BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

środa, 24 września 2014


Po tym jak żywota dokonały moje Kanadie, postanowiłem zaszaleć i kupić terenowe buty z wyższej półki. Padło na Inov-8 Roclite 295, choć miałem trochę obaw. Przede wszystkim dlatego, że to buty drogie. Kurczaki, PIĘĆ STÓW za buty biegowe? To jest, jak na moje postrzeganie wydatków na sport, bardzo dużo. No ale zachwalali... Że to petarda a nie buty, że przyczepność, że Inov-8 itd. Obawy budził także sam ich profil. To buty lekkie, bez solidnej amortyzacji i z niewielkim spadkiem od pięty do palców. Bałem się ich szybkości i lekkości dlatego, że kupiłem je głównie od biegania na orientację, gdzie będę pokonywał w nich 50-60 km, nie zdejmując z nóg czasem i przez 12 godzin (rekord 15h).

No ale się odważyłem, kupiłem i założyłem. Pierwsze wrażenia: są bardzo lekkie, dość twarde i... niezbyt wygodne. Wiecie, w dzisiejszych czasach niektórzy producenci butów już na dzień dobry robią laskę naszym stopom – musi być mięciutko, gładziutko i do rany przyłóż normalnie. Inov-8 to buty w teren, one mają być agresywne, szybkie, twarde i silne! I takie właśnie są. Te buty w żadnym wypadku nie nadają się do biegania na bosaka. No ale kto biega po górach albo bagniskach bez skarpet?;)

No to co? No to w teren! Roclite’y kupiłem na początku marca 2013. W piątek w nich trochę pobiegałem, a w sobotę... wystartowałem w zawodach Złoto dla Zuchwałych – 25 km na orientację. Jak się buty spisały? Hmmm, co tu dużo mówić. Odcisków: zero. Otarć: zero. Problemów: zero. Pozycja na mecie: pierwsza!:)


W butach na stałe zacząłem biegać w terenie – czyli treningi po lesie, podbiegi terenowe, biegi górskie, no i biegi na orientację. Jak dotąd przebiegłem w nich około tysiąca kilometrów, zdążyłem więc poznać je od podszewki, recenzję podzielę więc na dwie konkretne części: zalety i wady.

ZALETY butów Inov-8 Roclite 295:
Podeszwa – one mają genialną podeszwę, bez dwóch zdań. Agresywny bieżnik, jeszcze lepszy niż ten w Kanadiach, w których biegałem poprzednio, kapitalnie spisuje się na piachu, śniegu, kamieniach, błocie, w lesie i na polu. No jasne, że jak jest gładki lód, to się człowiek w nich wypierniczy, ale żeby tak się nie stało, to trzeba mieć nakładki z metalowymi kolcami na nogach. No jasne, że jak jest sypki piach i ostry podbieg to się człowiek zakopie, bo w każdych butach by się człowiek tam zakopał. Ale rozsądne oczekiwania Roclite’y zdecydowanie spełniają. Biegam w nich o każdej porze roku, po lasach, polach, górach i śniegu – nigdy nie narzekałem. Podeszwa nieźle spisuje się też na górskich szlakach, nawet na skałach trzyma się bardzo dobre, ale przy wyjątkowo śliskich kamulcach albo korzeniach można wywinąć orła.


Gumowy otok wokół palców – jedną z cech, jaką powinny dla mnie posiadać dobre buty w teren jest otok wokół palców stopy. Rozwiązanie to chroni przed uderzeniami w kamienie czy korzenie, o które w trakcie szybkiego biegu po lesie łatwo jest zahaczyć. Inov-8 Roclite 295 taki otok mają i sprawuje się on bardzo dobrze. Gdy trzeba uchroni palucha przed złamaniem czy obtłuczeniem.

Wytrzymałość – ani przez jeden dzień butów tych nie oszczędzałem. Były katowane błotem, tonęły w bagnach, walczyły z haczącymi się jeżynami i palącymi pokrzywami. W domu do pralki, na suszarkę i na kolejny bieg. Przez półtora roku prałem je pewnie z piętnaście razy, drugie tyle były przemoczone i nasiąknięte błockiem najróżniejszej maści, że o deszczówce nie wspomnę. Buty nie rozpadły się, choć po materiale widać, że były intensywnie używane.

