BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

niedziela, 9 grudnia 2012

Jest towarzysko. I jak zawsze w takich sytuacjach rozluźnienie sprawia, że nie zauważamy ścieżki prowadzącej do jaskini i wylatujemy w miejscowości Zalejowa. Szczyt głupoty, bo wystarczyło śledzić kompas, by zrozumieć, że coś jest nie tak. Zamiast na północ z odchyleniem zachodnim poszliśmy na północ z odchyleniem wschodnim. Na dodatek, nie ogarniamy się po dotarciu do Zalejowej tylko robimy jeszcze kilkaset metrów na wschód, co jest kompletnie bez sensu. Nadkładamy 1,5 km, tracimy kwadrans i wkurzeni na siebie napieramy dalej w tej potwornej mgle, w której chwilami nie widać drzew po bokach leśnego duktu.

Dwa tygodnie – takiego opóźnienia w relacji z PMNO to jeszcze nie miałem:/ Niestety, z czasem kiepawo, mam nadzieję, że wybaczycie. Nie to bym się obijał, ale mocno trenuję, kto śledzi bloga na FB albo obserwuje moje aktywności na Endomondo, wie jak jest. Ale w końcu udało się wygospodarować trochę czasu i spisać, co działo się na Kielecczyźnie 24 listopada 2012 r. A działo się sporo.

Organizatorzy Funex Orient (podobnie jak rok temu) zaplanowali niestandardowy start. Tym razem na szczęście obyło się bez walki na łokcie, dla urozmaicenia przygotowano za to start interwałowy. Pomysł świetny, ale chyba nie do stosowania podczas zawodów odbywających się późną jesienią. Ruszaliśmy od 9:00 do 10:30 co minutę. To oznacza, że ci ruszający na końcu mieli o półtorej godziny mniej światła dziennego. A na tej trasie to naprawdę robiło dużą różnicę, bo było górzyście, leśnie i mgliście. Nam (przyjechaliśmy z Wawy we trójkę) udało się trafić nieźle. Benek Waszczyk ruszał w ogóle jako pierwszy, Paweł Choiński (może w końcu zaczniesz coś na stronę wrzucać, co?;)) bodaj 2 min. po nim, a ja o 9:26.

Zawody podzielono na dwie części. Pierwsza, znacznie krótsza (teoretycznie ok. 8 km), odbyła się na Słowiku, czyli całkiem sporej górce na granicy Kielc. Miała ona mieć 500 m podejścia na odcinku ok. 8 km. Umieszczono tam 9 punktów kontrolnych (kolejność zaliczania obowiązkowa), które oznaczono na mapie w skali 1:10 000. Część druga to 700 m podejścia na 42 km dystansu i 11 punktów rozrysowanych na standardowej mapie 1:50 000. Po zakończeniu pierwszego odcinka należało pojawić się w bazie, by dostać mapę na drugi odcinek.

Pierwszy punkt na Słowiku wchodzi mi dość łatwo, ale drugi to mordęga. Kręcę się po krzakach kilka minut, aż trafiam na... Pawła, któremu „udało się” konkretnie zgubić w okolicy PK1, gdzie stracił 20 minut. Zespołowe czesanie lasu (w między czasie w okolicy PK2 pojawia się już z osiem osób) przynosi w końcu efekt, udało się. Ruszamy dalej, PK3 umiejscowiony jest między przeokrutnie gęstymi zagajnikami, przedzieranie się przez nie to niezłe wyzwanie, a utrzymanie kierunku marszu jest bardzo trudne. Teren Słowika jest oczywiście mocno pagórkowaty, nie sposób więc cały czas biec. Już między PK2 i PK3 formuje się 4-os. grupka, w skład której wszedł oprócz mnie Paweł oraz poznani przy PK2 Kuba Runowski i jego kolega Jarek. Kolejne punkty wchodzą całkiem sprawnie, choć jak spojrzeć na tracka z GPS to okazuje się, że wędrówka aż tak prosta jak strzała to nie była;) Przy PK8 nieomal zaliczamy sporą wtopę. Punkt zlokalizowano bardzo blisko PK3 i początkowo wpadamy właśnie na PK3, na szczęście udaje się w porę dojść do tego, że jesteśmy w złym miejscu. Wszystko przez niestandardową mapę 1:10 000, na której 1 cm to zaledwie 100 metrów. Schodząc ze Słowika już do bazy wybieramy najkrótszy wariant – prosto w dół. Niektórzy zaliczają więc zjazd na tyłku i w końcu wypadamy z lasu na szosę prowadzącą do ośrodka Stella, w którym zlokalizowano bazę.

Na Kielecczyźnie potrafi być pod górę;) / fot. Kuba R.

Tam wymiana mapy i 5 min. odpoczynku. Zabieram przygotowany wcześniej plecak (pierwszy etap zdecydowałem się zrobić „na lekko”), wciągam banana i ruszamy. Najpierw 3,5-km przelot wzdłuż drogi numer 762 do szpitala w Czerwonej Górze, gdzie przy wieży ciśnień umieszczono PK1. Jarek już na początku drugiej części zostaje z tyłu i kilometry połykam w towarzystwie Kuby i Pawła. Przy nieskomplikowanych przelotach gadamy o pierdołach i czas jakoś leci. PK2 i PK3 znajdujemy w miarę sprawnie, choć jak patrzę na mapę to w okolicy PK3 chyba niepotrzebnie zrobiliśmy pętelkę.Do PK4 czeka nas kawał drogi, prawie cała szerokość mapy. Rozpoczynamy odważnie, najkrótszą drogą, która wiedzie najpierw torami, a potem szlakiem przekraczającym rzekę Bobrzę. Dopadamy do rzeczki i...

Przejść, czy nie przejść...? / fot. Kuba R.

Minuta konsternacji, nie za bardzo wiemy co zrobić. Trochę strach na to wchodzić (jak się potem okazało niektórzy to zrobili i nic im się nie stało). Decyzję podejmuje Kuba, który szuka płytszego miejsca i przechodzi przez rzekę. Nie mamy z Pawłem wyjścia i też idziemy. Teraz najważniejsze to biec i to nie tylko po to, by rozgrzać zmarznięte stopy (w najgłębszym miejscu woda sięgnęła mi za kostki), ale i by uciec grupie pościgowej, bo w za sobą widzimy kilku innych napieraczy. Tniemy przez pole, przez las i do drogi w kierunku Starochęcin.

W wodzie czułem się bezpieczniej niż na mostku / fot. Kuba R.

Gdy zbliżamy się do drogi krajowej nr 7 dogania nas trójka uczestników biegu na 100 km. Niestety, połykają kilometry szybciej niż my, bo to ścisła czołówka (przyszła pierwsza trójka zawodów) i raz-dwa nas wyprzedzają. Kuba biegnie kawałek z nimi, ma zaczekać przy PK4, ja drepczę z Pawłem. Po chwili dogania nas Piotr Kwitowski, który jak się potem okazało, rzeczkę pokonał tym niby-mostkiem – szacun! Przy PK4 chwilę odpoczywamy i czas lecieć dalej. Przedzieramy się trochę przez las, udaje się sensownie trzymać kierunek i bez większych problemów łapiemy PK5 umiejscowiony niedaleko 700-letniego Zamku Królewskiego w Chęcinach. Trochę szkoda, że organizatorzy nie pokusili się o umieszczenie PK bliżej zamku albo (jeśli to możliwe) nawet na nim, byłaby fajna atrakcja. Powoli robi się ciemno i czas wyciągnąć czołówki. Przy PK5 tłum zawodników, było nas tam chyba z ośmiu, albo i więcej.

Trochę zastanawiamy się nad dalszym przebiegiem, bo nie jest on taki oczywisty, ostatecznie, po szybkim pomiarze dokonanym linijką, wybieramy kolejność PK8-PK9-PK7-PK6-PK10-PK11. W piątkę ruszamy do Chęcin z zamiarem zawinięcia do sklepu spożywczego, bo większości zaczyna brakować jedzenia i picia. Problem polega bowiem na tym, że na liczniku mam już 40 km, a najbardziej wstępny szacunek dystansu do mety wskazuje, że przed nami jeszcze co najmniej 25 km. W kierunku PK8 robimy kolejny prawie 3-km przelot asfaltem, starając się cały czas biec i zwalniać jedynie na podbiegach.

I tu następuje dupa. Jedna wielka dupa. Raz, że kończą mi się baterie w czołówce (niesprawdzenie ich poziomu przed wyjazdem uznaję za szczyt swojej nieodpowiedzialności), a dwa... popatrzcie sami. Tak wyglądało nasze półgodzinne poszukiwanie PK8 nazywającego się „otwór jaskini”.

No comments...

W międzyczasie zagęszcza się mgła (chwilami widoczność nie przekracza kilkudziesięciu metrów), a moja latarka już zupełnie przestaje świecić. Podejmuję decyzję o końcu zabawy. Przed nami jeszcze kilka godzin napierania, a bez własnej czołówki nie ma to kompletnie sensu. Decyzją dzielę się z Pawłem, który stwierdza, że... jego tak noga boli, że nie jest w stanie kontynuować zawodów i może dać mi swoją latarkę, bo z PK8 ma tylko kilkaset metrów przez las do oświetlonej drogi prowadzącej prosto do bazy. No i Pawłowi wiszę dobre duże piwo!W okrojonym składzie ruszamy dalej, ku PK9 umieszczonemu w kapitalnie się prezentującym w nocnej mgle Kamieniołomie Szewce. Skład naszego „tramwaju” co chwilę się zmienia, jego stałymi gośćmi są oprócz Kuby i mnie Andrzej Urbański i Maciek Sąsiadek, co jakiś czas przewija się też Stanisław-Adam Olbryś. PK9 i PK7 łapiemy bez większego problemu nawigacyjnego, ale mgła jest powalająca. PK7 został umieszczony również w kamieniołomie, do którego szliśmy swego rodzaju granią. Wyglądało trochę jak byśmy przemieszczali się Orlą Percią, bo po prawej i po lewej stronie było mgliste mleko. PK7 był jednocześnie miejscem, gdzie uczestnicy rajdu przygodowego mieli etap wspinaczkowy i był jednym z najfajniejszych PK jakie miałem okazję oglądać w historii swojej zabawy w PMNO.

Wyobraźcie sobie, że jesteście w kamieniołomie. Mgła jakiej w życiu nie widzieliście sprawia, że słyszycie nad sobą wspinających się ludzi, ale nie potraficie ich dojrzeć. Nagle kilka metrów nad głową przejeżdża Wam na tyrolce ktoś z czołówką na głowie. Ciekawe, co czuł ów ktoś, bo jechał nie widząc drugiego końca liny! GENIALNE! Za to miejsce organizatorom należy się ogromny plus.

;)

Dość sprawnie czerwonym szlakiem wydostajemy się z PK7 i wpadamy na leśną drogę, która wg znaków ma nas w 45 min. doprowadzić do Jaskini Piekło, gdzie zlokalizowany jest PK6. Rozluźnieni rozmawiamy o tym, jakie to zawody na orientację są fajne, że ludzie z tak różnych światów (w grupie był akurat oprócz mnie audytor, ratownik medyczny i student) zjeżdżają się z różnych krańców Polski i z dziką satysfakcją uganiają się we mgle po lesie.

