Accreo Ekiden odbywał się w parku Kępa Potocka na 2,5-km pętli, to każde miejsce mijaliśmy czterokrotnie. Przy strefie zmian był tłum i to naprawdę dodawało skrzydeł. Na dodatek Blogacze niespodziewanie pojawiali się w różnych innych punktach trasy i wtedy nogi same przebierały szybciej;)

Na połowie dystansu miałem 19:35, ale ja zawsze przyśpieszam w drugiej części, więc 39 było raczej niezagrożone. Ostatnie kółko to już ostra walka o każdą sekundę. Jeszcze kilometr do mety, rozpoczynam finisz. 500 metrów, jeszcze łuk wokół Łachy Potockiej i będzie ostatnia prosta! Meta już widoczna, na zegarku tempo w okolicy 3 min/km, widzę Wojtka! Przekazuję mu szarfę i na macie zatrzymuję stoper: 38:49. Potrzebuję dobrej minuty by ochłonąć, ale jestem zadowolony: mission completed!

Kolejne pętle zrobiłem tak: 9:49, 9:46, 9:45, 9:29. Jestem z tego bardzo zadowolony. Pierwsze trzy niemal idealnie równo, a czwarta z ostrym przyśpieszeniem na końcu.

Wracam do naszego blogaczowego obozowiska i idziemy kibicować Wojtkowi, który dla 5 km biegania przyjechał z Poznania – szacun! Biegnąc miałem wrażenie, że Blogacze robią jeden z największych hałasów i teraz się to potwierdza. Staramy się dopingować każdego, ale gdy zbliża się ktoś od nas, to jest naprawdę głośno! Po Wojtku (20:57) szarfę łapie Hania, która przed startem zaklinała się, że ona nie wie jak pobiegnie, żeby nie mieć do niej żalu itd. A tymczasem mknie jak strzała i do mety dociera w 22:22!

A na końcu Przemo. Właściwie to od niego wszystko zależy, ależ wziął na siebie ciężar! Abyśmy zmieścili się w trójce, musi zejść poniżej 23:15. Niby spokojnie leży to w jego zasięgu, ale wiecie jak jest, wszystko może się zdarzyć! Po pierwszej pętli jest dobrze, ma spory zapas! Tłumnie kibicujemy mu na ostatnim okrążeniu, a Przemek niczym na skrzydłach mija metę z czasem 22:34, co na głównym wyświetlaczu oznacza 2:59:18, udało się! Jest radość, gratulacje, duma i 48 miejsce na 767 drużyn.

Meta Blogaczy Szybkich...

Teraz skupiamy się na wspieraniu Blogaczy Wściekłych, którzy w swoim składzie mają: Michała, Asię, Staszka (mąż „naszej” Hani), Ren, Wiolę i Emilię. Szczególnej Waszej uwadze polecam gwiazdę ekipy, biegnącą w dwupaku Emilię! Lekarz pozwolił jej na tempo konwersacyjne, więc by jej tę konwersację umożliwić, postanowiłem przetruchtać trasę razem z nią. Kilometry lecą, a kibicujący Emilii Blogacze szaleją na trasie. Tłum na długiej prostej przy Wisłostradzie, tłum przy strefie zmian i jeszcze Przemo wyskakujący z krzaczorów na 500 metrów przed metą;) Z rękoma w górze Emilia wbiega na metę, a Wściekli kończą zawody z kapitalnym czasem 3:43:47, który dał im 468 pozycję na 767 sztafet.

... i wściekłych.

Potem jeszcze pogaduchy przy piwie w Południku Zero (Serio nie znacie tego miejsca? Żałujcie i poznajcie, bo warto!) i do domu na zasłużoną regenerację po najfajniejszym sportowym weekendzie ever. Bo choć jeśli chodzi o indywidualne wyniki szału nie było, to rezultaty obu moich sztafet, a przede wszystkim walor towarzyski tych trzech dni, były na mistrzowskim poziomie. I o to chodzi:)

Jedne zawody, a tyle zdjęć!!

A z tym kilometrem na Agrykoli to ja się kurde jeszcze policzę. Łukasz, Olek, drżyjcie!