Szybkość – mimo braku czary-mary magicznej pianki oddającej energię kinetyczną i gromadzącego ją systemu KERS, Inov-8 Roclite 295 to piekielnie szybkie buty. Są lekkie (brudne w moim rozmiarze to 320 gramów, bez brudu pewnie sporo mniej;)) Na płaskich przebiegach polnymi bądź leśnymi drogami pokazują pazury! Buty mają 9-milimetrowy spadek pięta/palce, w porównaniu do konkurencyjnych Cascadii ważą o duże kilkadziesiąt gramów mniej i mają o 7-9 milimetrów cieńszą podeszwę. Tę, rzadko spotykaną w butach terenowych innych niż marki Inov-8, lekkość czuć na każdym kroku.



WADY:
Zapiętek – W moim egzemplarzu ten problem się nie pojawił, ale wiele osób biegających w Roclite 295 narzeka na zapiętek. Taki na przykład kolega B. twierdzi, że: „gąbka w zapiętku skulkowaciała. Zrobiły się takie grudki, które obcierały piętę i przez to szybko przetarł się też sam materiał.”. Ale jak B. te grudki wyciągnął, to obcierać przestało.

Załamanie przy małym palcu – temu samemu B. przetarł się też materiał w okolicach małego palca, i to w obu butach. Tu czy tam czytałem, że innym też się to zdarzało, ale znów – mój egzemplarz, mimo intensywnego używania, wielokrotnego prania i tysiaka na karku, takiego problemu nie zna. Być może miałem szczęście;)

Nie dla każdego  – to nie są buty dla każdego. Jak ktoś ma wąską stopę i pronację w gratisie, to przy lądowaniu na pięcie buty mogą potęgować wykrzywianie stawu skokowego. Osoby z delikatną stopą mogą mieć problem z obtarciami lub po prostu twardością tych butów, która może zemścić się bólem kości śródstopia. Nie każdy akceptuje tego rodzaju obuwie. Moje nogi doskonale spasowały się z tym modelem, ale znam osoby, którym te buty po prostu nie pasują.


PODSUMOWANIE
Inov-8 Roclite 295 to bardzo dobre buty terenowe. Szybkie, lekkie, twarde i agresywne na trasie. Z opinii ludzi wynika jednak, że można trafić na lepszy lub gorszy (pod kątem wytrzymałości) egzemplarz. Mi się udało i gdybym dziś kupował buty trialowe trailowe, kupiłbym kolejne Inov-8. Trzeba jednak przypomnieć, że sporo kosztują. 500 zł to katalogowa cena, widziałem w internecie kwotę 399 zł za stary model (obecnie w sklepach jest nowszy), a Kanadie w Decathlonie są do kupienia nawet za mniej niż 250 zł. Ale jeśli kogoś stać, to Inov-8 są wg mnie dobrym wyborem. Przed zakupem warto jednak przymierzyć je i choćby pochodzić po sklepie.


czwartek, 18 września 2014

Borówno poszło jak się patrzy, a po nim... pustka. Miałem coś takiego po Rotterdamie – misja wykonana, cel osiągnięty, poziom satysfakcji kosmiczny i... co dalej? Pustka, którą potrzebuję wypełnić. Kilka dni odpoczynku po ostatnim triathlonie i już miałem wyznaczone dwa cele: mistrzostwa Polski w pieszych maratonach na orientację na dystansie 50 km, a trzy tygodnie później Półmaraton Kampinoski. O ile w ramach przygotowań d PMnO powinienem głównie popracować nad koncentracją i likwidacją durnych błędów nawigacyjnych, które zwykle popełniam (biegowo wystarczą weekendowe długie wybiegania), to na Kampinos zapragnąłem mieć swój drugi w życiu plan treningowy! O, taki będę! Oczywiście, podobnie jak w przypadku przygotowań do Rotterdamu nie ma mowy o rozpisanym na minuty, godziny i kilometry planie, tym razem nawet nie zanotowałem wskazówek w Excelu, po prostu mam to w głowie.