Jest towarzysko. I jak zawsze w takich sytuacjach rozluźnienie sprawia, że nie zauważamy ścieżki prowadzącej do jaskini i wylatujemy w miejscowości Zalejowa. Szczyt głupoty, bo wystarczyło śledzić kompas, by zrozumieć, że coś jest nie tak. Zamiast na północ z odchyleniem zachodnim poszliśmy na północ z odchyleniem wschodnim. Na dodatek, nie ogarniamy się po dotarciu do Zalejowej tylko robimy jeszcze kilkaset metrów na wschód, co jest kompletnie bez sensu. Nadkładamy 1,5 km, tracimy prawie kwadrans i wkurzeni na siebie napieramy dalej w tej potwornej mgle.

No comments nr 2...

W końcu dopadamy do Jaskini Piekło, a o tym, że jesteśmy na miejscu informują nas rzeźbione diabły porozstawiane w lesie. Wchodzimy do jaskini, PK6 nazywa się „ciasny koniec”. Jest naprawdę ciasno, ledwie można do punktu dosięgnąć. W jaskini znów tłum, o ile dobrze pamiętam było tam z sześć osób. Jedna jednak obrała inną kolejność, nie ma zaliczonego PK7 i musi się tam wrócić, druga obiera własną ścieżkę w lesie, a my we czwórkę napieramy dalej. Przy jaskini żywota dopełnia bateria Garmina i mój przebieg zakończył się po 56 km.

Ciasny koniec był naprawdę ciasny, a niedaleko spały nietoperze

Postanawiamy cisnąć na północny wschód by dotrzeć do miejscowości Zawada. Jest dramatycznie. Nie możemy znaleźć żadnej przecinki prowadzącej w pożądanym kierunku, miotamy się po gęstym lesie jak chomik w klatce. Jest tak gęsto, że trudno utrzymać sensowny kierunek marszu (o biegu nie ma co marzyć), a mgła nie ułatwia sprawy. Schodzimy za bardzo na wschód, bo słyszymy samochody jadące DK7, skręcamy więc w kierunku północnym i w końcu docieramy do Zawady. Tam rozstaje się z nami Andrzej, który uznaje, że nie ma już za bardzo sił na ostatnie dwa punkty i zostajemy we trójkę. Dobijamy do PK10, który jest największą wtopą organizatorów Funex Orient 2012. Punkt przyczepiono z tyłu drzewa, bez lampionu, a jedynym oznaczeniem była niewielka biała kartka... Gdyby nie przypadek, moglibyśmy szukać go choćby i pół godziny. Dzikim fuksem się udało i napieramy dalej. PK11 podbijamy bez problemu i lecimy prosto do mety. Docieramy tam we czwórkę, mój finalny czas to 12:34:18, co daje mi 11. miejsce na 58 startujących osób. Zwycięzca, Władek Sielicki, wykręcił 8:36:38. Nieźle, bo przed startem myślałem sobie, że powinno udać się zejść poniżej 9 godzin;)

Ze względu na padnięcie baterii w Gremlinie nie mam całego tracka z tych zawodów, a jedynie 56 km. Nie wiem też, ile finalnie ich nakręciłem. Z szacunków wynika, że ok. 71-72. Na trasie, która powinna mieć 50 km. Wiadomo, że nie nawigowaliśmy idealnie, zdarzyło się kilka mniejszych i większych wtop, niechby więc było, że nadłożyłem aż 5 km. Kilka km można zrzucić na karb niedokładności systemu GPS, którego działanie w trudnych warunkach (lasy, mgła) dalekie jest od ideału. Ale to i tak by oznaczało, że trasa miała ponad 60 km (ponoć tyle natłukli zwycięzcy). Ciekawi mnie więc, w jaki sposób organizatorzy naliczyli tam 50 km, bo różnica jest pokaźna. Moim zdaniem trasa była bardzo fajnie zrobiona pod względem atrakcyjności turystycznej, do tego doszły trudności terenowe i pogodowe, co w efekcie dało nam dużo radości. Ale konkretnie przesadzono z dystansem. Jeśli robimy zawody na 50 km to nie na 60, prawda?
Jak dodać do tego wspomniany wcześniej fakt braku lampionów na niektórych punktach kontrolnych oraz to, że na mecie dla uczestników nie było wody (można było sobie jedynie kupić herbatę lub kawę), to ja w przyszłym roku za udział w Funex Orient po prostu podziękuję.


Stats&hints Funex Orient 2012
Wynik: czas 12:34; 11. miejsce na 58 osób w klasyfikacji open

Warunki pogodowe: od kilka stopni, mgliście

Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty; opaska na uszy; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; długie legginsy; 2 koszulki z długim rękawem + 1 z krótkim; w plecaku kurtka (nie używana); Garmin FR305 (nie wytrzymał do końca); kompas Silva Ranger; czołówka Petzl Tikka Plus 2 (zabrakło baterii).

Jedzenie/picie: 3 żele + 3 batony + banan; 2 l napoju w bukłaku + dokupiony 1 l po drodze.

piątek, 30 listopada 2012

Ani się obejrzałem, a od ostatniego wpisu na blogu minęły dwa tygodnie! Dużo teraz mam zajęć (nauka pływania nie jest taka prosta…), a krótkie komunikaty o tym co się dzieje wrzucam na Fejsbuka, tymczasem lista tematów do opisania zbierana w kajeciku rośnie… Czas zabrać się do roboty! Na pierwszy ogień zapowiadana od dawna recenzja decathlonowego plecaka do biegania Quechua Trail 10 Team, do której napisania zmobilizował mnie komentarzami pod marcowym wpisem Maciek Zięba. Marcowym? OMG, osiem miesięcy zbierałem się do napisania tego tekstu… No ale przynajmniej plecak jest porządnie przetestowany!

Po kolei. Plecaka szukałem wiosną 2012 r. Praktycznie byłem zdecydowany na decathlonowy Quechua Diosaz 10 Raid, ale okazało się, że pojawił się nowy model: Quechua Trail 10 Team. Wygrała druga opcja, a zdecydowały mniejsza waga (pecak netto bez bukłaka waży tylko 320 gramów, o 230 mniej od Diosaza!), większa odblaskowość, poręczniejsze kieszenie na pasie biodrowym oraz dodatkowe uchwyty na bidony na zewnątrz plecaka.

Cóż ów plecak ma?
Komorę główną o pojemności 10l (wg deklaracji producenta), w której spokojnie mieści się kurtka deszczowo-wiatrowa, czołówka, jedzonko, komórka, dokumenty i inne niezbędne drobiazgi na trasie biegów ultra.


Komorę frontową, mniejszą, z pionowym zamkiem błyskawicznym. Tam również można schować kilka rzeczy. Zwykle na rajdach wkładam tam przedmioty, których prawdopodobnie będę potrzebował – ze względu na łatwość dostępu.


Po dwie zewnętrzne kieszenie na bokach zrobione z rozciągliwego materiału. Mniejsze z nich mają troki (prawdopodobnie do umocowania kijków), które świetnie trzymają dodatkową butelkę z piciem. Latem 2l w bukłaku mi nie wystarcza na 50 km napierania, a tam idealnie pasuje butelka o pojemności 0,75l. Można nawet włożyć butelkę i puszkę po każdej stronie, ale zmniejsza to nieco pojemność wnętrza plecaka.


Pas biodrowy (mój kolega imiennik słusznie określił go per „pępkowy”), który mimo zdawałoby się lichej konstrukcji doskonale trzyma całość przy ciele biegacza. Co jednak ważne, ów pasek ma wbudowane dwie kieszonki na tyle duże, że wejdzie tam nawet dowód rejestracyjny od samochodu (tak dla zobrazowania pojemności;)). Ja zwykle pakuję tam kilka batonów i żeli energetycznych, dzięki czemu nie muszę się zatrzymywać by coś przekąsić. Do kieszonek bez problemu wejdzie też telefon komórkowy czy kompaktowy aparat fotograficzny – wedle woli.


Człowiek to musi się napić
Najważniejszym elementem plecaka do biegów ultra jest bukłak. Tutaj mamy dwulitrowy pojemnik, dla którego miejsce wygospodarowano w części głównej komory. Bukłak ma niby 2 litry, ale ja zmieściłem do niego kiedyś nieco ponad 2,1l – przynajmniej tak wynikało z sumowania opróżnionych butelek;) Bukłak stabilnie trzyma się na dwóch klamrach zawieszonych w górnej części plecaka, aczkolwiek zaczepienie go tam jest dość niewygodne. Niedawno uchwyt w samym bukłaku nie wytrzymał i się zerwał, na szczęście drugi utrzymuje całość w szyku.


W trakcie biegu bukłak jest stabilny i w żadnym wypadku nie odczuwamy tego, że niesiemy na plecach dwa litry napoju. Należy jednak uważać z dopełnianiem go, łatwo wtedy bowiem doprowadzić do sytuacji, gdy oprócz płynu będzie tam sporo powietrza, co prowadzi do chlupotania w czasie biegu, a to bywa irytujące.

Wygodnym rozwiązaniem są dwa otwory wyprowadzające wężyk od bukłaka na zewnątrz. Jeden umieszczono na samej górze, a drugi u dołu bocznej części plecaka. Dzięki temu każdy może dopasować umieszczenie rurki do siebie. Przyznam, że opcji bocznej jeszcze nigdy nie próbowałem. Jakoś za pierwszym razem wyprowadziłem go górą i tak już mi zostało. Po wyprowadzeniu rurki na zewnątrz możemy poprowadzić ją lewym lub prawym ramiączkiem, na obu są rozciągliwe uchwyty. Wężyk zakończony jest ustnikiem z podwójnym zabezpieczeniem przed wylewaniem się napoju. Aby się napić należy najpierw wyciągnąć jedną część ustnika z drugiej, a potem go ścisnąć. Choć brzmi to skomplikowanie to naprawdę łatwo się przyzwyczaić, a dzięki takiemu systemowi płyn z bukłaka się nie wylewa.

Jeśli dodać gwizdek w zapince paska piersiowego i odblaskowe elementy to będzie koniec kwestii funkcjonalności. Jednak ważnym aspektem dla niektórych użytkowników może być wodoodporność. Mimo braku informacji o tym na stronie Decathlona, czy na samym plecaku, jest z nią nieźle. Przed zwykłym deszczem na pewno ochroni, ale zalecałbym jednak chowanie cennych przedmiotów w woreczki strunowe. Na Azymucie trafiłem na konkretną burzę, ale zawartość plecaka pozostała w miarę sucha, trochę wody dostaje się jedynie przez otwór wyprowadzający wężyk od bukłaka. Myślę jednak, że przy dłuższych opadach (np 3-4 godziny) do środka dostałoby się więcej wilgoci. Acz tak naprawdę to... uwierzcie, że nie ma to większego znaczenia. Batony czy żele i tak są zawsze fabrycznie zapakowane, a dokumenty czy telefon należy bezwarunkowo schować do worka strunowego.