środa, 7 maja 2014

Wiecie gdzie jest Oława? A kto znany tam mieszka? Muszę przyznać, że ja, nim zasiadłem do pisania tego posta, też niewiele o niej wiedziałem. Otóż Oława, Szanowni Czytelnicy, leży na Dolnym Śląsku, na południowy wschód od Wrocławia. Ciekawostką jest, że miasto położone jest nad aż trzema rzekami: Odrą, Oławą i Zieloną. Ma bogatą historię sięgającą średniowiecza, prawa miejskie otrzymała w 1234 roku. W Oławie urodził się m.in. Szymon Kołecki, dwukrotny medalista igrzysk olimpijskich. Ale czy Szymon jest jedynym słynnym w świecie sportu Oławianinem? O nie, w Oławie mieszka bowiem Marek – człowiek, który wygrał drugą edycję biegowej zabawy „Biegiem po Piwo”!

O ile popularność pierwszej edycji (319 uczestników, spalone ponad 3 mln kalorii i wybiegane 40 tys. kilometrów) przeszła moje najśmielsze oczekiwania, to w przypadku drugiej, po prostu mnie zamurowało. 704 osoby, 6 mln kalorii i 69,9 tys. kilometrów! Robi wrażenie, co? Nie ma jak dobry motywator do biegania!;) Z tych 704 osób, 592 zrobiły co najmniej 19,99 km, co kwalifikuje je do losowania głównej nagrody – piwa. Łącznie wybiegaliście 3203 losy, a z tych 3203 wylosowałem właśnie Marka z Oławy, który przebiegł 131 kilometrów, co w klasyfikacji dało mu 204 miejsce.


O, taki smakołyk z Ukrainy powędrował do Marka. Drugi dla mnie:)

Udało mi się skontaktować z Markiem i okazało się, że preferuje piwa pszeniczne. Zawędrowałem więc do swojego ulubionego sklepu piwnego na zakupy. Nie wiem, czy mogę reklamować na blogasku sklep z alkoholem, więc podpowiem tylko, że warszawscy biegacze kupując buty u Janga, mają do tego sklepu bardzo blisko;) W każdym razie, po konsultacji z przemiłym sprzedawcą, wybrałem pszeniczniaka i kupiłem dwie butelki: jedną dla Marka a drugą dla siebie. Jak tylko przesyłka dotrze do Oławy, wirtualnie napijemy się z Markiem za biegowe sukcesy:)

Jako pomysłodawca zabawy nie rozstaję się z bananem na twarzy.
Myślicie, że dojdziemy kiedyś do tysiaka?;)

A sukcesów już w ten weekend może być kilka! W piątek startuje bowiem tegoroczny Warsaw Track Cup, czyli szybkie ściganie na stadionie Agrykoli (ubiegłoroczny start: kliku-kliku), gdzie zamierzam na dystansie 1000 metrów dać z siebie wszystko i jeszcze trochę. Potem regeneracja (czyt. urodziny Sqry;)), a w sobotę i niedzielę sztafetowy maraton w ramach X Accreo Ekiden przedzielone imprezą z zacnymi gośćmi z Wielkopolski: Justyną i Dawidem. W sobotę planuję pobiec 10 km treningowo (trzymać nogi na wodzy, trzymać nogi na wodzy, trzymać nogi na wodzy...) z kolegami z pracy, ale w niedzielę w drużynie Blogaczy nie będzie litości! W zespole z Hanią, Leszkiem, Mańkiem, Przemkiem i Wojtkiem będziemy łamać trójaka, a kto wie, może nawet uda się zawalczyć o jakieś dobre miejsce?:)

A na koniec jeszcze zaproszenie do trzeciej edycji piwnego biegania zabawy. Majowy „Biegiem po Piwo” już ruszył, wystarczy kliknąć o tu: kliku-kliku. Zasady pozostają niezmienione, bawimy się dalej, nie?:)

=== === ===
Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie.
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi, wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
9) Miło mi będzie jeśli polubicie blogowego fanpejdża na twarzoksiążce (kliku-kliku) i zaprosicie znajomych do zabawy:)