Czasu jest niewiele, więc zrealizowany zimą plan skompensowałem do sześciu tygodni. Na początek kilka spokojnych treningów, by to czy tamto wzmocnić i wejść na obroty. Potem tempa progowe, interwały, podbiegi, biegi ciągłe, piramidki, no i tempówki, bo to wg mnie jeden z kluczy do sukcesu. Półmaraton Kampinoski odbędzie się w terenie, więc postaram się kilka treningów tempowych zrobić w lesie i butach terenowych. Stawiam na sprawdzone w moim przypadku zróżnicowanie treningów i słuchanie własnego organizmu. W gratisie #schodingpĄpkins, powrót na treningi funkcjonalne, a przede wszystkim to, czego zabrakło mi w wakacje: regularność. Chcę biegać 3-4 razy w tygodniu z kilometrażem na poziomie nie większym niż 50-60 km. Uważam, że w moim przypadku nie ma potrzeby biegać więcej.

Minęło półtora tygodnia od początku przygotowań i jest bosko! Czuję, że żyję. Noga podaje coraz lepiej, porównuję treningi do tych sprzed pół roku i choć wciąż widać trochę zaległości, to w oczach wręcz robię postępy. Przede wszystkim jednak, sam ze sobą doskonale czuję się w takim „reżimie treningowym”. W sobotę lub niedzielę rozpisuję sobie ogólny plan treningów na dany tydzień, a potem go realizuję, tu czy tam czyniąc zmianę lub wyjątek. Bo nie byłbym sobą gdybym czegoś nie podmienił lub nie przesunął. Ale odpuszczania nie ma. Przyzwyczajam się do przebywania poza strefą komfortu, to tam znajduje się budulec do życiowej formy. A cudzysłów przy reżimie treningowym nie jest od parady, bo w porównaniu do większości biegających kolegów i koleżanek to nadal biegam od Sasa do Lasa i bez większego porządku. Ten rok pokazał jednak, że w tym szaleństwie jest metoda, w moim przypadku działa.

Co ma mi ten plan dać? Chciałbym pobiec Półmaraton Kampinoski w okolicach 1:25. To o 2 min. gorzej od półmaratońskiej życiówki z Warszawy, ale Kampinos to bez porównania trudniejsza trasa. Przede wszystkim nie ma ludzi i prawdopodobnie większość dystansu przebiegnę sam. Będę musiał więc sam dyktować tempo, nie będzie motywatorów w postaci wyprzedzania rywali itd. No i teren: jest tam kilka niezłych podbiegów, bywają wąskie leśne ścieżki czy sypkie podłoże. Liczę, że dobrze przepracowany miesiąc pozwoli mi wrócić do formy z wiosny, a ona powinna wystarczyć na 1:25. Dwa lata temu wynik ten dałoby mi drugie miejsce, rok temu – trzecie. Nie ukrywam, że fajnie byłoby zająć dobrą lokatę:) Wciąż mam lekki wkurw na siebie za Monte Kazurę, w której pudło w klasyfikacji generalnej straciłem na ostatnim podbiegu, może 200, a może 150 metrów przed metą...


czwartek, 11 września 2014


Po ponad roku wspólnego wylewania potu, przekleństw pod nosem, bólu mięśni i braku oddechu, przyszła pora na rozstanie z pewną Kobietą. Czas na zmiany. Kto stoi w miejscu ten się cofa, nie? Jedną z istotnych cech dobrego trenowania jest moim zdaniem różnicowanie treningów, postanowiłem więc coś zmienić: kończę treningi pływackie indywidualne i dołączam do grupy! Ze współpracy z Martyną jestem jednak super zadowolony, gdyby ktoś z Was szukał osoby, która nauczy Was pływać, to polecam i dysponuję kontaktem jakby co:)

Zawsze podkreślałem, że nie lubię pływania, że jest to cholernie trudny sport i trenuję je tylko dlatego, że w potem jest rower i bieg… ;) Jakiś czas temu moja niechęć zaczęła jednak zanikać. Co więcej, coraz częściej na treningach odczuwałem przyjemność, a i na zawodach w wodzie czuję się lepiej. Wszystko to w związku z postępami jakie uczyniłem. Po prostu jeśli robi się coś lepiej, to i przyjemność z tego większa. Płynąc nie walczę już o życie, chwilami (ale tylko chwilami;)) czuję nawet, że płynę ładnie, technicznie i zdarza mi się poczuć flow taki jak na biegu lub rowerze. No i na zawodach wreszcie zacząłem wychodzić z wody w pierwszej połowie stawki, to też zrobiło różnicę.

