BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

czwartek, 28 sierpnia 2014


Przy obiedzie (to czas na ogarnięcie RSS-a) czytam u Ani i u Avy o przygotowaniach. O ostatnich dniach przed startem, końcowych tygodniach treningów (btw, ja też popełniłem kiedyś fajny poradnik dla początkujących maratończyków: kliku-kliku). W myślach zaznaczam słuszność obu tekstów i wskazówek. Fajnie, że doświadczone biegaczki piszą takie teksty, na pewno wielu osobom się to przyda, bo ludzie robią taaaaakie błędy przecież...

WTEM! W mojej głowie budzi się świadomość. Otwiera jedno oko, przeciąga się. Zamyka to oko i przeciąga się jeszcze raz. Procesy myślowe zaczynają intensywnie działać. Świadomość w ułamku sekundy otwiera oczy, wyskakuje z łóżka i drze ryja na cały regulator. Powoduje to zatrzymanie pracy mojego serca na dwie sekundy, a oddechu na kilkanaście. Widelec z kaszą spada na talerz, a strużka soku marchwiowego wycieka mi z ust i brodą wędruje na spodnie.

KUR... W D... MAĆ! Przecież ja za cztery dni mam jeden z trzech najważniejszych startów w tym sezonie! Nie to żebym o nim zapomniał. Nie no, luz. Wszystko mam obcykane jak ta lala! Logistykę, odwiedziny u Wuwcia, wizytę u Czmochów, nocleg u Kucharzy itd. Niezmiennie od miesięcy trzymam się też tego, że chcę tam złamać pięć godzin na połówce ajronmena. Cóż więc spowodowało zafajdanie dżinsów sokiem z marchewki? Otóż w ostatnich dwóch tygodniach umknęła mi jedna rzecz. Jak się głębiej zastanowić, to jest to rzecz niezwykle istotna: TRENINGI.

Tak, treningi, tak zwane bezpośrednie przygotowanie startowe. Serio, nie żartuję. Zawsze zwracałem na to baczną uwagę, bo będąc „w gazie” czułem się mocny zarówno fizycznie jak i psychicznie. Dodawało mi to dużo pewności siebie. Chodzi o to, by stanąć na starcie (uwaga, będzie cytat nieparlamentarny) „na takiej kurwie, że go zmiatam z powierzchni ziemi. To jest pierwsze pierdolnięcie i on nie żyje.” (jak ktoś nie wie co to za cytat, to kliku-kliku).

Przed wyjazdem do Rotterdamu wiedziałem, że zadanie domowe odrobiłem w 95 lub więcej procentach. Że jestem ostry jak żyleta, szybki jak błyskawica i mocny jak tur. Że rozwalę ten maraton pierwszym pierdolnięciem. I pojechałem tam po swoje. Pobiegłem maraton życia, od startu do mety zgodnie z założeniami i zameldowałem się na linii końcowej z 58-sekundowym zapasem. To było coś! Do dziś mam dreszcze jak wspominam ostatnie kilkaset metrów tego biegu, a jak patrzę na fotki to łza kręci mi się w oku Drugim najwyższym priorytetem sezonu był KarkonoszMan. Ze względu na trudność zawodów (nigdy wcześniej nie jeździłem rowerem po górach) nie zakładałem żadnego konkretnego wyniku, miało być jak najlepiej. Poszło bardzo dobrze, a przede wszystkim była to przygoda jak nigdy. Z rozpędu zrobiłem świetną ćwiartkę w Nieporęcie i biegowe życiówki na 5, 10 i 21,1 kilometrów. To było dobre pół roku!

Trzecim w sezonie startem o priorytecie A jest właśnie Borówno, a to już za kilka dni. Po nie do końca udanych ubiegłorocznych zawodach chciałem się z tym miejscem rozliczyć. Przyjechać tam mocny jak w Rotterdamie, pewny swego jak na Półmaratonie Warszawskim i bez memłania się rozwalić pięć godzin z 10-minutowym zapasem. Jeszcze na początku lipca wszystko wskazywało na to, że się uda. Że tak wypasiony wynik jest możliwy. Forma rowerowa rosła, basenowa trenerka chwaliła postępy w wodzie, a biegało mi się naprawdę dobrze.

I wtedy przypałętał się ból pasma biodrowo-piszczelowego w prawej nodze. Dałoby się z tym żyć i coś trenować, gdyby nie fakt, że kontuzja wdała się w... romans z czymś, czego wcześniej nie znałem: brakiem samodyscypliny i organizacji czasoprzestrzeni. Takie tête-à-tête mogłoby być niegroźne w listopadzie. Pozwoliłoby mi odpocząć w grudniu. Ale, jasna cholera, przed kluczowym startem?! Zamiast biegać tempówki piłem piwo, rowerowe wyjeżdżenia zostały zastąpione przez bliżej nieokreślone marnotrawienie czasu, a treningi funkcjonalne – przekopywanie otchłani internetu.

W ostatnich dwóch tygodniach przed zawodami na rowerze byłem raz, biegałem dwa razy i zrobiłem tyle samo treningów na basenie. Pięć treningów. Do tego minimalna ilość Schoding Pąpkins i nanoilość ćwiczeń w domu. Zwykle robię tyle w niecały tydzień. Teraz wyszło w dwa. Gdybym się uparł, to za jakiś trening mógłbym ewentualnie uznać dwie wycieczki górskie i dwa zrobione podjazdy podczas rekreacyjnej wycieczki rowerowej koło Zurychu. MÓGŁBYM gdyby nie fakt, że wydarzenia te były okraszone browarkiem czy dwoma (a może trzema) i radosnym obżeraniem się shitem. Na wadze przybyły mi dwa kilogramy Krasusa, a fizycznie czuję się na leżenie na sofie, a nie przepłynięcie 1900 metrów, przejechanie 90 kilometrów i przebiegnięcie 21,1. Na dodatek na wczorajszym basenie naciągnąłem sobie coś z tyłu na dole uda i mnie ciągnie calutka noga teraz, więc nawet z dzisiejszego potruchtania też nici.