Większe znaczenie od wodoodporności ma dla mnie oddychalność części stykającej się z plecami. Tu mamy ciekawą konstrukcję z otworami (zapewne dla lepszej oddychalności) pokrytą siatką. Rozwiązanie to sprawdza się bardzo dobrze. Mój organizm tak ma, że generuje sporo potu, tu jednak jest dużo lepiej niż w przypadku wszystkich innych plecaków z jakimi miałem do czynienia.


Muszę przyznać, że pierwszy rzut oka na ramiączka wzbudził we mnie duże obawy co do wygody plecaka. Nie sprawiają wrażenia takich, które dobrze leżą na ramionach, wydawało mi się, że mogą się wrzynać. Ale to tylko pozory. Nawet po 10 czy 12 godzinach napierania z plecakiem ani razu nie pojawiły mi się żadne odparzenia czy otarcia, ani przez chwilę nie odczuwałem też dyskomfortu. Licho wyglądające ramiączka oraz „pasek pępkowy” sprawdzają się bardzo dobrze.

Sprawdzony w boju
Póki co z plecakiem zrobiłem sześć rajdów na orientację na dystansie 50 km, co oznacza, że używałem go przez nieco ponad 50 godzin. W tym czasie jedyną awarią było wspomniane oderwanie się uchwytu bukłaka, które jednak nie sprawia problemów w normalnym użytkowaniu. Dwa lub trzy razy plecak prałem i tu widać minus – żywy zielony kolor na frontowej kieszeni trochę już wyblakł (nie bez znaczenia pozostają też zapewne godziny spędzone na słońcu). Szkoda, bo plecak wygląda przez to trochę gorzej.


Istotnym aspektem utrzymywania plecaka w porządku jest czyszczenie bukłaka. Robię to po każdym rajdzie, stosując środek do czyszczenia... protez zębowych. Gdzieś ktoś kiedyś polecił takie rozwiązanie i działa. Dzięki temu, mimo wlewania tam słodkich napojów izotonicznych, bukłak od środka zachowuje świeżość. Do czyszczenia warto od bukłaka odłączyć rurkę i ustnik po czym dokładnie je umyć. Ja wkładam oba te elementy do środka bukłaka i zostawiam na noc, by porozmawiały sobie o życiu z Corega Tabs. Potem należy jednak pamiętać o dokładnym wypłukaniu i wysuszeniu wszystkiego.

Pora na krótkie podsumowanie. Powinienem w tym miejscu wymienić wady i zalety plecaka, ale tych pierwszych zbyt wiele nie ma. To że licho wyglądają wszystkie paski sprawia zapewne, że jest lżejszy, a skoro są wygodne to nie ma co marudzić. Oderwanie się uchwytu od bukłaka uznaję za wypadek przy pracy, bo kilku znajomych ma podobne bukłaki i nikomu nic takiego się nie wydarzyło. Z czystym sercem mogę plecak Quechua Trail 10 Team polecić do biegania po górach, czy na rajdach na orientację. W upalne dni, gdy potrzeba mieć ze sobą więcej napoju, może sprawdzić się przy weekendowych długich wybieganiach. Plecak kosztuje 130 zł, w mojej ocenie jest świetnym kompromisem niezłej jakości z rozsądną ceną.

Za kilka dni relacja z Funex Orient 2012 (oj, działo się, działo!), a tymczasem przypominam, że najświeższe wieści z mojego świata biegowo-triathlonowego publikuję na blogowym Fejsie. Zapraszam!

Update:
Jak donosi jeden z czytelników, Arek R., nie gorzej niż Corega Tabs sprawdza się środek do protez dostępny w sklepach Rossmann, który kosztuje zaledwie 6 zł za 30 tabletek, czyli co najmniej dwa razy mniej niż CT.


niedziela, 11 listopada 2012

Jakoś nie idzie. 100 czy 200 metrów za nawrotką wyprzedza mnie niepozornie wyglądająca dziewczyna. „O nie, nie dam się!”. Ruszam za nią. Zrównujemy się i od okolic Biblioteki Narodowej biegniemy razem. Mam okrutny kryzys i gdyby nie ona, na pewno nie dałbym rady utrzymać tempa. Jeśli jakimś cudem dziewczyno przeczytasz ten wpis to dziękuję przeserdecznie!:) Przebiegliśmy razem ok. półtora kilometra, do Dworca Centralnego. Tam poleciałem szybciej, potem było już coraz bliżej końca i na mecie wyszło 42:18 – nowa życiówka na 10 km!

To był doskonały dzień do pobijania życiowych rekordów. Słońce, optymalna temperatura, szybka trasa bez zakrętów czy podbiegów i sporo kibiców na trasie (Chór Uniwersytetu Warszawskiego rulez!).

Na linii startu ustawiam się kawałek za pacemakerem z balonikiem „40 min.”, co okazuje się być bardzo dobrą decyzją, bo praktycznie od startu mogę biec swoim tempem, nie blokując jednocześnie tych, którzy są szybsi. Problemem jest jedynie wyprzedzenie strefy PKO Banku Polskiego – jako główny sponsor imprezy mógł on wystawić swoich ludzi zaraz za strefą VIP/elita, a wiele z tych osób nie biega najszybciej. 100 metrów pokonałem po trawie, w tym czasie udaje mi się wyprzedzić kilkadziesiąt osób z tej strefy. Niestety, po powrocie na drogę dostaję „kosę” od tyłu i jakimś cudem tylko udaje mi się nie upaść. To kompletnie wytrąca mnie z rytmu. Za diabła nie mogę do niego wrócić. Szarpię tempo, a wmordęwind nie pomaga w dobrym biegu. W efekcie trzeci kilometr wychodzi wg Garmina w 4:21 – najwolniej ze wszystkich. Do swojego biegu wracam dopiero za wiaduktem nad Al. Jerozolimskimi i kolejne 4 km wychodzą niemal idealnie równo po 4:15 (przynajmniej wg Garmina).

Ale nie było łatwo...

W połowie dystansu mam do planowanego czasu 15 sek. straty. Zwykle dyszki biegam przyspieszając w drugiej połowie, ale tym razem wygląda na to, że będę miał z tym problem. Jakoś nie idzie. Kilkaset metrów za nawrotką wyprzedza mnie niepozornie wyglądająca dziewczyna. „O nie, nie dam się!”. Ruszam za nią. Zrównuję się z nią od okolic Biblioteki Narodowej biegniemy razem w odpowiadającym mi tempie 4:15. Trzyma mnie wtedy okrutny kryzys i gdyby nie ona na pewno nie dałbym rady utrzymać tempa. Jeśli jakimś cudem dziewczyno przeczytasz ten wpis, wiedz, że Ci bardzo dziękuję! Przebiegliśmy razem ok. półtora kilometra, do Dworca Centralnego. Tam na podbiegu ja zwalniam mniej niż ona, a na zbiegu lecę już jak szalony i tak kończy się wspólne bieganie. Dopiero na mecie zaczekałem, by jej podziękować za niezamierzoną pomoc:)

Z rozpędu i dzięki wiatrowi w plecy ósmy i dziewiąty kilometr robięw okolicach 4:10, a dziesiąty poniżej 4:00 – straty z pierwszej połowy dystansu zostały więc nadrobione z nawiązką i finalny czas to 42:18, o 36 sek. lepiej niż podczas październikowego Biegnij Warszawo. W głębi ducha liczyłem na złamanie 42 min., ale na dzień dzisiejszy była to poprzeczka za wysoko powieszona.

XXIV Bieg Niepodległości był bardzo dobrze zorganizowaną imprezą, ale jednego nie sposób nie zauważyć: część kilometrów była oznaczona fatalnie i nie jest to tylko moje wrażenie. 1, 2, 8 i 9 znaczek na pewno były w złym miejscu i mogły mocno zmylić kogoś, kto biegł bez GPS-a a tylko z zegarkiem.

Wymyślonego wiosną 40 min. jesienią nie udało się złamać. Cóż, uda się w przyszłym roku:) Na razie koniec biegania po szosie na ten sezon, najprawdopodobniej na twardym ścigał się będę teraz dopiero w połowie marca – na maratonie w Barcelonie. Ale koniec biegania po szosie to nie koniec w ogóle! Widzimy się za dwa tygodnie w Kielcach na Funex Orient, gdzie polecimy 50 km na orientację:)





sobota, 3 listopada 2012

Czasem chciałbym Wam coś napisać, ale to tylko kilka zdań i wydaje mi się za krótkie na blogonotkę. Uznałem, że warto do takich celów stworzyć kanał mikroblogowy, a Facebook nadaje się do tego idealnie. Niniejszym zapraszam na fanpage blogu
Biec dalej i wyżej :)

Oprócz krótkich wpisów w tematyce biegowo-treningowej będę tam zamieszczał linki do nowych blogonotek, zatem jeśli chcecie być na bieżąco – lajkujcie. Dodatkowo, posiadanie takiej strony pozwoli mi uchronić fejsowych znajomych przed nadmierną liczbą wpisów w tematach sportowych, bo niektórzy mogą mieć ich dość.

Na dobry początek wrzuciłem tam hit: info o ambitnym planie na 2013 r. Po szczegóły zapraszam na FB!


poniedziałek, 15 października 2012

Prawie 17 (siedemnastu!!!) kibiców miałem na trasie 13. Poznań Maratonu. Niektórzy pojawili się nawet dwukrotnie:) Krzyczeli, przybijali piątki, w umówionych miejscach przekazywali żele energetyczne oraz setki kalorii poprzez uśmiech i doping. To było zdecydowanie najbardziej niesamowite co spotkało mnie podczas tego maratonu. DZIĘKUJĘ!

Nie udało się w Łodzi na Atlas Arenie, nie udało się w Warszawie na Narodowym, udało się za to na Targach Poznańskich! Za trzecim razem, w swoim czwartym starcie maratońskim, złamałem 3:30!:)

Ale po kolei.

W sobotę wybrałem się na Targi odebrać pakiet startowy. Okazało się, że... ktoś chyba omyłkowo wydał innemu maratończykowi mój pakiet z nr 662, po prostu go nie było. Musiano mi więc przygotować nowy. W ramach rekompensaty mogłem sobie sam wybrać nowy numer – padło na 6666:) Potem na szczęście było już lepiej. Poranna pobudka, 10-minutowy prysznic by się obudzić, śniadanie, szykowanie, smarowanie i o 7:40 start w kierunku Targów. Na miejscu super: ciepłe miejsce do przebrania się, rozgrzewka, sporo toalet – nie sposób się do czegokolwiek przyczepić:) Przed startem spotykam poznanego na PMnO Marcina, życzymy sobie powodzenia i ustawiamy się w swoich strefach. Pogoda dopisuje, jest chłodno, ale bez deszczu i bez słońca – idealnie do biegania. Atrakcyjności startowi dodaje fakt, że strzał startera okraszono małym fajerwerkiem, a przez pierwsze metry towarzyszy nam muzyka Vangelis. Normalnie się wzruszyłem!