Odebrałem to jako znak, że mogę wejść na kolejny poziom. Gdy zaczynałem, bardzo zależało mi na treningach indywidualnych. 100 proc. uwagi trenera poświęcone tylko mi. Poprawki do ruchu ręką, do pracy nóg, do oddechu, rotacji, trzymania głowy, nóg, brzucha itd. itp. Miałem jednak problem ze zmuszeniem się do pracy poza strefą komfortu. Przecież i tak robię postępy, nie? I potem zobaczyłem, jakie postępy zrobił MS przez dziewięć miesięcy treningów grupowych: w Poznaniu rok temu był w 1/3 stawki, a teraz w mniej niż 10 proc.! No i poprawa czasu z 37,5 min. na niewiele ponad 30. To jest konkret! A przecież im jest się szybszym, tym o postępy trudniej.

To efekt przede wszystkim tego, że kolega MS to tytan pracy, w treningach grupowych odnalazł się więc bardzo dobrze. Ja nim nie jestem, trudno mi się zmusić do ciężkiego treningu pływackiego samodzielnie, a jeden w tygodniu z trenerem przestał mi wystarczać. Od początku października dołączam więc do pływackiej części drużyny Trinergy i dwa razy w tygodniu będę z nimi pływał. Na razie się boję, bo nie wiem jak będzie wyglądać grupa, treningi i co z tego w ogóle wyniknie (no i obowiązkowe wstawanie dwa razy w tygodniu o 5:20...). Ale o umiejętnościach trenerskich Kuby słyszałem wiele dobrego, przekonamy się!:)

=== === ===

A przy okazji pora na rozwiązanie sierpniowej edycji Biegiem po Piwo. Tym razem los uśmiechnął się do Artura S. Artur w sierpniu wybiegał 184,81 kilometrów, głównie w ramach przygotowań do szczecińskiego Półmaratonu Gryfa. Tenże ma już za sobą, a kolejny ważny krok w karierze biegowej Artura, to Dębno Maraton 2015. Artur jest fanem Guinessa, wyszukałem mu więc ciekawego stouta i Poczta Polska już go niesie. Padło na piwo Kazamaty Króla, które pochodzi z jednego z nowych browarów rzemieślniczych: Jana Olbrachta. Arturze, mam nadzieję, że piwo będzie Ci smakowało!

Osobiście bardzo ucieszyłem się z wygranej Artura, bo jest to facet z Kostrzyna nad Odrą, a kto mnie choć trochę zna ten wie, że Kostrzyn jest mi miejscem wyjątkowo bliskim. To tam od 2004 r. odbywa się bowiem Przystanek Woodstock, z Kostrzynem mam więc masę fantastycznych wspomnień.. I tak właśnie, dzięki zabawie Biegiem po Piwo, mam z kim pobiegać podczas przyszłorocznego Woodstocku:)

A tymczasem dołączamy do wrześniowej edycji rach-ciach kliku-kliku! A warto dołączać, bo ustaliliśmy, że jeśli w zabawie będzie tysiąc osób (dotychczasowy rekord to 709), to poszukam sponsora i nagrodą będzie nie jedno piwo dla jednej osoby, tylko po dwa piwa dla trzech osób! Lecimy z koksem?:)