Do połówki w Borównie podejdę więc na takiej świeżości, jakiej nie miałem nigdy;) Wkurza mnie przede wszystkim brak pewności. Wiecie, ja nie wykluczam, że przyniesie to niezły efekt, bo przecież sportowa forma nie znika ot tak, prawda?:) Ale ta niepewność mnie irytuje. Nie robiąc nic sportowo, robię wszstko wokół. Od 24h nie piłem piwa (yeah!) i zastąpiłem je sokiem z buraków, czyli ekoEPO. Zbieram też szczęśliwe amulety, które mają mi pomóc w osiągnięciu sukcesu. W torbie na wyjazd znalazły się więc: szczęśliwa czapeczka (prezent od MS:*), w której zrobiłem już ochnaście życiówek; szczęśliwy czerwony ręcznik, który układam na kierownicy w T1; ulubiona papierowa taśma do przyklejania żeli i batonów do roweru; najlepszy na świecie Pimpuś; ukochani kibice (w tym Garnek Mocy), a przede wszystkim... Szczęśliwe klapki podrabiane Kuboty czyli Hero by Wrangler z Tesco oraz w zestawie reklamówka z PoloMarketu od Bormana! Chyba będzie dobrze, co?;)

Myślałem, by pobiec w klapkach, wtedy spłynęłoby na mnie najwięcej szczęśliwego szczęścia,
jednak zostawię je sobie na lans przed i po zawodach;)

Tak, na zdjęciu jest fioletowy ręcznik, a nie czerwony.
To dowód na to, że czerwony jest szczęśliwy.
Z fioletowym (w Piasecznie) kompletnie mi nie poszło.

Niestety, szczęśliwe żele z KarkonoszMana już zjadłem, ale bidon Agisko wciąż mam. Będzie git!

To dzięki nim wygrałem Wielki Wyścig 2013, w Borównie/Bydgoszczy też będą!:)

W Poznaniu waliłem w GAR,
w Borównie/Bydgoszczy GAR będzie walił we mnie (swoją mocą:))


wtorek, 26 sierpnia 2014


Bywają takie zawody, w których ważniejsze od czasu jaki osiągniesz jest miejsce, na którym dobiegniesz do mety. Zawody takie wymagają zupełnie innej taktyki. Warto wtedy mieć oczy dookoła głowy i widzieć kluczowych rywali. Obserwować ich formę, odległość od Ciebie i szacować siły. Tak jest na Monte Kazurze. Tam do klasyfikacji generalnej liczą się trzy najlepsze wstępy – a pod uwagę brane są właśnie miejsca na mecie. Wyszło tak, że na 80-100 startujących tam osób zawsze byłem w pierwszej dziesiątce, tam liczy się już miejsce, a nie czas.

Ruszyłem więc mocno. Pierwszych kilkaset metrów przebiegłem w tempie 3:30 (tak mówi Garmin), by w niemal stuosobowej stawce być od początku w czubie. Postąpiłem odwrotnie niż mówią wszelkie podręczniki i odwrotnie niż robię sam zwykle podczas zawodów – wolę spokojnie zacząć, a potem systematycznie wyprzedzać. Tu trasa jest wąska, wyprzedzanie jest utrudnione i uznałem, że lepiej być z przodu i niech to inni martwią się o wyprzedzanie mnie.

Gdy stawka się rozciągnęła i zajmowałem trzecie miejsce, za plecami usłyszałem głos „Krasus, ciśnij, bo jestem za Tobą w generalce i mam zamiar Cię wyprzedzić!”. Nie miałem pojęcia kto to, ale wbił mi niezłego gwoździa, bo nie odrobiłem lekcji i nie przyjrzałem się dokładnie klasyfikacji generalnej. Biegłem więc swoje. Przez jakiś czas prowadziłem „grupę pościgową”, bo czołowa dwójka odskoczyła nam już na samym początku. Jeszcze na pierwszym kółku spadłem na czwarte miejsce, a potem na piąte, szybko jednak przeprowadziłem kontrę i wyprzedzając Gawła usadowiłem się na czwartej pozycji.

To była chyba najbardziej urokliwa runda Monte Kazury /
fot. Dominik Kaczorek (pierwsze u góry również)

Uda już paliły, łydki rwały, a płuca się zapychały, bo Monte Kazura to nie jakiśtam sobie bieg. To napierdalanka jak się patrzy. Po pierwszym kółku masz dość, po drugim modlisz się o metę, a na końcu trzeciego nie ma już nic poza bólem w płucach, mięśniach i klatce. No, z tym „nic” to może trochę przesadziłem, bo są tam świetni ludzie i boska atmosfera:) I tym razem było tak samo, a może nawet lepiej, bo na Kazurkę ściągnęły tłumy obozowiczów biegowych, a ja ich uwielbiam:) I tych trenujących i tych trenowanych!

W każdym razie, uda już paliły, łydki rwały, a płuca się zapychały, ale cisnąłem. Powoli zbliżałem się do trzeciego zawodnika i zaczęła się we mnie tlić iskierka nadziei, że uda się go dorwać. To by dopiero było: trzecie miejsce w finałowym rozdziale tej książki! Nie wiedziałem jednak wtedy, jak piękna to książka. Otóż przez cały ten czas biegłem po TRZECIE MIEJSCE W KLASYFIKACJI GENERALNEJ całego cyklu! Szok i niedowierzanie? Monte Kazura widziała na swej trasie wielu wymiataczy, ale część z nich zaliczyła tylko jeden lub dwa starty, miejsce w generalce było więc nagrodą dla wytrwałych, biegających regularnie.