 W Poznaniu nie zabrakło Spartan. Oni też korzystają z toalet!;) / fot. MO

Udany początek
Taktykę wymyśliłem sobie następującą: ustawić się trochę za zającem na 3:30, dogonić go w połowie dystansu i utrzymać się z nim do mety. Zaczynam więc spokojnie, by się porządnie rozgrzać. Pierwszy kilometr (wg Garmina) w 5:10, drugi w 5:04. Potem wchodzę w swoje tempo i biegnie się świetnie. Po kilku kilometrach po lewej stronie stoi grupa muzyczna w strojach... mnichów! Grają, śpiewają, coś niesamowitego! Na 9-10 km Ynka i Dawid w umówionym miejscu robią zdjęcia i przekazują pierwszy żel. Wchodzi łatwiutko, przepijam wodą wodą i powolutku zbliżam się do pacemakera. Pierwszego z nich (drugi trochę wyrwał do przodu) doganiam planowo, gdzieś przed 20 km. Podczepiam się i biegnę dalej już z grupą. Parę kilometrów wcześniej zupełnie nieoczekiwanie słyszę swoje imię – to Asia z bratem kolegą brata. Co za niespodzianka, tacy kibice dodają dużo energii! Na połówce mam ponad minutę zapasu do 3:30, zaczynam wierzyć, że się uda! Na 24,5 km czeka kolejny żel. Tym razem JJ'e z Nikol i Ziomale ze Swaja. Krzyczą, biją brawo, przybijam piątkę, jest moc!

9,5 km za mną, uśmiech od ucha do ucha! / fot. JW

W nogach też, biegnie się kapitalnie. Wszystkie kilometry wpadają poniżej 4:58, cały czas biegnę szybciej niż na 3:30. Ale popełniał błąd wciągając żel bez popitki i łapie mnie kolka. Nie zwalniam, walczę z nią przez kolejnych parędziesiąt minut, od tej walki dostałem aż zakwasów na brzuchu;) W głowie kalkuluję czas, zapas do 3:30 z rozpiski wzrasta do 1:30, potem do niemal dwóch minut, a ja cały czas trzymam tempo. Ulica Warszawska to długa prosta prawie bez kibiców, ciężko jest, ale bieg w grupie pomaga. Między 31 i 32 km kolejny zastrzyk energii: Magdula z moją kuzynką Asią przekazują nie tylko żel, ale i co najmniej dwieście kalorii w uśmiechach, krzyku i brawach:) Zając krzyczy do grupy, że jeszcze tylko 50 min. i będziemy na mecie, instruuje, by przy zbiegach rozluźniać ręce i żeby pod żadnym pozorem jeszcze nie przyspieszać. Kalkulacja mówi, że mógłbym zwolnić nawet o kilkanaście sekund na kilometr, a 3:30 i tak będzie. Ale nie zamierzam zwalniać, o nie!

Przybij piątkę! 31,5 km i wciąż jest dobrze / fot. MO

Serbska...
Na skręcie z Lechickiej w Serbską (o ile dobrze zapamiętałem) kolejna niespodzianka, słyszę wołanie Klapiszonka i Paliczka, ich też nie oczekiwałem! Inkasuję kolejne gratisowe kalorie, jest bombowo. I kalkuluję dalej. Gdyby udało się utrzymać tempo, zejdę poniżej 3:28! Ale rzeczywistość to wredna sucz i po chwili mi to udowadnia. Za zakrętem, oczom ich ukazał się las... krzyży mym ukazuje się długi i łagodny podbieg (ulica Serbska). Zając nie zwalnia, hyc-hyc-hyc wyprzedza innych zawodników (na mecie wylądował z 1,5-minutowym zapasem), a ja nie daję rady, odpadam. Zmuszam się do biegu, jednak tempo spada o kilkanaście sekund, każdy krok staje się walką z wyczerpaniem, prawdziwą mordęgą. Głowa pcha nogi do przebierania, nie zatrzymuję się, nie przechodzę do marszu. 35. i 36. km robię po 5:05. Dramatu nie ma, ale w ostatecznym rozrachunku oznacza to prawie pół minuty w plecy. Na punkcie żywieniowym na 35 km wyprzedzam Adama, któremu przeziębienie nie pozwoliło niestety zaatakować wymarzonego 3:15.

I napieram dalej. Staram się nie szarpać i trzymać w miarę równe tempo poniżej 5 min/km. Myśli o bliskich pozwalają przetrwać te najtrudniejsze kilometry. 41. km to dla mnie najwolniejsze tysiąc metrów (5:25) tego maratonu. Jestem potwornie zmęczony i ledwie człapię. Na szczęście między budynkami prześwitują już Targi, tam jest meta! Potem jeszcze jeden trudny kawałek po kostce brukowej. Masakra. Ból ścięgien i stawów od razu się zwielokrotnia. Ale wiem, ze zejdę poniżej 3:29, nie ukrywam radości, koniec już na wyciągnięcie ręki, nogi same niosą.

A przed metą odlot!
Na przedprzedostatniej prostej niespodzianka – znów Aśka z bratem kolegą brata! Na przedostatniej prostej, po zewnętrznej, największa grupa moich kibiców. Żonka strzela foty, Ziomale i JJ'kowie krzyczą, a Asia aż podskakuje. Widzę rodziców, którzy specjalnie przyjechali 100 km i głośno dopingują. Ależ fantastycznie! Przybijam piątkę z prawie każdym z nich. Dwie-trzy sekundy straty nie zrobią przecież różnicy;)

Do mety nie dalej niż 150 metrów / fot. MO 

Na ostatniej prostej kibicują Martyna z Pawłem, z uniesionymi rękoma mijam linię mety, ależ radość!!! 10 metrów za metą podchodzę do M&P. Dobrze, że stoją za barierką, mam się przynajmniej o co oprzeć. Medal i kilka kubeczków napoju, a w tym czasie dociera za metę reszta kiboli. Uściski, gratulacje, radości i fotka. Ależ jestem im wdzięczny za doping, bez niego nie dałbym rady!

To nie jest korzystne zdjęcie, ale tak wyglądałem po przebiegnięciu maratonu w 3:28:43 / fot. PCh

Mój prywatny tłum kibiców:) / fot. anonim z tłumu

Wbijam się do budynku Targów mając nadzieję na masaż, ale kolejka mnie odstrasza. Odbieram więc rzeczy z depozytu, rozciągam się i czytam sms-owe gratulacje od tych, którzy śledzili wyniki na żywo, dzięki! Organizatorzy zapewnili po piwku dla uczestników, mała rzecz, a cieszy:) Wszyscy razem idziemy na pobiegową kawę/herbatę, mi dostaje się jeszcze czekoladowy medal od taty, jest przepyszny!

Krótko na koniec
Jak dla mnie to poznański maraton był zorganizowany bardzo dobrze, ale dwie rzeczy zaliczam jako duże wtopy:
- oznaczenie kilometrów było fatalne – flagi były wysokie na max 1,5 metra i często nie było ich widać;
- na pierwszych kilometrach powinno być znacznie więcej toalet! Dużo osób ma wtedy potrzebę i zanieczyszcza krzaczki. Niby to już 13. Maraton Poznański, a orgowie jeszcze się tego nie nauczyli? Wstyd.

Ale wszystko poza tym było super, szczególnie baza, start i meta – pierwsza klasa. Imponowało mi też bogactwo punktów żywieniowych. Były nie tylko izo i woda, ale i banany, czekolada i kostki cukru – brawo!

Ale absolutnie naj-naj-najlepsiejsi to byli kibice. Ogromnie wielkie dzięki dla wszystkich wymienionych powyżej, naprawdę dodaliście mi okropecznie dużo energii, nie tylko w pełni profesjonalnie przekazując żele:) Ale i ci zupełnie obcy byli świetni. Miejscami były prawdziwe tłumy, kilka kapel muzycznych zagrzewało nas do biegu, zorganizowane grupy uczniowskie zdecydowanie dały radę, a zespół mnichów to w ogóle mnie rozwalił na łopatki:) Kilka razy zainteresowanie wzbudził też mój niestandardowy numer 6666:)

A ja? Grzechem byłoby narzekać. Wynik dał mi 909. miejsce na 5420 osób, które ukończyły zawody, wśród mężczyzn byłem 881 na 4847. W dwa tygodnie zrobiłem dwie życiówki w maratonie, a między nimi nieoczekiwanie kapitalny wynik na dychę. Wynik z Warszawy poprawiłem o prawie 8 minut, acz trzeba mieć na uwadze fakt, że tam miałem problemy żołądkowe, które uniemożliwiły mi trzymanie tempa już od 24 km, był to więc wynik nie oddający w pełni aktualnej dyspozycji. Teraz zamierzam się relaksować i regenerować, a potem wracam na siłownię i wdrażam treningi szybkościowe do Biegu Niepodległości (11.11.). Do zobaczenia na trasie!

piątek, 12 października 2012

Żeby nie było na blogasku zbyt nudno, czasem będę na niego wrzucał rzeczy tylko pośrednio związane ze sportem. Zaczniemy od czegoś smacznego i zdrowego: przepisu na ciastka owsiane z bakaliami. Nie napiszę Wam, ile zawierają węglowodanów, białek i tłuszczy, ile jedno ma kalorii i jaki ma indeks glikemiczny (ale gdyby ktoś z Was takie rzeczy wiedział to chętnie się dowiem!), bo takiej wiedzy nie posiadam. Wiem za to, z czego są zrobione i że są smaczne:)

Przepis otrzymałem swego czasu od szanownego kolegi Mateusza (fanfary!), lekko go dostosowałem do własnych potrzeb i oto jest.

Składniki:
  • 500 g płatków owsianych (stosuję błyskawiczne i są OK)
  • 3 jajka
  • 2 łyżeczki proszu do pieczenia
  • 1 kostka masła (zdrowiej) lub margaryny (taniej) – lepiej wystawić z lodówki wcześniej, by nie było zbyt twarde
  • ½  szklanki cukru
  • 2-3 łyżeczki miodu
  • 1 i ½ szklanki mąki orkiszowej
  • 1 i ½ szklanki mieszanki bakaliowej (migdały, orzechy włoskie, żurawina, figi, śliwki suszone, rodzynki itd.)
  • Łyżeczka cynamonu lub cukru cynamonowego
  • ½ gorzkiej czekolady (im wyższy proc. tym lepsza)
Tak wygląda ciasto gotowe do lepienia kulek
Za pierwszym razem ciastka wyszły mi za duże i trudno było je jeść;)
Im mniejsze tym tak naprawdę lepiej!