Zasady zabawy BIEGIEM PO PIWO:
1) Dołączamy do rywalizacji Biegiem po Piwo na Endomondo.
2) Biegamy, (liczy się bieganie, bieganie na orientację i bieganie na bieżni) i odnotowujemy swoje treningi w serwisie.
4) Po zakończeniu miesiąca następuje podsumowanie i losowanie. 
5) Każde 19,99 km to jeden los.
6) Losuję zwycięzcę i kontaktuję się z nim. Uzgadniamy jakie piwo lubi (jeśli nie pijesz piwa to dostaniesz coś innego;)), wybieram dla niego jedno i wysyłam lub przekazuję osobiście jeśli jest taka możliwość.
7) Proste? Proste!:) Dołączacie?
8) Pamiętajcie, że ze względu na nagrody jest to zabawa tylko dla osób, które ukończyły 18 lat.
9) Miło mi będzie jeśli polubicie FP na Fejsiku i zaprosicie znajomych do gry.



piątek, 5 września 2014


Dziwny był dla mnie ten triathlon w Borównie. Niby od prawie roku byłem już zapisany. Wiedziałem, że to będzie moje zakończenie sezonu, że będę chciał zakończyć go z pierdolnięciem i dobrym wynikiem. Że dam z siebie wszystko. Ale przez to, że zawaliłem nieco przygotowania, moje oczekiwania i podjarka dziwnie opadły tuż przed startem. Ogromnie cieszyłem się na spotkanie ze znajomymi zawodnikami, nie mogłem doczekać się wsparcia moich fantastycznych kibiców i Garnka Mocy, no i bardzo chciałem zobaczyć cyfrę cztery z przodu za linią mety. Cel został zrealizowany, kibice spisali się na medal, a ja… a ja czuję się dziwnie. Zrobiłem co miałem zrobić i, choć było cholernie ciężko, nie zapamiętałem z tych zawodów wiele. Jedyne co naprawdę wryło mi się w pamięć, to ostatnia prosta. Cała reszta była ciężką orką, w żadnym wypadku nie przyjemnością. Cóż, nie zawsze na zawodach ma się przygodę życia...

Pływanie – jak po sznurku
Zaczęło się naprawdę dobrze. Bo ja coraz pewniej się na tych triathlonach czuję. Tu znajoma twarz, tam znajomy rower, rąsia-rąsia, buzi-buzi, fajnie jest. No, może za wyjątkiem scysji kiedy to ktoś nazwał Pimpusia „Maj Lityl Pony”. Ma szczęście, że ja tej obelgi nie usłyszałem, tylko mi NKŚ doniosła. Byłoby DSQ za bójkę już dzień przed zawodami... O zawodach. Nie to, że na pływaniu ustawiam się z tyłu, o nie! Jak jest szeroki start (a tak było w Borównie czy Nieporęcie) to bez krępacji staję sobie na przedzie. No może nie w pierwszym rzędzie, ale w drugim. I zaczynam i od razu napierniczam! Powtarzam sobie prikazy Pani Trenerki: wyciągaj mocno ręce, rotuj się w barkach, zginaj łokieć i odpychaj się od wody! Ależ to jezioro jest świetne do pływania. Czysta woda, otoczone lasami, szeroko, bezpieczne dno – jak dla mnie to obiekt numer dwa jeśli chodzi o zawody tri, w których startowałem (wygrywa Jezioro Czocha). Wycwaniłem się już trochę w tym pływaniu, uczę się „łapać” nogi i płynąć za kimś. Okazuje się jednak, że sztuką nie jest złapać nogi, tylko złapać dobre nogi. A o dobre nogi to jest trudno. Bo dobre nogi muszą płynąć jednocześnie i szybko i prosto, bo jak zygzakują, to są do bani. Pod koniec z 200 metrów przepłynąłem w ogóle się nie męcząc, bo miałem nogi po prawej i nogi po lewej. Obie pary nóg płynęły równo, dość mocno, a ja po środku, na wysokości kolan, na luzaku:)


Rower – bez planu żywienia
Trochę nieporadnie pakuję się na rower (cel na następny sezon: kupić tri-buty i nauczyć się wskakiwać na rower w biegu) i zaczynam kręcić. Dziury na początku nie pozwalają rozkręcić nogi. Dopiero po kilku kilometrach łapię prędkość przelotową na poziomie 35-37 km/h i jadę, powoli wyprzedzając. Ale nie wszystkich. Niestety, im szybciej wychodzi się z wody, tym mniej jest pływaków do wyprzedzania. Tym razem zdarza się i kilka osób, którym muszę oddać pierwszeństwo. Między innymi kolega Jarek B, który zdrabnia moją ksywkę do „Krasiu” i pyta, czemu jadę tak wolno, cwaniak jeden. „Jeszcze się rozpędzę”, odpowiadam. I co? I 65 km później zobaczyłem 100 metrów przed sobą jego niebieską koszulkę! I choć kryzys pukał już do moich drzwi, spiąłem poślady i wyprzedzając go mogłem krzyknąć „Rozpędziłem się!”;)