Widzicie za mną Wojtka w niebieskich spodenkach?
Skoro jest za mną, to jestem trzeci w generalce.
Tak było przez 97% czasu i dystansu zawodów.
Ale w tych najważniejszych 3% załatwił mnie na cacy. / fot. Sportografia.pl

No i ja tam sobie w tej nieświadomości biegłem... Co jakiś czas oglądałem się za plecy monitorując odległość od Gawła, ale ta powoli rosła, więc byłem spokojny. Skupiłem się na łydkach osoby przede mną. A te były coraz bliżej i bliżej! Mam taki sposób, że pod górkę biegnę patrząc pod nogi, by nie wkurzać się na to, że jeszcze jej tak wiele przede mną. No i na przedostatnim podbiegu, patrząc na swoje stopale, zobaczyłem kątem oka buty poprzedzającego mnie rywala. To znak, że jest bardzo blisko. Nie oglądam się już do tyłu, bo przecież Gaweł jest bezpiecznie daleko, liczą się tylko nogi przede mną! Krok za krokiem, pod górę, coraz bliżej!

Ostatni podbieg to plątanina myśli: atakować teraz, czy na zbiegu do mety? Na zbiegu może być niebezpiecznie, a płaska końcówka jest za krótka by przeprowadzić sensowny atak, muszę więc być pierwszy na górce. Dobra, to atakuję w połowie podbiegu, może wystarczy sił.

FRUUUUUUUUU! Obok nas przeleciał właśnie Struś Pędziwiatr i nie był nim bynajmniej Gaweł. To Wojtek, jak się potem okazało, właściciel głosu od zdania „Krasus, ciśnij, bo jestem za Tobą w generalce i mam zamiar Cię wyprzedzić”. I powiem Wam szczerze: minął tydzień, a ja nadal nie wiem, jak to możliwe. On po prostu przebiegł koło nas mniej więcej tak, jakbyśmy my truchtali, a on startował na 1000 metrów. Jak się coś takiego robi na tym zmęczeniu? Na podbiegu o nachyleniu ze 30 stopni? Nie wiem, nie ogarniam, nie rozumiem, ale też bym tak chciał.

Zbaraniałem. Ręce mi opadły i myśli o ataku na Pawła zniknęły. Doleciałem do mety na piątej pozycji z wielkim niedowierzaniem w oczach. Tam okazało się, że gdybym odparł atak Wojtka, skończyłbym Monte Kazurę na pudle w generalce... „Gdybym”...;) Z jednej strony podium było „o włos”, ale z drugiej różnica w naszych prędkościach była taka, że jest to włos dość jednak gruby. W sumie to chyba najgrubszy włos na świecie;) Wygląda na to, że Wojtek odrobił pracę domową i chcąc mnie wyprzedzić, po prostu biegł sobie kawałek z tyłu. No i gdy było trzeba, wcisnął gaz do dechy i osiągnął cel – stanął na najniższym stopniu podium Monte Kazury i zrobił to w pełni zasłużenie. Mi pozostało czwarte miejsce, co w sumie i tak jest wielkim sukcesem. Przed startem cyklu brałbym je w ciemno:)

Teraz na Kazurce będzie przerwa od ścigania się. Będzie mi tego brakowało, bo Monte Kazura to najfajniejszy chyba cykl biegów ever! Podobno jest jednak szansę na noco-zimową edycję z czołówkami. Nie mogę się doczekać!

Amotsfera Monte Kazury i ludzie, których gromadzi to MISTRZOSTWO ŚWIATA!

czwartek, 21 sierpnia 2014


Od ponad dwóch lat powtarzałem wszem i wobec, że najlepsze buty w jakich biegałem to Brooksy Pure Cadence. Gdy Tygrys zapowiedział mi, że zmienię zdanie, byłem nastawiony dość sceptycznie. Dostałem więc od New Balance model M890GO4 i to właśnie te buty miały przebić moje ulubione Brooksy. To męski (literka M) model treningowo-startowych butów biegowych. Dość zaawansowany technologicznie (świadczy o tym cyferka 8), lekki i przeznaczony do szybkiego neutralnego biegania (liczba 90). Ze strony producenta wynika, że w bucie połączono technologie Abzorb i REVlite, co ma zapewnić dobrą amortyzację, przy zachowaniu niewielkiej wagi. Nazwy technologii kompletnie nic mi nie mówią, ale buty są rzeczywiście lekkie i nieźle amortyzują – więc połączenie działa. Mój egzemplarz waży 266 gramów, to o 8 proc. mniej niż w/w Brooksy, a w moim odczuciu NB mają lepszą amortyzację. Kapelusze z głów przez NB, bo to sztuka zrobić buty jednocześnie lekkie i dobrze amortyzowane. Niemal dokładnie tyle samo ważą przeznaczone do biegania naturalnego Adidasy ClimaCool Ride, które amortyzacji praktycznie w ogóle nie mają!


Przy tej lekkości i amortyzacji New Balance są bardzo dynamiczne. Podobnie jak w przypadku wspomnianych już Brooksów Pure Cadence, biega się w nich szybko, a nawet bardzo! Muszę przyznać, że już pierwsza przebieżka (wykonana na trasie przystanek autobusowy – dom, w jeansach i z plecakiem) zachęciła mnie do tego, by się z nimi zaprzyjaźnić na dobre. No i tak sobie w nich biegałem od początku kwietnia przez trzy miesiące. Zaliczyłem w tym czasie kilka startów, m.in. kapitalny Bieg Piotra i Pawła oraz mój dzień konia podczas triathlonu w Nieporęcie. Buty sprawdziły się na nich doskonale. Lekkie, komfortowe i dynamicznie doskonale pasują jako moje „startówki”. Gdybym planował pobiec jeszcze jakiś maraton, na pewno pobiegłbym go właśnie w nich. 8 mm dropu (różnicy pomiędzy wysokością palców i pięty) sprawia, że bieg w nich jest dla mnie czystą przyjemnością.

NB M890GO4 świetnie sprawdzają się m.in. podczas odrzucania kubka z wodą...