No to do dzieła:
  1. Wyjmij masło/margarynę z lodówki, by nie było zbyt twarde
  2. Bakalie oraz czekoladę posiekaj (zwykle robię to blenderem – sprawdza się) i wymieszaj
  3. Mikserem lub robotem kuchennym wymieszaj masło/margarynę z jajkami, cukrem, miodem i proszkiem do pieszenia na gładką masę
  4. Dosypuj mąkę, cały czas mieszając
  5. Wsyp płatki owsiane, bakalie oraz cynamon – wymieszaj wstępnie łyżką
  6. Wymieszaj wszystko dokładnie robotem kuchennym
  7. Rozgrzej piekarnik do 180-200 stopni Celsjusza
  8. Z ciasta formuj małe kulki, w których środku dodatkowo umieszczaj małe kawałki czekolady
  9. Kulki rozkładaj na blasze i rozpłaszczaj, blachę wcześniej wyłóż papierem do pieczenia (warto posmarować go margaryną)
  10. Piecz przez około 10-12 minut
  11. Voilà!
Polecam dostosowanie przepisu do własnych potrzeb i gustów. Można na przykład zrezygnować z miodu i cynamonu, eksperymentować z różnymi bakaliami czy dodawać więcej/mniej czekolady słodkiej lub gorzkiej.

Razu pewnego zrezygnowałem z cukru i dałem trzy łychy miodu zamiast tego. W smaku super, ale warto odczekać aż ciasto obeschnie zanim zaczniecie lepić kulki, bo są bardzo miodowe i potwornie się klei. Jak przeschnie jest łatwiej.

PeeS A już za 1,5 dnia Maraton Poznański. Kochanych kibiców informuję, że tym razem wypatrujcie mnie w niebieskiej koszulce (a pod nią będzie biała z długim rękawem), niebieskiej czapce i obcisłych czarnych spodenkach sięgających poniżej kolana. Do trzech razy sztuka, mam nadzieję, że tym razem 3:30 pęknie!

niedziela, 7 października 2012


Ależ mi brakowało endorfin! Tydzień biegania to jak dla mnie zdecydowanie za długo. Po Maratonie Warszawskim złapało mnie solidne przeziębienie, więc do piątku z założenia nawet nie dotknąłem butów biegowych. W sobotę chciałem iść na jakieś rozbiegano, ale skończyło się na… oglądaniu Nietykalnych (jak ktoś nie widział to polecam – kapitalny kawałek kina!), planie „pobiegam jutro” i... wieczornej imprezie:) Na tejże imprezie okazało się, że kogoś po maratonie cały czas boli łydka i nie chce ryzykować startu w Biegnij Warszawo, dostałem więc w prezencie numer startowy z czipem i stwierdziłem, że się przebiegnę.

Rano całkiem solidnie czułem jeszcze wieczorne spotkanie towarzyskie (nie, nie procenty a kalorie, które pochłonąłem) i za nic w świecie nie chciało mi się biegać. Nauczony doświadczeniem na linii startowej pojawiłem się 40 min. przed biegiem, dzięki czemu nie musiałem aż tak dużo przepychać się na pierwszym kilometrze i powoli nabierałem ochotę na zmęczenie się na warszawskich ulicach.

W kolejce do tojka spotykam sąsiada Leszka, dyskutujemy o planach na bieg. Nie mam pojęcia jak mi się będzie biegło, chcę atakować 44 min. – wszak poprawienie życiówki o minutę będzie świetnym wynikiem, dopuszczam jednak do siebie myśl, że po kilku kilometrach skończy mi się paliwo na szybkie bieganie i dotruchtam do mety w 46 albo 47 minut. Leszek chce uderzyć w okolice 43 minut, dla mnie wynik nieosiągalny. Zdejmuję z siebie worek na śmieci (nie lubię marznąć na starcie, a folia świetnie trzyma ciepło) i ruszamy razem. Leszek zaczyna mocniej i po paru metrach jest już z przodu. Mimo stanięcia blisko linii startu, jest ciasno, sporo osób biegnie dużo wolniej, jest nawet pani z kijami do nordic walking. Szybko umykam więc na chodnik wzdłuż Czerniakowskiej i biegnę nim kilkaset metrów, wyprzedzając w tym czasie sporo osób. Pod koniec pierwszego kilometra jest już luz i można normalnie biec.

Czarny tłum Biegnij Warszawo 2012

Założenie miałem takie, by biec ok 4:25 min/km. Pierwsza piątka wychodzi nieco szybciej: 4:20, 4:23, 4:24, 4:22 i 4:22. Pod koniec tej piątki jest podbieg Belwederską. Praktycznie nie zwalniam, czuję się świetnie, jestem tym aż lekko zaskoczony:) Kolejne dwa kilometry w 4:24 i 4:22 i wciąż mam siły! Na 3 km przed metą przyspieszam. Widzę przed sobą Leszka i przy skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Al. Jerozolimskimi go wyprzedzam. Ósmy kilometr wychodzi w 4:00, ale skoro mam siły to lecę dalej. Niestety, Garmin nie radzi sobie tego dnia najlepiej i przy fladze „8 km” mam już 8,16 km na liczniku.

Patrzę więc na stoper: 35:11. Szybka kalkulacja odległości i czasu: żeby złamać 43 min. muszę ostatnie 2 km przebiec w tempie 3:54 min/km. Mając w perspektywie zbieg Książęcą, wydaje mi się to realne, więc znów przyspieszam. W duchu uśmiecham się do siebie, bo biegnie mi się doskonale i już wiem, że będzie świetna życiówka. Książęcą pruję jak strzała, cały czas wyprzedzam innych biegaczy, dziewiąty kilometr robiąc w 3:39. Jeszcze nigdy tak szybko nie przebiegłem tysiąca metrów*!

Do mety jest już po równym, ale staram się trzymać tempo. Na ul. Rozbrat kibice krzyczą „Agnieszka! Agnieszka!” – to Aga, trenerka z Obozów Biegowych. Dogonienie tak mocnej zawodniczki dodaje mi jeszcze sił, wyprzedzam ją i na ostatnią prostą wpadam na czele kilkunastoosobowej grupy, przed nami kilka metrów wolnej przestrzeni. Uśmiecham się już nie tylko w duchu, bo wiem, że życiówkę pobiję o prawie dwie minuty, a przecież zupełnie się tego nie spodziewałem. Ręce w górze, jest radość, za to właśnie kocham bieganie! Tuż przed metą wyprzedza mnie jeszcze jakiś szalony sprinter, ale nie ma to zupełnie znaczenia, cieszę się jak diabli, dawno mnie tak radość z biegania nie rozpierała. Największą mam z tego, że mimo pobicia życiówki o prawie 2 minuty, czułem jeszcze zapas. Na Biegu Niepodległości atakuję 42:00. Spacerując za metą czekam na Leszka, był na mecie jakieś 50 sek. po mnie, też poprawił życiówkę. Szukając swoich kibiców chyba widziałem też finiszującą Avę, wygląda na to, że miała całkiem niezły wynik, też gratuluję!:)

* EDIT: jako że maty pomiarowe były co kilometr, to z wyników mogę sprawdzić tempo poszczególnych kilometrów i wychodzi na to, że dziewiąty zrobiłem jeszcze szybciej niż mówi Garmin, w 3:34! Oto zapis wg pomiarów organizatora: 00:04:28, 00:04:24, 00:04:31, 00:04:26, 00:04:25, 00:04:24, 00:04:18, 00:04:15, 00:03:34, 00:04:09.


Grupa finiszująca

Jest power, jest radość!

I jest też oczywiście medal

Pomimo krytyki imprezy Biegnij Warszawo ze strony kierowców (zablokowany spory kawałek miasta) i części biegaczy (impreza jest bardzo masowa i wielu maruderów blokuje trasę szybszym biegaczom), ja BW bardzo lubię. Morze ludzi w jednolitych strojach sprawia niesamowite wrażenie, a trasa jest naprawdę przyjemna i szybka. Podoba mi się atmosfera całkowicie amatorskiego biegania. Zbieg pod koniec i meta przy radiowej Trójce – fantastyczna sprawa! Biegnij Warszawo od lat jest przepięknym świętem amatorskiego biegania w stolicy, jego popularność cały czas rośnie i trzymam kciuki za organizatorów w kolejnych latach, brawo! Wiele osób swoją biegową przygodę zaczynało właśnie od BW (ja też) i chyba stąd wielu biegaczy ma do tej imprezy sentyment.

Mój czas z BW to 42:54, zająłem 390/9784 miejsce w ogóle, a w swojej kategorii wiekowej byłem... czwarty! Nie ma jak pobiec zamiast kontuzjowanej koleżanki, prawie zmieściłAm się na pudle;)

A tak naprawdę to szczerze przepraszam wszystkie biegaczki, że im obniżyłem wynik o jedną pozycję, wybaczcie!

niedziela, 30 września 2012

Na liczniku mam 23 km, czuję się bardzo dobrze i mam kilka sekund zapasu w stosunku do wymarzonego 3:30. I w tym momencie czuję, że… próbuje się do mnie dodzwonić Andrzej. W lekkiej panice rozglądam się za budką telefoniczną i w końcu jest – jakieś 200 metrów przede mną. Tracę w niej dobre 2,5-3 minuty i opuszczam z mocnym bólem brzucha, który dokucza mi przez kolejną godzinę. Kalkuluję, że jeśli do mety utrzymam tempo w okolicach 4:46-4:48 to mam jeszcze szansę na 3:30. Pary starcza jednak tylko na nieco ponad tysiąc metrów, potem zaczyna się Park Natoliński, ból nie mija i tam wiem już, że przegrałem. Że postawionego sobie celu nie zrealizuję. Tu zawiodła po prostu głowa.

Ale już początek 34. Maratonu Warszawskiego nie był prosty. Chwilę przed startem poprawiałem sobie buta i zasupełkowało się sznurowadło. Pacemakerzy z balonikami 3:30 oddalili się na jakieś 100 metrów i musiałem nadganiać, udało się po 3 km. Po 7 km poczułem potrzebę podlania drzewka i znów musiałem gonić baloniki. Udało się na 12 km. Oj, nie było lekko;)

Jednym z pace’ów był znany mi z PMNO Paweł Pakuła, ultra maratończyk wymiatacz. Prowadzenie było bardzo dobre, nieporównywalnie lepsze do tego z Łodzi. Z grupką utrzymałem się przez kolejne 11 km, biegło się całkiem dobrze, piłem na każdym punkcie, podgryzałem banany i wydawało się, że mimo początkowych komplikacji będzie sukces. Po drodze zauważyłem Piotrka Kwitowskiego, z którym ścigałem się m.in. na połówce i Izerskiej Wielkiej Wyrypie, taki mój stały rywal;) Uciekł mi na 18 km, ale jak się potem okazało, na mecie byłem jednak pierwszy. Na Wilanowskiej miga mi z kolei Maciek Petza, kolejny znajomy z Izerskiej. Sami swoi!:)

Potworny kryzys, ale na widok znajomych kibiców każdy dostałby powera!

I w tych pięknych okolicznościach przyrody nastąpił żołądkowy atak. Końcówka Przyczółkowskiej i Park Natoliński to mordęga. Na siłach trzymała mnie tylko myśl, że na Natolinie i Ursynowie czekają moi fantastyczni kibice i dostanę żele energetyczne. Postanawiam wmusić je w siebie, mimo że nawet łyk wody potwornie mi się odbijał. Na 29. km pojawia się ból śródstopia, muszę na chwilę zwolnić i w efekcie kilometr wychodzi w 5:44. Przyspieszam, ale nie jest lekko, każde sto metrów jest cholernie trudne, ale udaje mi się w miarę trzymać tempo. Kalkuluję, że jeśli dam radę tak do końca to będzie życiówka. Przy fladze „40 km” jeszcze dorzucam od pieca, bo widzę, że jest spora szansa na złamanie 3:37.