A, kryzys. Na całej linii dałem dupska jeśli chodzi o żywienie. Nie miałem konkretnego planu, uznałem, że wiem jak jeść na rowerze. A guzik prawda, trzeba mieć plan. Gdy poczułem, że zaczyna mnie odcinać, było już za późno. Szybko wciągam 129 kcal Agisko i modlę się, by żel zadziałał od razu. Niestety, to trwa. Do 65 km miałem średnią 34,8 km/h, a ostatnie 25 km to już tylko 33,6 km/h i to mimo zjazdu pod koniec. Szkoda, bo była szansa zrobić jeszcze lepszy wynik, choć i z tego mogę być dumny, bo ubiegłoroczny czas (na tej samej trasie) poprawiłem o 18 (!!) minut.


Bieg – z problemami, byle do mety
Wybiegając z T2 miałem niecałe 3:25 na stoperze i na trasę biegową ruszyłem z myślą „Uda się, uda się! Jak nic się uda!”. Zdążyłem jeszcze krzyknąć swoim kibicom, że „Super jest!” i... moje myśli z „uda się” zmieniły się w „będzie ciężko”, a po chwili w „o ja pierdzielę, co się dzieje?”. Nogi mam jak z betonu. Ja wiem, że początek etapu biegowego to zawsze trudność, ale tak źle to jeszcze w mojej „karierze” nie było. Godzę się z faktem, że na wynik poniżej 1:30 nie mam szans. Na każdym punkcie odżywczym przechodzę na chwilę do marszu by coś zjeść i się napić. Bardzo mili i zaangażowani ludzie na punktach żywnościowych robią naprawdę świetną robotę, ale biec za mnie nie pobiegną. Na szczęście moi fantastyczni kibice rozstawili się w kilku miejscach, więc mogę liczyć na wiele ciepłych słów. Czasami także od obcych mi osób, a nawet obcych żon (pozdrowienia dla Gosi B-P!);)

W oddali słyszę dudnienie Garnka Mocy. Nogi same szybciej przebierają, ręce unoszą się w górę, z gardła wydobywa się tradycyjne „GARNEK MOCY!!!”. Widzę Magdalenę, która wali w GAR, widzę Przemysława z aparatem i do głowy przychodzi mi pomysł. #byćjakMKon! „Chcę mieć na trasie zdjęcie z Garnkiem, chcę być jak MKon!” – krzyczę z daleka (wyjaśnienie: rok temu Marcin Konieczny, zwycięzca borówieńskiego triathlonu, zatrzymał się na trasie biegowej by zrobić sobie zdjęcie z Garnkiem i Magdaleną). Fotka zrobiona, cisnę dalej. To dopiero pierwsze kółko, a ja już cierpię i to cholernie cierpię. Do mety 15 kilometrów, przybijam piątkę z rodzicami, widzę NKŚ, macham Łukaszowi i ruszam na drugą pętle. Łojzicku, jak ciężko. Po minie NKŚ wnioskuję, że tę ciężkość po mnie widać. Na początku trzeciego kółka kryzys osiąga apogeum, przebiegam kilometr w 5:01 i jedyne na co mam ochotę to się położyć i nie biec już dalej.

Takie tam sobie małe radości z biegu.. :) / fot. Garnek Mocy

Żołądek wariuje – skręca go od środka, nawet łyk wody mi się strasznie odbija, co jakiś czas muszę sobie też puścić bączka. Ale wiem, że muszę wpychać w sibue węglowodany, bo inaczej to w ogóle padnę. Wciskam więc kolejny żel, popijam i ruszam dalej. Patrzę na zegarek: na pokonanie ostatnich 6 km mam 28 minut. Teoretycznie to pikuś, ale nie dziś, bo właśnie powłóczę nogami po 5:10. W głowie kotłuje mi się od przekleństw i wyzwisk. Sam nie jestem w stanie pojąć swojej głupoty. Lubię swoje luźne podejście do sportu, ale tym razem chyba przesadziłem z brakiem porządnych treningów (żadnej porządnej zakładki!!), nadwyżkowe 2 kg tłuszczyku też czuję. Co zrobić...?