... wpadania na metę jako piąty w generalce całkiem dużego biegu... 

i trzaskania samojebek po zawodach, w których zajęło się pierwsze miejsce;)

Doskonale nadają się też do bardzo niszowego skoku w dal tyłem...

... oraz wylegiwania się pod postacią zombie za linią mety;)

NB M890GO4 są dobrze zaprojektowane i świetnie wykonane. Lubię oczojebne kolory, więc ich pomarańcz pasuje mi doskonale, do wyglądu zastrzeżeń nie mam. Uwagę przykuwa też bardzo wygodne wnętrze buta. Nic tam nie uwiera, nie obciera, ani nie wkurza. Można w nich nawet biegać bez skarpetek, choć ja tego nie lubię.

Na chwilę obecną nie jestem w stanie ocenić wytrzymałości tych butów, bo póki co przebiegliśmy razem małe kilkaset kilometrów. Na razie (poza brudem i błotem;)) nie ma na nich większych śladów zużycia, więc jest OK. Na prawdziwą ocenę przyjdzie czas, gdy na liczniku będzie tysiak lub więcej. Nie umiem jednak odpowiedzieć, czy w moim prywatnym rankingu 890-tki przebiły Brooksy Pure Cadence. Za New Balance przemawiają lekkość i lepsza amortyzacja, Brooksy zaś są chyba jednak trochę bardziej dynamiczne, a przede wszystkim nie zrobiły mi nigdy krzywdy. Wszystko wskazuje więc na to, że kwestia ta pozostanie na razie nierozstrzygnięta. Do biegania w 890-tkach zamierzam wrócić, będę jednak pilnował, by było to mniej i rzadziej niż dotąd.

Buty kosztują 399,99 zł, nawet na Allegro nie udało mi się znaleźć ich taniej. Jak na szosówki to sporo pieniędzy. Choć z drugiej strony już pierwsze bieganie w nich daje poczucie, że mamy do czynienia z produktem wysokiej klasy i jakości. Połączenie lekkości z amortyzacją i dynamiką robi naprawdę świetne wrażenie. Gdyby tylko miały wsparcie dla pronatorów... (to pewnie nie byłyby tak lekkie:/). Moim zdaniem za bardzo dobre buty cztery stówki można zapłacić. Tym bardziej, że Adidas czy Nike za swoje topowe modele wołają jeszcze więcej.


To taki mały eksperyment, wideo recenzja. Podoba Wam się taki format, w którym dostajecie skondensowane informacje o sprzęcie biegowym? Chcielibyście zobaczyć więcej takich testów? Co najbardziej Was interesuje? Aby być na bieżąco z kanałem YT warto go zasubskrybować i kliknąć w ustawieniach subskrypcji „Chcę otrzymywać powiadomienia”. Dzięki temu niczego nie przeoczycie:)

Bez dziegciu nie ma miodu
Niestety, laurka (w pełni zasłużona!) dla NB M890GO4 ma też czarną stronę. Mam mocno pronującą stopę i choć biegałem już (i nadal biegam!) w butach neutralnych, to te akurat mi zaszkodziły. Wg wideo analizy przeprowadzonej w Ergo w Brooksach Pure Cadence też nie powinienem biegać, a jednak tam problemów nie było, NB po prostu pechowo nie pasują do mojej nogi, ale wyszło to dopiero po kilku miesiącach i kilkuset wybieganych kilometrach. Pomarańczowe rakiety od New Balance szybko stały się moją ulubioną parą butów i biegałem w nich bardzo często. Efekt? Problemy z pasmem biodrowo-piszczelowym. Wróciłem do starych NB M870BB2 ze wsparciem dla pronatorów, mocno pracowałem w domu nad ćwiczeniami i kontuzja zniknęła. Cóż, w szybkich i lekkich 890-tkach będę już biegał tylko krótkie i mocne treningi, pewnie zaliczę w nich też parę jesiennych startów.

Kto chce buty, kto chce??
A na koniec jeszcze przypomnienie, że i Ty możesz mieć swoje 890-tki! Jak wiesz (lub też nie) NB przygotował trochę edycji specjalnych na największe światowe maratony (kliku-kliku) modelu M890. Aby wygrać dowolnie wybraną parę 890-tek wystarczy wykonać kilka prostych kroków:
- odpowiedzieć na pytanie konkursowe „Jaki polski bieg i dlaczego powinien otrzymać własną edycję NB 890?”
- zrobić sobie fajne zdjęcie podczas wykonywania deski/planka (jak poprawnie wykonywać deskę przeczytacie TUTAJ);
- opublikować fotkę deski/planka wraz z odpowiedzią na pytania na stronie wydarzenia na Facebooku.

I to koniec. Już! Chyba niewiele jak za buty kosztujące cztery stówki, co?:)

poniedziałek, 18 sierpnia 2014


Wybiegamy spomiędzy drzew i... „bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”. Masakryczny burak zaliczony w okolicy 10-11 kilometra sprawił, że (prawdopodobnie jako jedyni) odwiedziliśmy imponujący kamieniołom ukryty w lesie. Wtopa jak stąd do Dubrownika, nadłożone 1,5 km i stracone co najmniej 20 minut. Czy to coś znaczy? Czy świat się skończy z tego powodu? Nie. Przecież w czwartek wjechaliśmy razem rowerami na Łącznik i na Stóg Izerski. Zdyszani jak miechy kowalskie, z palącym bólem w udach, z głośnym AAAAAARGH podczas najtrudniejszego kawałka, wjechaliśmy. A na szczycie, pijąc zimne piwo i kontemplując górski widok z żalem spoglądaliśmy na zegarki odmierzające czas do chwili, gdy powinniśmy już zjeżdżać. I potem pędząc ze Świeradowa do Mirska chciało mi się śpiewać i krzyczeć z radości.