Tuż przed stadionem doganiam Benka. Biegnę szybciej, ale stwierdzam, że fajnie na linię mety wbiec z kumplem i ostatnie 300 metrów pokonujemy razem. Wpadamy na stadion, który z tej perspektywy prezentuje się wprost cudownie. Na ostatnich metrach unoszę ręce w górę, udało się! Czas brutto 03:38:08, netto 3:36:36.

Finisz na Stadionie Narodowym

Na mecie butelka izotonika i wody, folia na plecy i spacer wewnątrz korony. Niestety, ogromna kolejka do masaży skutecznie mnie do nich zniechęciła. Na półmaratonie nie było takiego problemu, tym razem chyba przygotowano za mało stanowisk – za to dla organizatorów mały minus. Drugi za Park Natoliński. Jasne, że to ładna okolica, ale nawierzchnia jest tam fatalna i z tego co czytam na forum, parę osób doznało przez to kontuzji.

Ale te dwa minusy nie zmieniają faktu, że 34. Maraton Warszawski był imprezą kapitalną. Tłumy kibiców na Ursynowie (nie spodziewałem się aż tylu osób!), piękna pogoda, rekordowa liczba uczestników i finisz na Stadionie Narodowym. Zacnie było, takie imprezy wspomina się latami! Wystartowało 6913 osób, na metę wbiegłem jako 1140. Ciekawe, jak wygląda klasyfikacja wg czasów netto, mam nadzieję, że na dniach taką poznamy:)

Za dwa tygodnie Poznań, muszę się zregenerować i przemyśleć, jakie błędy w diecie popełniłem. Tam też szykuje się świetna ekipa kibiców, nie można ich zawieść!:)
Jeden obraz zamiast tysiąca słów.
Patrząc na to naprawdę się wzruszyłem.


Obszerniejsza relacja z 35. 34. Maratonu Warszawskiego dziś wieczorem, nowa życiówka jest (3:36:36), ale czuję niedosyt. Do przeczytania wieczorem:)

piątek, 28 września 2012


Zainspirowany wpisem Leszka także postanowiłem pokazać, w czym pobiegnę niedzielny 34. Maraton Warszawski. Łatwiej będzie się zlokalizować w tłumie (to dla koleżanek/kolegów biegaczy) na starcie, by życzyć sobie powodzenia i rozpoznać na trasie (to dla koleżanek/kolegów kibiców), by krzyczeć „dawaj Krasus, dawaj!”. Zielona koszulka, czarne spodenki i czapeczka oraz czarno-grafitowo-zielone Brooksy na nogach. No i żółty numer 5391 z imieniem!

Adidas + Brooks + 3 x Kalenji (bielizny nie widać;)) + Nike – biegnę multibrandowo!

Ach, dopingujcie też zielony numer 5931 (tak, to nie pomyłka, system przydzielił nam tak podobne numery)! Oluchna debiutuje na królewskim dystansie, jest diablo ambitna i przyda jej się każdy okrzyk, każde klaśnięcie dłoni:) Zresztą, nie wyróżniajcie nikogo, zdzierajcie gardła dopingując każdemu. Rok temu bardzo pomogli mi starsi państwo, którzy w okolicach al. Rzeczpospolitej popędzili mnie do biegu w momencie, gdy wydawało mi się, że świat się już kończy.

W niedzielę zamierzam od początku uchwycić się gościa z balonikiem 3:30 i trzymać tak długo, aż nie padnę na pysk. Zlokalizowanie mnie nie powinno więc być trudne – gdzieś za balonikiem 3:30:) Czas 3:30 to tempo odrobinę poniżej 5 min/km i wyliczenie, o której i gdzie się pojawię nie powinno być trudne (trasa biegu). Swoją drogą, na 3:30 zapowiada się niezwykle ciekawa ekipa. Oprócz mnie na taki czas biegną m.in. blogujący kolega z sąsiedniej wsi w/w Leszek oraz… sam Tomasz Lis! Jeśli wszyscy wytrzymamy tempo do ostatnich kilometrów, to walka na finiszu na Stadionie Narodowym będzie fascynująca.

A teraz weekend i odpoczynek. Trzeba się wyspać i zrelaksować. Zaraz odpalam konsolę, a jutro męskie kino i jakiś spacer. No i ładowanie węglowodanami: od rana gotuję penne pesto, a wieczorem może pizza?

Niedziela będzie dniem walki. Nie ma wątpliwości, że będzie cholernie ciężko. Stawiam wszystko, że na 25. km będę przeklinał siebie, na 30. km cały świat, przy 35. km stwierdzę, że nigdy więcej maratonu (a Poznań już za dwa tygodnie), a 7 195 metrów później przy aplauzie publiczności przekroczę linię mety swojego trzeciego maratonu i zostanę Bohaterem Stadionu Narodowego. I będę okropecznie szczęśliwy:)

Na koniec cytat z ostatniego wpisu red. Lisa, który doskonale oddaje także mój pogląd na temat biegania (zachęcam do lektury całego tekstu).

„Więc po co? Nie wiem. Ja po prostu już nie umiem inaczej.
Ja nie wiem, czy chodzi o jakieś endorfiny, o dobrą formę,
o kryzys wieku średniego, o udowodnienie sobie czegoś, 
czy cholera wie o co.
Może o nic nie chodzi.
Może to jest istota tego biegania, że w bieganiu idzie o bieganie.
Nic mniej, nic więcej. Może.”

czwartek, 27 września 2012

Od jakiegoś czasu nieodłącznym elementem mojego ekwipunku na każdy wyjazd są buty biegowe. Znajduję na nie miejsce w torbie zarówno na wypady weekendowe, jak i wakacyjne. Poranna przebieżka doskonale sprawdza się też jako lek na syndrom dnia poprzedniego po weselnych balach, sprawdzone!:) Rok temu na Teneryfie wstawałem przed świtem, by przed wschodem słońca i upału zrobić trening pod jesiennie dziesiątki, tak samo i w tym roku – w walizce na wyjazd do Toskanii nie mogło zabraknąć miejsca na buty i strój, wszak maraton tuż-tuż!

Toskańska porcja węglowodanów – pizza własnej roboty:)

Odpoczywaliśmy w toskańskim domu położonym na totalnej wsi. Google Street View pokazał, że nie ma tam nawet asfaltowej drogi, a dookoła są tylko pola. Na pierwszy bieg wybrałem się dzień po przyjeździe, ale zdecydowanie za późno jeśli chodzi o porę dnia (ok. 9:30). Mimo kilku chmur, ciepło śródziemnomorskiego słońca dawało się we znaki, ale nie to było najgorsze. Szybko okazało się, że to tereny mocno pagórkowate. Pierwszy trening oznaczał kilometrowy bieg pod górę, potem 3 km w dół, nawrotka, 3 km pod górę i 1 km w dół. W takich warunkach ciężko robić treningi maratońskie, trzeba było więc siąść do mapy i szukać dalej.

Mój łakomy kilometrów wzrok padł na rzekę Arno (główna rzeka Toskanii) w okolicach Empoli, bo ciek wodny zwykle wróży w miarę równy teren. Minusem tego rozwiązania była potrzeba dojechania na trening samochodem, trzeba bowiem pilnować kluczyków i znaleźć miejsce do parkowania co dla sporego kombiaka nie jest we włoskich miasteczkach takie proste;) Mądrzejszy o doświadczenie drugi trening rozpocząłem znacznie wcześniej, wg Endomondo start nastąpił o 7:49. Wzdłuż rzeki udało się zlokalizować 5-km odcinek wału przeciwpowodziowego, po którym prowadziła ścieżka nadająca się do biegania. Udało się przetrwać upał, a przy tym zrobić rozsądne 3x5 km w tempie 4:50 z kilometrowymi odpoczynkami w okolicach 5:20-5:30. Do końca 10-dniowego pobytu pozostałem wierny temu wałowi – wnikliwa analiza map nie pokazała atrakcyjniejszych terenów, a nie chciałem tracić czasu na poszukiwania, których owoce nie były pewne. Łącznie zrobiłem w Toskanii pięć treningów, aczkolwiek jeden z nich zakończył się już po 3 km, bo przemoczone rosą nie_biegowe skarpetki zafundowały mi odcisk.

 A po treningu pora na odnowę biologiczną w basenie

Na wyjazd zabrałem zakupione ostatnio buty Adidas Supernova Sequence 3. Łącznie zrobiłem w nich na razie ok. 150 km i muszę przyznać, że był to udany zakup. Dobrze amortyzują, trzymają stopę i dają mojej pronacji potrzebne wsparcie – na dłuższe biegi jak znalazł.

Druga część wyjazdu obejmowała wizytę w Zurychu i wyjazd w Prealpy Szwajcarskie – coś, co tygryski lubią najbardziej! Nie wyobrażam sobie wakacyjnego wyjazdu bez wycieczki w góry. Tym razem obyło się bez ataku na najwyższy szczyt kraju (w Szwajcarii nie jest to tak łatwe jak w Chorwacji czy na Teneryfie, bo Dufourspitze jest trzecim szczytem Alp i ma ponad 4600 metrów), czteroosobową grupą wybraliśmy się więc z Lauterbrunnen przez Wengen i Kleine Scheidegg na Männlichen (2343 m n.p.m.).

Jest to bardzo łatwy szlak, prowadzi niezbyt nachyloną i szeroką ścieżką (technicznie jest to wejście łatwiejsze niż do z Kuźnic do Murowańca), bez problemu można by wjechać rowerem. A widoki są niesamowite, bo trasa prowadzi pod trzema imponującymi szczytami: Eigerem, Mönchem i Jungfrau. Szczególnie ten pierwszy, prezentujący z tej strony legendarną Północną Ścianę robi piorunujące wrażenie. 1800 metrów skały i lodu (to najwyższa ścianę Alp i Europy) hipnotyzuje, mógłbym pod Eugerem spędzić cały dzień albo więcej. Zainteresowanym historią Eigeru i jego północnej ściany serdecznie polecam film Nordwand, opisujący tragiczną próbę jej zdobycia w latach 30.

Północna ściana Eigeru

Mimo braku trudności technicznych na trasie wycieczka nie była taka prosta ze względu na odległość – od startu do szczytu zrobiliśmy 14 km, co w górach jest dość znacznym dystansem. Niestety, zaplanowana pierwotnie droga zejścia okazała się być kompletnie zasypana śniegiem (który leżał tam od wysokości ok. 1800-1900 m n.p.m.) i musieliśmy wracać raz przebytą już trasą i zrobić kolejne 14 km, tym razem w dół. Ostatnie 2 godz. szliśmy z latarkami, bo było już po zmierzchu. Warto jednak było, bo wracając mogliśmy ponownie przyglądać się trzem wielkim górom, a o zachodzie słońca wyglądały one wyjątkowo pięknie.