Jakby ktoś miał wątpliwości co do tego,
że tri-Borówno było dla mnie ciężką przeprawą,
niech się przyjrzy kilku minom ze zdjęć.. ;)
fot. Maratomania, MO-K

I budzi się prawdziwy Krasus. Pomiędzy dotknięciem podłoża przez lewą i prawą nogę, w tym pięknym czasie gdy biegnąc jesteś w powietrzu, zbudzony Krasus podpowiada jedyne słuszne rozwiązanie: przyśpieszyć i postawić wszystko na jedną kartę! Rozwalić ten kiosk! Raz kozie śmierć, OGIEŃ! Lecę. Ostatnie spojrzenie na Garnek Mocy („Wyglądałeś jak w amoku” – powie potem Przemo), ostatni podbieg (masakra!), ostatni skręt koło ubranej na fioletowo brunetki i już robi się tłoczno przy barierkach, zbliża się ostatnia prosta. Widzę rodziców, brata z bratową i Wuwkiem oraz oczywiście NKŚ. Skręcam w alejkę prowadzącą do mety i...

fot. Andrzej Kołakowski - Bydgoszcz, Maratomania, MO-K

Czas zwalnia jak w Matriksie. Właściwie to czas się zatrzymuje. Od paru tygodni wizualizowałem sobie tę chwilę. Dokładnie, co do joty, wiedziałem co będę czuł. I teraz moja wizja się realizuje, klatka po klatce. Słyszę niesamowity doping kibiców. Krzyczą jakbym był bohaterem, najlepszym, najszybszym, najmocniejszym, simply the best. Oglądam się za siebie, nikt mnie nie goni, napawam się chwilą. „Żyj z całych sił i uśmiechaj się do ludzi” – chyba nie jestem w stanie bardziej żyć z całych sił jak właśnie w tym momencie. Rozdaję uśmiechy, posyłam nawet jakiegoś całusa w kierunku swoich ludzi. Po prawie pięciu godzinach wysiłku wreszcie czuję szczęście. Kumulowałem w sobie te emocje przez cały dystans i teraz chłonę świat każdym dostępnym zmysłem. Mimo mocno amortyzowanych butów, czuję jak stopa pracuje na podłożu, czuję każde odbicie, każdy krok – niemal jakbym biegł na bosaka po plaży. Pęd powietrza owiewa rozpostarte ramiona, frunę na nich jak na skrzydłach. Uśmiecham się, a co tam! Udało się, udało! Mimo ochnastu błędów w okresie przygotowawczym, mimo małej nadwyżki na wadze, mimo zatruwania swojego organizmu shitem przez ostatnie tygodnie, zrobiłem naprawdę dobry wynik. Choć nogi nie dawały rady, a żołądek strajkował, dotarłem do mety. Udało się, bo nie zawiodła głowa, chyba najmocniejszy obecnie element mojej sportowej układanki. Kosztuję krzyku kibiców i wyczuwam smak hałasu, który robią. O tak, ostatnia prosta w takim zgiełku to jest coś wspaniałego. Kocham napieranie po lasach i górach, ale tam nikt nie zrobi Ci takiej atmosfery. Taki smak ma tylko ostatnia prosta dużych zawodów masowych. W triathlonie jest to chyba widoczne jeszcze bardziej niż w biegach ulicznych. Ci wszyscy ludzie dookoła przecież mnie nie znają. Ani ja ich. To anonimowy tłum, ale na te kilka chwil finiszu scalam się z nim i płynę na fali ich dopingu. Warto było dla tych 100 metrów męczyć się przez prawie pięć godzin.



 Bez Was, nie dałbym rady. Nie i ch... DZIĘKUJĘ!