Konkurs na głupie miny

Biegniemy leśną drogą. Po bokach głębokie na 30 cm koleiny z wodą/błotem. Napieramy więc środkiem. „Uwaga, ślisko!” dociera do mnie głos Jędrka niemal dokładnie w chwili, gdy prawa noga odjeżdża mi na błotku w prawo i w dół. Szukając ratunku składam się jak scyzoryk i robię piękny przewrót przez lewe ramię zakończony lądowaniem w wodzie i błocie. Oczyma wyobraźni widzę sędziów siedzących za stolikiem, którzy unoszą tabliczki z ocenami za styl: 10, 9, 10, 10, 9 – fikołek niemal idealny! Cały w błotnistej mazi podnoszę się i po paru chwilach lecę dalej. I choć rzucam „k...” i „ch...” na lewo i prawo, to nic się przecież nie stało. Bo wieczorem usiądziemy z ekipą na tarasie, wystawimy wielki gar martynowej pikantnej zupy z soczewicy (pychota!) i będziemy zastanawiać się, czy kozy-zombie nadejdą dziś w nocy z prawej, czy z lewej strony. Będziemy śmiać się z błędów i wtop i planować kolejne starty. Mówić, że było mokro jak diabli, padał deszcz, mapa zamokła, ufajdałem się w błocie jak nigdy, ale było fajnie. Było warto. Zmarzluchy zawiną nogi kocem, ale z zimnego cydru czy piwa nikt nie zrezygnuje. Fikołek w błocie traci znaczenie, bo przypominam sobie piątkowy wyjazd na dwie zapory i najlepszego pstrąga z czosnkiem jakiego jadłem w życiu. I wieczorne wspólne pakowanie plecaków, dyskusje o tym co ubrać, co zabrać i czy jest sens dźwigać czołówkę na sierpniowy rajd.

Jestem już 3 kg ponad wagę startową, dziwicie się?;)

Mimo braku treningów, mimo bolącego pasma, już od 10 czy 15 km (faktem jest, że w ogóle nie powinienem był startować, ale opuścić IWW...?), udało się przez całą trasę utrzymać sensowne tempo na przebiegach (okolice 5:30 min/km), a najszybsze pięć i najszybsze dziesięć kilometrów zrobiliśmy z Jędrkiem w końcówce. Niestety, po raz kolejny nawigacyjne buraki nie pozwoliły mi na zrealizowanie celu, którym było miejsce na pudle. Plasując się na mecie jako dziewiąty zawodnik z czasem 6:12, zawiodłem. Nie spełniłem własnych oczekiwań i nie zrealizowałem celu, który sam sobie wyznaczyłem. Co więcej, nie był to cel nierealny, bo on leżał w zasięgu ręki. Powinienem być wkurzony. Ale jak zobaczyłem siedzących przed drzwiami do bazy Radka z żoną, Bormana i mistrza Mańka, to...






Dla tych najbardziej zainteresowanych bieganiem,
mapy z przebiegami i dowód że, mimo bólu, noga nieźle podawała

Sport jest moją pasją i daje niewyobrażalnie wiele radości, satysfakcji i szczęścia, ale jednocześnie jest sposobem na poznawanie wspaniałych ludzi i spędzanie z nimi czasu w wyjątkowych okolicznościach. „Wszystko maaaaaam!” – przypomniały mi się kultowe już słowa Bo z KarkonoszMana.

Bo życie to suma emocji. To kolekcjonowanie chwil, które chowamy w głowie układając je na półce z takimi etykietami jak „do wspominania” czy „do wzruszania się”. Zbieranie uścisków dłoni osób, które coś znaczą w życiu. Które pojawiają się (czasem nieoczekiwanie) i zostają, na długo. Picie piwa na bujanym fotelu ze wzrokiem wlepionym w Góry Izerskie. Wspólne przesiadywanie na tarasie Magicznego Domku i wypatrywanie nadchodzących zombie (nie, niczego nie paliliśmy, po prostu nadmiar endorfin oraz reset umysłu rozluźniają zwoje mózgowe). Poranne śniadanie (jajecznica z woka jest pyszna!), które ciągnie się godzinę, bo rozmowom nie ma końca. Że zacytuję klasyka Bormana: „Takie dni jak ten są jak poezja, a reszta jak proza życia. Rysiek Riedel miał rację śpiewając, że w życiu piękne są tylko chwile.”

Tak, Izerska Wielka Wyrypa 2014 była kolejną imprezą sportową, w której rywalizacja, wyniki, wyścigi i wszystko inne zeszło na dalszy plan. Te wszystkie przyziemności schowały się za ludźmi. Za osobami, z którymi spędziłem kilka dób gdzieś na drugim końcu Polski. Za tymi, którzy zamiast siedzieć w domu z najbliższymi w sobotnie popołudnie przyjechali 100 kilometrów z Wałbrzycha do Lubania by się z nami zobaczyć. Za tymi, którzy po ukończeniu swojej IWW czekali aż dotrzemy do mety, a potem miast wracać do domów, pojechali z nami zobaczyć Magiczny Domek i kozy zombie na własne oczy. No i za tymi, którzy w ogóle pojechali tam tylko dlatego, że paru popaprańcom zachciało się taplać gdzieś w lesie w błocie. IWW ukryła się za inspirującą rozmową z Bormanem, schowała jak słońce za Magicznym Domkiem, którego czar oplótł kolejnych kilka osób.


poniedziałek, 11 sierpnia 2014


Jest parę rzeczy, których nie lubię jak cholera. Po pierwsze to kiszona kapusta. No kurde, nawet jak po prostu jest w lodówce, to aż mnie skręca. Na palcach jednej ręki policzyłbym sytuacje, w których jedzenie kiszonej kapusty sprawiło mi przyjemność. Druga rzecz to dziewczyny palące papierosy i jeszcze przy tym przeklinające, to masakra! Trzecią rzeczą są treningi kolarskie w złych warunkach – za nic nie sprawiają mi przyjemności, a jeszcze rower trzeba czyścić. No i po czwarte – być przeziębionym latem... I z tym właśnie mam teraz do czynienia. Gardło boli mnie tak, że wzdrygam się na przełykanie śliny. Tak, wiem, przejdzie za kilka dni. Ale na chwilę obecną wkurza mnie to niemożebnie.