Wspomnienia z Alp trzeba jednak odłożyć na bok, bo do Maratonu Warszawskiego pozostały już bardziej godziny niż dni. Startującym życzę powodzenia, a pozostałych zachęcam do wyjścia na trasę i dopingowanie. To naprawdę robi różnicę:) Trasę można obejrzeć na stronie Maratonu Warszawskiego. Meta znajdować się będzie na Stadionie Narodowym, tam też warto się pojawić!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012


Też tak macie, że czasami o zakupie decyduje jeden nieistotny szczegół? Potrzebowałem butów do biegania, kolejnych. Odczuwałem bowiem brak obuwia do ugniatania asfaltu na długich wybieganiach. Takich z porządną amortyzacją i stabilizacją dla mojego pronującego stopala. Ostatnio odczuwam ból kolana jak więcej pobiegam w lekkich Brooksach Pure Cadence, więc decyzja zapadła: kupuję.

Zrobiłem rekonesans w ulubionym centrum handlowym i wahałem się w wyborze między Nike Lunarswift +2 i Adidas Supernova Sequence 3. Biegałem od jednego do drugiego sklepu i nie mogłem się zdecydować. W obu parach czułem się bardzo dobrze, obie miały sporo systemów amortyzujących i stabilizujących, spełniały więc moje oczekiwania co do zabezpieczenia nóg. Trzeba przyznać, że oba modele nie są zbyt ładne (Nike w biedronkowe kropy, a Adidas niepowalający kolorystycznie – szaro-biało-zielony), więc nawet wygląd nie mógł pomóc w wyborze.

Ostatecznie o tym, że zwiększyłem swoją kolekcję obuwia z trzema paskami zadecydował fakt, że... w Nike zabezpieczające przed kradzieżą plastikowe czujniki zaczepione były w dziurkę od sznurówki, co uniemożliwiało porządne przymierzenia buty w sklepie. Zapewne gdybym poprosił obsługę umożliwiono by mi to, ale uznałem, że skoro utrudniają mi życie to klienta we mnie mieć nie będą.

Białe elementy szybko stracą kolor i nie będzie to wyglądało dobrze

Adidas Supernova Sequence 3 pierwsze wrażenie robią bardzo dobre. Mają wszelkie systemy stabilizujące stopę, wyglądają na dobrze amortyzowane i zabezpieczające przed wykrzywianiem się kostki. Nie brakuje też odblaskowych elementów, a często biegam wieczorem, idzie jesień, więc na pewno się to przyda. Dziś wieczorem pierwszy przebieg, już się nie mogę doczekać:)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

W nogach ponad 54 km, do mety zostały niecałe 4, zaczynam samotny finisz. Nie wiem skąd po takim dystansie mam siłę do biegu, ale gdy docierając do ostatniej prostej (1,5 km do mety) dostrzegam Irka KociołkaJest lekko z górki, jeszcze przyspieszam i robię swój najszybszy kilometr na zawodach - w 4:43! Ale to na nic, bo Irek też mnie widzi i napiera bez chwili wytchnienia. Na podstawie cieni drzew na szosie liczę w krokach stratę: 64 kroki, za chwilę 60, 55... Do mety jakieś 700 metrów, Irek nawet pod górkę nie zwalnia, nie dam rady go dogonić. Wpadam na metę nie więcej niż 30 sek. po nim. 58 km po Górach Izerskich (suma przewyższeń 1513 m) pokonałem w 8:57, co dało mi 14 miejsce wśród mężczyzn na Mistrzostwach Polski w Pieszych Maratonach na Orientację na dystansie 50 km, wyprzedziły mnie jeszcze niesamowite Dagmara i Kasia, w klasyfikacji open byłem więc 16.

Tegoroczna Izerska Wielka Wyrypa zapowiadana była jako trudne zawody – miała być wymagająca nawigacyjnie i ze sporymi przewyższeniami (orgowie zapowiadali 1600 m na trasie 50 km). Stąd decyzja o strategii, by od początku napierać we trójkę razem z Bernardem i Pawłem i ewentualnie ścigać się ze sobą dopiero pod koniec – przecież co trzy głowy do myślenia to nie jedna. Okazało się jednak, że z tymi głowami to bywa różnie. Że mapa ma skalę 1:35000, a nie popularniejsze 1:50000 zauważyliśmy… w połowie trasy. Wstyd. Wcześniej „coś się nie zgadzało” z odległościami, ale że sprawnie znajdowaliśmy punkty to nie zwracaliśmy na to większej uwagi;)

Organizatorzy IWW przygotowali niestandardowy start – półtora kilometra biegu za samochodem i dopiero tam czekały na nas mapy. Zacząć można było na południowy wschód lub na zachód – zdecydowaliśmy się na ten pierwszy wariant i jako pierwsi ruszamy przez pole w kierunku PK3. Jest wcześnie (start o 7:00), na łące rządzi rosa więc już po kilku minutach buty mamy przemoczone, ale kto by zwracał na takie szczegóły uwagę? Jako ścisła czołówka płoszymy dwie sarny, które przebiegają nie więcej niż 5-7 metrów przed nami. Kontakt z naturą zaliczony.

Pierwsze cztery punkty (PK3, PK5, PK6 i PK8) zbieramy w sporym towarzystwie. Chwilami jest nas nawet 8-10 osób. W okolicy PK6, zgodnie z ostrzeżeniem orgów, trafiamy na ujadającego psa, który chwilowo zwiększa tempo przemieszczania się grupy;) Na szczęście głośny krzyk jednego z nas odstrasza go i czworonóg odpuszcza.

Na PK8 tracimy kilka chwil, co kończy się pożegnaniem ze ścisłą czołówką. Między PK8 i PK11 przedzieramy się przez gęsty las i kolejnych parę minut idzie w diabły. Przy okazji przyjmujemy trochę pokrzyw i jeżyn na łydki, nie ma lekko. Na PK13 wodopój, można też przegryźć pysznego wafelka, doskonały pomysł organizatorów. Najciekawiej umiejscowiony punkt na całej trasie to PK21. By się do niego dostać idziemy przez szkielet dawnego mostu. Dla osób z lękiem wysokości musiało to być niezłe przeżycie.

Po PK21 zapada decyzja, która ma ogromne znaczenie dla ostatecznego wyniku. Zamiast pójść kształtem „grzybka” i zebrać punkty ze środka mapy, ulegamy namowom Maćka (poznaniak dołączył do nas kilka km wcześniej i wytrwał do końca) by południem przez PK22 i PK19 pociągnąć do PK20, gdzie jest punkt żywnościowy (wyśmienite drożdżówki!), a dopiero potem załatwić środek z odcinkiem specjalnym. Jak dziś patrzę na mapę to od razu widzę, że był to cholerny błąd, przez który jak nic dołożyliśmy kilka kilometrów – byłaby spora szansa na zmieszczenie się w pierwszej dziesiątce… Nie ma jednak co płakać nad rozlanym mlekiem, stało się.

W międzyczasie spotykamy napierającego z drugiej strony Marcina Kargola, kolejnego biegacza, którego najpierw poznałem w sieci, a dopiero potem w realu. Miejsce na spotkanie było jednak dla nas złe, Marcin spokojnie sobie zbiega, a my męczymy się krok po kroku pod górę. A jest ciężko, naprawdę ciężko. Słońce i gorąc coraz bardziej dają się we znaki, a przewyższenia nie pozwalają na trzymanie sensownego tempa. Po równym i z góry staramy się biec, pod górkę maszerujemy. Często tniemy na azymut, przez lasy, łąki czy pola. To też chwila na odpoczynek, bo w trudnym terenie raczej nie da się biec. Przemoczone kilka razy stopy zdają się wołać o litość i zdjęcie butów, ale do mety jeszcze co najmniej 20 km.

Po jednym z takich cięć, przed PK10 puszczamy wodze szaleństwa i przez kilka minut pędzimy po ubitej szerokiej ścieżce w tempie życiówki na 10km! Na szczęście żaden z nas się nie potknął, bo takie coś mogłoby zakończyć się bardzo spektakularnym upadkiem i zapewne końcem zawodów. Czas na zaliczenie odpuszczonego wcześniej środka mapy, robimy to bez większych problemów, choć ja wyraźnie słabnę. Chwilę wcześniej wpadamy na robiącego odwrotny wariant Irka. Mistrzem końcówki maratonu (na liczniku mamy 40 km) jest Benek, który ciągnie nasz czteroosobowy tramwaj nie tylko nawigując, ale i dyktując tempo, szacun! Ja wlokę się na końcu i ledwie dyszę. Bojąc się o skręcenie kostki, zwalniam szczególnie na zbiegach po nierównym terenie, bo z gleby wystają kamulce i korzenie.

Przed PK7 (ostatni punkt żywnościowy) doganiamy Piotra Kwitowskiego i jeszcze jednego zawodnika. Z punktu ruszamy razem z nimi. Z Benkiem zaczynamy dyktować szybsze tempo, a cel jest jeden: zgubić rywali! W końcu to mistrzostwa Polski, więc nie ma miejsca na sentymenty;) Dopełnienie bukłaka, baton białkowo-węglowodanowy i żel energetyczny stawiają mnie na nogi i znów mam siłę szybciej przebierać nogami. Na horyzoncie kolejny zawodnik – doganiamy i wyprzedzamy, choć okazuje się, że to setkowicz, więc nie nasz rywal. Ale już w okolicy przedostatniego punktu (PK1) następny i znów udaje się zostawić go za plecami. Mimo zaaplikowania kilku tabletek, Bernardowi odzywa się kontuzja, więc teraz ja – w rewanżu za wcześniejsze prowadzenie – holuję go do PK2, gdzie ostatecznie się rozdzielamy i każdy napiera we własnym tempie.

W nogach ponad 54 km, do mety zostały niecałe 4, zaczynam samotny finisz. Nie wiem skąd po takim dystansie mam siłę do biegu, ale gdy docierając do ostatniej prostej (1,5 km do mety) dostrzegam Irka Kociołka. Jest lekko z górki, jeszcze przyspieszam i robię swój najszybszy kilometr na zawodach - w 4:43! Ale to na nic, bo Irek też mnie widzi i napiera bez chwili wytchnienia. Na podstawie cieni drzew na szosie liczę w krokach stratę: 64 kroki, za chwilę 60, 55... Do mety jakieś 700 metrów, Irek nawet pod górkę nie zwalnia, nie dam rady go dogonić. Wpadam na metę nie więcej niż 30 sek. po nim. 58 km po Górach Izerskich (suma przewyższeń 1513 m) pokonałem w 8:57, co dało mi 14 miejsce wśród mężczyzn na Mistrzostwach Polski w Pieszych Maratonach na Orientację na dystansie 50 km, wyprzedziły mnie jeszcze niesamowite Dagmara i Kasia, w klasyfikacji open byłem więc 16.