Ale żeby się tak nie wpieniać, bo podobno najgorsze co może w domu być to chory facet, to zrobimy znów coś fajnego, dobra?:) Co ja się będę rozgadywał, czek-ir-ap!



O co więc chodzi? Chodzi o to, że chcemy Was z Mateuszem zachęcić do ćwiczenia. Bo ćwiczyć warto! Pamiętajcie, że mocne mięśnie korpusu (deska, deseczka, desunia!) mocno pomagają w trakcie biegu, a o przydatności dla triathlonistów to chyba nie muszę wspominać, co? Robicie deskę, trenujecie ją, ćwiczycie, napieracie jak się pacza! Ja na przykład deskę robię trzy razy z 90-sekundową przerwą. Doszedłem do dwóch minut w każdej serii.

Jak robić deskę? Pamiętajcie o tym, by trzymać ciało w prostej linii (przyda się duże lustro lub ktoś z boku, kto powie Wam „dupsko niżej!” albo „głowa prosto!”), a całość powinna być trzymana głównie mięśniami brzucha. Nie zapominajcie też o spiętych pośladach! Jeśli boli Was grzbiet to znaczy, że brzuch już nie trzyma i należy przerwać ćwiczenie. Można opierać się na łokciach, a można na dłoniach (jak my na powyższym filmiku). Deska ma też wersje boczne. Trudniejsze wersje to na przykład na piłce (jak na zdjęciu na samej górze). Generalnie im więcej rodzajów planka będziecie robić, tym lepiej!


Deska to poważna sprawa i zajmują się nią poważni ludzie!

Pochwalcie się więc jak robicie deskę! Zróbcie sobie zdjęcie jak robicie deskę w wyjątkowym miejscu, z wyjątkowymi ludźmi lub w wyjątkowych okolicznościach. Pokażcie swoją kreatywność! Jeśli do zdjęcia deski dorzucicie odpowiedź na pytanie konkursowe i odpowiedź ta będzie równie kreatywna, to do wyciągnięcia są buty biegowe New Balance z serii 890 To bardzo dynamiczne i lekkie neutralne buty. Ja mam pięknie pomarańczowe M890 GO4 i bardzo je sobie chwalę (recenzja na blogu za tydzień), Wy będziecie mogli wybrać z szerokiej palety 890-tek (kliku-kliku)

Pytanie konkursowe nie wymaga specjalistycznej wiedzy, wymaga kreatywności!:)

Jak wiecie (lub też nie), New Balance wyprodukował kilka edycji specjalnych butów biegowych NB 890 na poszczególne maratony (m.in. Boston, Londyn, Nowy Jork i Rzym). Nasze pytanie brzmi zatem: Jaki polski bieg i dlaczego powinien wg Ciebie otrzymać własną edycję NB 890?

Odpowiedzi na pytanie udzielajcie do 25 sierpnia włącznie wrzucając je na stronie wydarzenia na FB (kliku-kliku). Pamiętacie, by dołączać zdjęcie jak robicie deskę/planka. Najbardziej kreatywny pomysł (oceniamy zdjęcie i odpowiedź na pytanie) zostanie nagrodzony dowolną wybraną edycją NB 890. W skład jury wchodzą Mateusz Jasiński (New Balance, Trenerbiegania.pl) i Marcin Krasoń, Krasus (Biecdalej.pl).


niedziela, 10 sierpnia 2014


Przyzwyczaiłem się do tego, że to mi kibicują. Że mówię, o której godzinie będę przebiegał tu i tam, że słyszę „dawaj Krasuuuus!” albo „nakurwiaj!” i inne rzeczy, które sprawiają, że przebieram nogami szybciej. Że chce mi się bardziej. W recenzji książki „Biegać mądrze” zwracałem uwagę na kilka rzeczy, na które książka ta otworzyła mi oczy. Wśród nich było m.in. kibicowanie. Na PozTri pojawiłem się więc w tym roku nie jako zawodnik, a jako kibic. Znajomych startowało tam co nie miara, było więc kogo wspierać! Wymieniać nie będę, bo na bank zapomnę o kimś i będzie afera;) Nie ukrywam, że jednym z powodów, dla których chciałem pojechać do Poznania, była też możliwość zostania chwilowym asystentem Magdaleny, czyli bezapelacyjnej królowej polskich tri-kibiców, która swoim waleniem w Garnek Mocy dodaje siły w najtrudniejszych momentach prawie każdych zawodów.

No i pojechaliśmy. Muszę przyznać, że stojąc na brzegu Malty to nielekko Im zazdrościłem. Gdy wybrzmiała armata startowa to aż ciary mnie przeszły po plecach! Tak to cudnie wyglądało, te tysiąc osób w wodzie! Najbardziej niesamowity był dźwięk, do którego przyrównać da się jedynie tupot stóp podczas (Pół)Maratonu Warszawskiego, gdy ten przebiega tunelem. Dźwięk rąk i nóg intensywnie pracujących w wodzie był nie-do-o-pi-sa-nia. Nie umiem tego opisać, ale przeżywałem w trakcie ogromne emocje, odbierałem niemal mistycznie.

Popodniecawszy się startem, popędziliśmy z NKŚ na metę etapu pływackiego, by wyłapywać tam znajomych. I pojawiali się. Jeden po drugim, po drugim trzecia, kolejna i kolejny. Ależ ja Im zazdrościłem, ależ na nich spoglądałem! W miarę upływu czasu moja zazdrość niestety nie opadała. Jedna z najszybszych tras rowerowych w Polsce, płaska, prosta, szeroka i z pięknym asfaltem, jechałbym! Schowana w samochodzie Zuzka ze łzami w zatyczkach od lemondki spoglądała na śmigających ulicą Warszawską triathlonistów...

Widząc takie plakaty nie można było nie wcisnąć mocniej pedałów! / fot. Martyna & Paweł

Nie spodziewałem się, że kibicowanie może sprawić tyle frajdy. Wyliczanie kto za ile będzie przejeżdżał, przygotowywanie pĄplakatu i darcie ryja tam były jednymi z moich najfajniejszych sportowych przeżyć. Ostro się na tej trasie rowerowej zgrzałem, bo słońce operowało konkretnie, ale kilkudniowy ból karku to nic przy radości jaką dał nam ten czas. Strasznie fajne było to, że wiele osób mnie tam rozpoznawało. Wypatrzyłem kilku znajomych triathlonowych forumowiczów (pozdro!) i kilku stałych czytelników bloga (pozdro!). Najwięcej frajdy dało mi jednak te parę osób, które po/przed zawodami podeszło ze słowami: „Siema, czytam bloga, fajny jest!” Dla tych osób to pozdro-pozdro-pozdro!:)

Z kolei podczas etapu biegowego spełniłem jedno ze swoich marzeń, przez bite pół godziny mogłem WALIĆ W GAR! Ależ się działo! To było około 5:30, więc najlepsi jakiś czas byli już na mecie, a my dopingowaliśmy innym. Ależ to był czas! Staraliśmy się wyłapywać imiona i każdej osobie kibicować oddzielnie. Co niektórzy wyrażali zdziwienie „Krasus i Garnek Mocy??” i to też było strasznie miłe, bo ktośtam mnie rozpoznał. Prywatni znajomi otrzymywali specjalną porcję dopingu z głośnym wykrzykiwaniem imienia i nazwiska, ależ wtedy przyśpieszali! Mam tylko nadzieję, że to nie dlatego, że mieli naszego dopingu dość i chcieli uciec;)

Kibicujący pĄpkinsi wspierali m.in. Przemysława, czyli współGARnkowicza Mocy / fot. Garnek Mocy

Grupowa samojebka... / fot. Wybiegany 

...i jej nie do końca udana próba od kuchni / fot. KGB & Mari

A po wszystkim wspólne zdjęcia, uściski, radość, gratulacje i uśmiechy, to była przygoda! Choć trzeba zaznaczyć, że warunki były piekielnie trudne i dla każdego kto ukończył te zawody należy się wielki szacun, kapelusze z głów, ludziska!

kĄkurs, znowu kĄkurs!
Wciąż trwa kĄkurs, w którym wygrać można własną tubę musli (Wasza kreatywność w wymyślaniu nazw robi wrażenie, ale liczę na więcej, więcej, więcej!;)), a tu znowu można coś dostać! W sobotę przed zawodami ogłosiłem na FB szybki mini-kĄkursik. Jako że przejechałem tego dnia na rowerze 90 km w 2:36:34, to nagrodę otrzyma osoba, która zrobiła na PozTri czas najbliższy moim 2:36:34. Na dystansie 1/2 IM pod uwagę brany jest czas roweru, a na 1/4 cały wynik. Wrzucajcie do końca przyszłego tygodnia (niedziela wypada 17 sierpnia) swoje wyniki tutaj, w komentarzach:)

Nagroda? Triathlonowy niezbędnik: opaska na czip oraz pasek na numer startowy marki Compressport od oswojonego sklepu biegowego Natural Born Runners!:) Pasek na numer świetnie sprawdza się nie tylko na zawodach triathlonowych, ale także na „normalnych” biegach (nie trzeba dziurawić agrafkami ulubionych koszulek i jest gdzie włożyć żele), a o przydatności opaski na czip wiedzą ci pechowcy, którzy zgubili czipa na tri-zawodach, a to się zdarza.

Jeden zestaw powędruje do osoby, której wynik będzie najbliżej mojego 2:36:34, a drugi zostanie wylosowany wśród wszystkich, którzy pochwalą się wynikiem (przypominam, że chodzi o etap rowerowy na 1/2 i/lub całość na 1/4 IM). Pamiętajcie o podpisaniu się, bym mógł zweryfikować wpis w przypadku zwycięstwa!:)

A koźlak się chłodzi...
„Lubię piwo – tak po prostu. Czasem mam ochotę na piwo lżejsze, z gatunku pszenicznych, esencjonalnych, ale najbardziej lubię piwa typu koźlak, cięższe, mocniejsze, rozgrzewające.” – to informacja od Magdaleny ESz-ER, która wygrywając lipcową edycję Biegiem po Piwo została pierwszą kobietą w historii, która otrzyma piwo z tego tytułu! Strasznie się cieszę, bo dotąd los wybierał samych facetów. Owszem, jest ich więcej w konkursie i biegają więcej, ale nareszcie szczęście uśmiechnęło się do dziewczyny.

Magda, jak sama mówi, jest „zwierzęciem korporacjnym”, które parę miesięcy temu postanowiło wrócić do aktywności fizycznej. Proszę, proszę, cóż za powrtót – od razu z piwem! Magda biega kiedy tylko może, czasami robi to ze swoim pięcioletnim synem, który towarzyszy jej wtedy na rowerze:)

Do lipcowej edycji Biegiem po Piwo dołączyło 708 osób, które łącznie przebiegły 67,3 tys. kilometrów, konkretnie, co?;) Trwa już sierpniowa edycja zabawy, więc rach-ciach dołączamy (kliku-kliku) i zapraszamy znajomych. Zrobimy tak: jeśli liczba uczestników przekroczy tysiąc, stanę na rzęsach i poszukam sponsora, by co miesiąc zamiast jednego piwa dla jednej osoby, były na przykład dwa piwa dla trzech osób:) Co Wy na to?

Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie.
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi (jeśli nie pijesz piwa to dostaniesz coś innego;)), wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
9) Miło mi będzie jeśli polubicie blogowy FP na Fejsiku i zaprosicie znajomych do gry.


czwartek, 7 sierpnia 2014


Red tuba dla mężczyzn: „Dziewięć specjalnie dobranych składników pozwoli utrzymać libido na najwyższym poziomie, wspomoże w produkcji niezbędnych hormonów płciowych oraz umożliwi czerpanie radości z życia, redukując jednocześnie skutki codziennego stresu i przemęczenia” – to jedna z ciekawszych mieszanek musli jakie znalazłem w ofercie Musli Tak Jak Chcesz, czyli sklepu internetowego z musli, którego ofertę mogłem ostatnio przetestować. Panie również mają swoją mieszankę, nazywa się Sexy lady. Ale to wcale nie gotowe mieszanki są najbardziej sexy, tylko możliwość skomponowania własnej, która zapakowana w specjalną tubę dotrze pod drzwi już po kilku dniach.

Obsługa systemu do komponowania musli nie jest przesadnie skomplikowana, choć chwilami miałem wrażenie, że mogłaby być bardziej intuicyjna. Po lewej stronie ekranu mamy tubę o pojemności 1,7 litra, a po prawej wybieramy składniki. Najpierw mieszanka podstawowa, czyli baza musli. Do wyboru jest kilkanaście różnych płatków zbożowych. Niektóre są preperowane, inne w miodzie – przy każdym podana jest cena, a jak dodamy bazę do tuby, pojawi się tam waga. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak, gdy wybieramy dodatki, bo tych jest ponad sto – to co tygryski lubią najbardziej! Jak ktoś ma ochotę, może dodać pół kilograma krówek lub żelek-misiów, ale fajniej jest pokombinować i dobrać sobie parę różnych rzeczy. Wśród dodatków znajdziemy m.in. takie cuda jak łuski babki jajowatej, liofilizowane owoce, korzeń maca, smoczy owoc czy jagody inkaskie. Dobrze, że na stronie jest dział „polecane składniki”, skąd dowiemy się, dlaczego warto jeść nasiona szałwii hiszpańskiej (chia) czy orzechy pecan.


Gdy ujrzycie komunikat, że tuba jest już pełna, czas przejść dalej. I tu mały minus strony, bo dodatków jest sporo i przewinięcie na górę zajmuje trochę czasu. Brakuje sensownie umieszczonego przycisku „na górę”, dzięki któremu oszczędzilibyśmy sobie żmudnego kręcenia kółkiem myszki. Niestety, wbrew zamieszczonym zapowiedziom, nigdzie nie widzę tabeli wartości odżywczych mojej tuby. Fajnie byłoby je obserwować w miarę dodawania/ujmowania kolejnych składników, a tu nic z tego. Dopiero jak tuba do Was dotrze, zobaczycie ile ma kalorii i składników odżywczych. Myślę, że systemowo wdrożenie czegoś takiego na stronie sklepu nie byłoby trudne, a dla wielu osób byłaby to spora wartość.

W zależności od tego jaką opcję wysyłki wybierzecie, przesyłka będzie darmowa (odbiór osobisty) lub płatna 13,99 zł (dostawa kurierem). Co ważne, na koszt przesyłki nie wpływa liczba zamówionych tub, płacicie z góry ustaloną stawkę. Warto więc zamawiać kilka, wówczas koszt przesyłki się rozkłada i boli mniej.


Czy warto? Mam zgryz z oceną tego, czy te musli są drogie czy tanie. Przeciętna tuba to 20-25 zł, czyli kilkakrotnie więcej niż marketowe musli. Dotąd kupowałem zwykle jakieś gotowce w Lidlu, ale... no właśnie, jest to produkt całkowicie nieporównywalny! Gotowe musli dostępne w sklepach mają kilka składników, których jakość bywa zresztą różna. Nawet nie ma co marzyć o tym, by zawierały takie bogactwo jakie oferuje Musli Tak Jak Chcesz. Trzeba więc kupione w markecie musli wzbogacać samodzielnie, ale i to nie jest takie proste. Zakup kilkunastu dodatków na własną rękę byłby sporym wydatkiem, a tu co tydzień możecie jeść inne musli, które można modyfikować w zależności od potrzeb energetycznych czy diety (w ofercie są także składniki bezglutenowe). Jeśli jakiś dodatek nie przypadnie do gustu to można nigdy więcej go nie brać.

Ja jestem trochę leniuchem i kombinować samodzielnie ze składnikami kupionymi składnikami mi się po prostu nie chce. Mimo że mamy w domu trochę różnych rzeczy, to biorąc rano płatki bardzo rzadko coś do nich dorzucam. Dlatego pomysł gotowych fajnych musli przekonuje, a jak się zastanowić, to 3-5 złociszy za smaczne i zdrowe śniadanie, to nie jest jakoś bardzo dużo.

Ewentualnie przyczepiłbym się jeszcze do jednej rzeczy. Tuba jest solidna, aż żal jej wyrzucać, czy nie dałoby się jakiegoś recyklingu prowadzić? Np. zniżka dla kupujących, którzy dostarczą kilka tub?

KĄKURS

A swoją drogą, kto chce swoją tubę? Bo widzicie, ja mam, ale moja tuba (zdjęcie poniżej) jest jakaś taka... uboga. Czegoś jej brakuje. Czego? Nazwy! Bo każda tuba kupowana w Musli Tak Jak Chcesz może zostać nazwana. Kto mi pomoże, no kto? Kto wymyśli najbardziej odjazdową, najbardziej pĄpastyczną i wypasioną nazwę dla mojej tuby musli?:) Dwa najfajniejsze pomysły (wrzucajcie je tutaj w komciach) dostaną po dowolnej skomponowanej przez siebie tubie musli. Co Wy na to? Wchodzicie?:) Macie dokładnie tydzień, CZAS START!