Krasus tuż przed metą III Izerskiej Wielkiej Wyrypy
Tuż przed metą III IWW

Na mecie pożywny makaron, dużo picia i… radość, że to już koniec. Niby nie byliśmy wyżej niż 850 m.n.p.m., ale to ciągłe z górki i pod górkę w połączeniu z palącym słońcem mocno mnie zmordowało. Zawody górskie to jednak zupełnie inna para kaloszy, nieporównywalna z bieganiem po równinie. Dziś, po ochłonięciu, radości jakby trochę mniej, bo do głosu dochodzi niedosyt związany z wyborem złego wariantu mapy. Było dobrze, ale mogło być lepiej. Nauka na przyszłość jest jedna: w razie wątpliwości z wyborem przebiegu należy go choćby pobieżnie zmierzyć, w tym przypadku wystarczyło przyłożyć palec:/

Nie zmienia to jednak faktu, że III Izerska Wielka Wyrypa była doskonale zorganizowaną imprezą, godną rangi mistrzostw Polski. Budowniczy trasy stanęli na wysokości zadania, gęsta siatka 27 punktów kontrolnych sprawiła, że wariantów trasy było bardzo dużo, o czym zresztą świadczą pomiary GPS uczestników – niektórzy zrobili ponoć aż 68 km. Nie bez znaczenia jest też wyjątkowej urody okolica – naprawdę szczerze polecam na kilkudniowy wypad. Nie dość, że można połazić po Górach Izerskich (albo pojeździć rowerem – tras nie brakuje) to jeszcze można coś ciekawego zobaczyć. Warto pojechać do Lwówka, Gryfowa i oczywiście monumentalnego zamku Czocha.

Mistrzów Polski jest teraz czterech, pierwsi na metę ex-eaquo wpadli Piotr Banaszkiewicz, Jakub Molski, Mariusz Plesiński i Łukasz Romanowski z czasem 7:34. Wśród kobiet najlepsza była Dagmara Kozioł z czasem 7:54, więcej wyników na stronie organizatora.

Tradycyjnie track z GPS-a dla zainteresowanych. Jeśli czytają to inni uczestnicy III IWW to w komentarzu rzućcie linkiem, albo choćby dystansem, który zrobiliście, ciekaw jestem porównania.



Stats&hints III Izerska Wielka Wyrypa:
Wynik: czas 8:57; 16. miejsce na 139 osób w klasyfikacji open

Warunki pogodowe: od ok. 8 stopni rano do ok. 25 po południu. Słonecznie.

Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty Innov-8 Debrisgaiter 32; czapka z daszkiem; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; koszulka Adidasa z Półmaratonu Warszawskiego; Garmin FR305; kompas Silva Ranger.

Jedzenie/picie: 2 batony normalne i 2 mini + 3 żele energetyczne + drożdżówka, ciastka i owoce na punktach odżywczych; 2,2 l napoju w bukłaku (dwukrotnie dopełniane na punktach).

wtorek, 7 sierpnia 2012

Kręcą pętle, jest ich kilkadziesiąt (max 50) osobników, a grupa jest niemal idealnie podzielona na trzy części: białe, czarne i brązowo-złote. Raz są niemal niewidzialne, bo układają się płasko, po chwili błyszczą w popołudniowym słońcu pełnią tych trzech barw. Czy ktoś wie, co to mogły być za ptaki? Raczej niewielkie, mniejsze od gołębi. Były zbyt daleko żebym mógł dokładniej je opisać, ale zauroczyły mnie na całego, nie mogłem oderwać od nich wzroku. Pomożecie?

Spotkałem je w ostatniej części VII edycji Nawigatora, mniej-więcej po 40-42 kilometrach. Chwilę wcześniej pożegnałem jednego z tymczasowych współtowarzyszy podróży, z numerem 46. Jeśli czytasz tę relację to się Gościu odezwij, chętnie zobaczyłbym zdjęcia, które robiłeś:) 46-tka (niestety, nie zapytałem o imię) pomógł mi znaleźć jeden z punktów oznaczonych jako szczyt wzniesienia. Pomyliłem górki i dopiero jego podpowiedź rozjaśniła sytuację. A nad tą pomyloną górką krążyło sporo kruków. To bardzo dziwne uczucie. Kręci się człowiek po nieznanym lesie szukając drogi, a nad głową krążą mu kruki... kra! kra! kra!

Potem z 46-tką mijaliśmy się jeszcze kilkakrotnie, by ostatecznie pożegnać się „przy ptakach”. Takich powitań i pożegnań było tego dnia sporo, a wszystko za sprawą pogody, która mocno dała się we znaki i sprawiła, że część uczestników w drugiej połowie zabawy opadła nieco z sił, dzięki czemu mogłem ich dogonić i wyprzedzić.

Pamiątkowy medal z pieszego maratonu na orientację Nawigator VII

Start był bardzo mocny, bo też stawka zawodników niczego sobie, pojawiło się parę osób ze ścisłej czołówki 50-kilometrowców. Zacząłem w towarzystwie Pawła, pierwsze 5 km zrobiliśmy w czasie 27:11, zajmując około 15-20 miejsce (wystartowało ponad 50 uczestników). Po 9 km Paweł spasował i dalej podreptałem sam, powoli doganiając kolejnych zawodników, bo żar zaczął lać się z nieba. PK2 pilnowała dziwnie wychudzona krowa, tam trafiłem na kilka osób i chwilami napieraliśmy we czwórkę, chwilami we trójkę, a raz na przykład biegnąc układem numerów 20-30-40, na co zwrócił uwagę któryś z bardziej spostrzegawczych biegaczy;)

Potem kilka chwil spędziłem z jednym z warszawiaków, akurat wtedy Gremlin poinformował o zrobieniu półmaratonu, okazało się, że dla kolegi było to już najdłuższe wybieganie w życiu, bo więcej niż 21,1 km nigdy nie zrobł. Uznał więc, że nie ma się co forsować i znów potruchtałem sam.

Na 33. Kilometrze największa atrakcja dnia: rzeka Świder. Mogłem nadłożyć kilometr czy półtora i przejść ją mostem, ale… po co?;) Podpytałem wędkarzy o to, gdzie jest najlepsze miejsce do pokonania rzeki w bród, spakowałem mapę do plecaka i krok po kroku zacząłem zagłębiać się w orzeźwiającą toń, trzymając plecak nad głową. Problem pojawił się, gdy wody miałem już do brody, a do drugiego brzegu zostało około 4 metrów. Miałem pomysł, by rzucić plecak na brzeg (dorzuciłbym chyba, nie?;)) i podpłynąć, ale okazało się, że trafiłem na jakieś zagłębienie w dnie i udało się je obejść. Jeszcze przed wyjściem z wody, dla ochłodzenia, zanurzyłem się cały w Świdrze i wygramoliłem się na ląd. Nieco zdziwił się tylko jeden z lokalnych gospodarzy jak zobaczył człowieka wychodzącego z wody w ubraniu i butach, ale zamieniliśmy kilka słów na temat tego jak tu kiedyś pięknie ryby brały i poleciałem dalej.

Kolejnym współpodróżnikiem (spotkaliśmy się jakoś niedługo po przekroczeniu Świdra) był Piotrek Kwitowski, ale nie wytrzymałem jego tempa zbyt długo. Na mecie okazało się jednak, że wybrałem lepszy wariant trasy i udało mi się ukończyć bieg kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt minut wcześniej.

Ostatnie kilometry były heroiczną walką z samym sobą, gorącem i z czasem. Upał cały czas dawał się we znaki, obrałem taktykę biegu w słońcu i ewentualnego odpoczywania w cieniu – chodziło o zminimalizowanie czasu spędzanego w wyższej temperaturze. Chyba był to niezły pomysł, bo udało się uniknąć odwodnienia i w jako-takim stanie dotarłem do mety. 54,9 km pokonałem w 6:57, co jest jednym z najlepszych czasów w moich dotychczasowych startach w PMNO na 50 km. Dało mi to bodaj dziewiąte miejsce na 52 uczestników, do siódmej pozycji straciłem minutę, bywa.

Rozpiska punktów kontrolnych informowała, że trasa ma 52,5 km, ale chyba nikt tyle nie zrobił. Z pierwszych rozmów po zakończeniu wynikało, że średni przebieg wynosił 54-55 km, a bywali i tacy, którzy nabiegali ponad 64 km! Wygrali ex aequo Rafał Klecha i Janek Lenczowski z czasem 5:42. Szczególny respect dla tego drugiego, który zapultał się gdzieś na samym początku i potem musiał wszystkich gonić i wyprzedzać. Ostatnie miejsce na pudle zajął Piotr Chyczewski. Wśród kobiet bezkonkurencyjna była Dagmara Kozioł z czasem 6:56.

Mój wynik cieszy, szczególnie ze względu na warunki pogodowe, bo nie od dziś wiadomo, że nie przepadam za upałami. Na starcie było ok. 20 stopni i pochmurnie, ale potem wszystko poszło w złym kierunku – słońce przegnało chmury i z każdą minutą było coraz cieplej, z 26-28 stopni w apogeum. Trasa była nietrudna, bez punktów mylnych czy stowarzyszonych, nastawiona na biegaczy, a nie nawigatorów – organizatorzy przygotowali tylko 9 punktów kontrolnych. Największa odległość między PK wyniosła 8,5 km – zdecydowanie za dużo. Teren doliny Świdra to ładna okolica, ale trasa Azymut Orient podobała mi się bardziej, szczególnie ze względu na ciekawie umiejscowione punkty. W Nawigatorze były one najczęściej na skrzyżowaniu dróg, drogi z rowem lub na pagórku – nic ciekawego. Dobrze jednak, że spora część trasy prowadziła lasem, było przynajmniej odrobinę chłodniej.

Ale za to na mecie prawdziwe mistrzostwo świata – pamiątkowy medal dla każdego, drożdżówki, pączki, ciepły strogonoff i… zimne piwo. A w planie grill i impreza pożegnalna oraz bilet do aqua parku dla każdego. Wielkie brawa za tak wspaniałą organizację!

Kolejne PMNO już za dwa tygodnie i będą to najważniejsze zawody w tym roku, bo w randze mistrzostw Polski. Izerska Wielka Wyrypa zapowiada się zaprawdę zacnie, trasa ma być wymagająca nawigacyjnie i mieć ok. 2500 m przewyższenia. Oj, będzie się działo…!

UPDATE: Organizatorzy IWW poprawili się w temacie przewyższenia, ma go być 1600, a nie 2500 metrów, phi!

Tradycyjnie track z GPS-a dla zainteresowanych.


Stats&hints Nawigator VII:
Wynik: czas 6:57; 9. miejsce na 52 osób w klasyfikacji open (w tym 8 kobiet).

Warunki pogodowe: od 20-21 stopni rano do ok. 27-28 później. Trochę chmur, ale głównie słonecznie.

Sprzęt/ubranie: buty Adidas Kanadia TR4 + stuptuty Innov-8 Debrisgaiter 32; czapka z daszkiem; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; koszulka Adidas z Półmaratonu Warszawskiego; Garmin FR305; kompas Silva Ranger.

Jedzenie/picie: kanapka; 3 batony + 2 żele energetyczne; 2,2 l napoju w bukłaku + 0,7 l wody w butelce. Wody oczywiście zabrakło, uzupełniałem dwukrotnie po ok. 0,3-0,4 l.