BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

piątek, 28 lutego 2014

Fajne bieganie i brak poważnych problemów ze zdrowiem sprawiają, że i głowa pracuje, produkując różne ciekawe pomysły. Rozpędzamy działalność teamu Smashing Pąpkins, który mamy nadzieję sklasyfikować podczas Półmaratonu Warszawskiego (kto jeszcze chętny, no kto??:)), poniżej zobaczcie projekt pąpkinsowych koszulek, a już jutro... kolejna nowość – Biegiem po Piwo, zaglądajcie na bloga i FB!

Próbny egzemplarz koszulki technicznej Smashing Pąpkins

Projekt koszulki Smashing Pąpkins, ładna?:)


Szczegóły już jutro!:)

Bo ja biegam, oj biegam! Kurde, ja naprawdę biegam! I to jak! Czuję moc, czuję w nogach potencjał na wpisanie sobie do CV maratońskiego 2:59:) Zacząłem teraz robić tempówki do półmaratonu, bo to już za 30 dni. Ileż to daje przyjemności, ile satysfakcji! Wierzę, że za miesiąc 1:24 złamię jeszcze z jakimś małym zapasem, a potem już tylko Rotterdam.

Najważniejsze jest, że udaje mi się utrzymać regularność, a przy tym latam sobie na orientację. Z tego połączenia ultra (bo jakby na to nie patrzeć 50-60 km w terenie to bieg ultra) i szybkiego biegania to jestem najbardziej zadowolony. Nigdy jeszcze nie biegałem tak równo, tydzień po tygodniu mocno i regularnie trenuję. Biegam tak odkąd w listopadzie rozpocząłem przygotowania do Rotterdamu i czuję efekt tej systematyczności. Zarówno sensownie zbudowanej bazy (nie zapominajcie o niej!), jak i kolejnych treningów jakościowych. W lutym przebiegłem równe 300 km, co jest dla mnie liczbą absolutnie rekordową.

Fioletowy – bieg na orientację, zielony – bieg

Nie bójcie się, nie zmieniłem zdania. Nadal uważam, że da się złamać trójkę biegając po 50-70 km tygodniowo i zamierzam to zrobić. Po prostu byłem na obozie biegowym (tak, tak, już wkrótce na blogasku wpis o tym, kto nie powinien na obóz jechać!), gdzie w osiem dni przeleciałem 140 km i to po górach. Efekt widać nie tylko na Endomondo (mój zakładany miesięczny przebieg to 230-250 km), ale i podczas treningów na nizinach. Mam nadzieję, że marzec będzie równie udany. Starty w PMnO już odpuszczam, zaliczę tylko Falenicę, a tak to skupiam się na treningach.

=== === ===

Share Week 2014
Ponoć jest taka akcja Share Week, że poleca się inne blogi w tym tygodniu. Polecam na stałe w prawej kolumnie, powtarzać więc się nie będę, ale warto wiedzieć, że tam wrzucam tylko osoby, które miałem przyjemność poznać osobiście i zamienić choć parę zdań. No i są tam tylko biegaczki i biegacze, a bywają też inne blogi:) No to do dzieła!

Dajesz Ojciec! – odkrycie ostatnich tygodni, polecone przez Bormana, a wiadomo, że jak Maniek coś poleci to jest world class!  A czytać warto. Ojciec ma lekkie pióro i ciekawe spojrzenie na biegowe i pozabiegowe sprawy.

Biegaj Sercem – kolejna nowość z całkowicie anonimowym dla mnie autorem. Tym razem z polecenia Uli, która mogłaby swoją drogą pisać trochę częściej, bo mi tęskno. Gdyby tylko autor Biegaj Sercem umiejętniej dzielił teksty na akapity i oddzielał te akapity małym odstępem, byłoby doskonale, bo pisze kapitalnie, tylko czyta się trudno. No i bywa ów autor na Falenicy, więc kto wie, czy 15.03. się nie spotkamy:)

A teraz z innych niż biegowe beczek ;)

Blogomotive – Blogo to nie blog, Blogo to instytucja! Człowiek zagadka. Czasem przebrany w strój superbohatera, innym razem poszukujący swojej niezniszczalnej czapki, a na co dzień mający ciekawe i mocno zdystansowane spojrzenie na świat motoryzacji.

Domowy Survival – A co jeśli stanie się coś złego? Przez kilka tygodni nie będzie prądu ani wody? A co jeśli wybuchnie wojna, a świat jaki znamy upadnie? Autorzy tego bloga próbują przygotować się na różne ewentualności i dzielą się swoimi przemyśleniami. Zdecydowanie warto.

Tu i Tam – podróże małe i duże. Dwoje moich znajomych (no dobra, właściwie to jedno znajome plus przyległość;)) odwiedza miejsca, w których noga turysty staje rzadko. Do tego robią fantastyczne zdjęcia i chętnie dzielą się doświadczeniem w poradnikach.

=== === ===

Twój jeden procent dla potrzebujących
Rzecz kolejna – pomoc. W akcji pomocy Bartkowi wykazaliście się ogromnym sercem i hojnością, teraz można pomóc bez otwierania portfela – chodzi o 1 proc. podatku, który od 2004 roku każda osoba fizyczna może przekazać na dowolną organizację pożytku publicznego.

Jak to zrobić? Wystarczy wykonać dwa kroki. Najpierw wybieramy organizację, której chcemy przekazać swój 1 proc. (propozycje poniżej), a potem trzeba tylko wypełnić odpowiednią rubrykę w zeznaniu podatkowym PIT-28, PIT-36, PIT- 36L, PIT-37 lub PIT-38. W odpowiedniej rubryce zeznania podatkowego wpisujemy nazwę organizacji pożytku publicznego, jej numer KRS i kwotę, którą chcemy przekazać na rzecz tejże organizacji. Kwota nie może przekraczać 1 proc. podatku, po zaokrągleniu do pełnych dziesiątek groszy w dół. Szczegółowe informacje znajdziecie np. tutaj.

Do rzeczy, proponuję trójkę maluchów, dla których Wasz 1 procent znaczy naprawdę wiele:

1) „Naszego” Bartka już znacie. Bartek dzielnie walczy z guzem pnia mózgu, ale nadal potrzeba na tę walkę pieniędzy.


Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobami Nowotworowymi w Poznaniu
Nr KRS: 0000023852
Cel szczegółowy: Bartosz Pudliszewski

Dodatkowe wpłaty:
Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobami Nowotworowymi w Poznaniu
numer konta: 72 1240 3220 1111 0000 3528 6598
z dopiskiem: Bartosz Pudliszewski


2) Jest i drugi Bartek. Bartek, dla którego biega już pół Polski, ale Bartek biegać na razie nie może, bo urodził się bez stopy. Jego rodzice to wspaniali ludzie, ale ich droga do zdrowia Bartka jest trudna.


Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą”
nr KRS: 0000037904
Cel szczegółowy: 15382 Orzechowski Bartłomiej Damian

Dodatkowe wpłaty:
Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą”
numer konta: 15 1060 0076 0000 3310 0018 2615
z dopiskiem: 15382 - Orzechowski Bartłomiej Damian - darowizna na pomoc i ochronę zdrowia


3) A na końcu, lecz w sercu na początku, najbliższe mi z tych dzieci: Nina. Pamiętacie mój Poznań Marathon 2012? Wzruszałem się wówczas tym, że „prawie 17 osób” mi kibicowało na trasie. „Prawie” dlatego, że Ninka była wówczas jeszcze w brzuchu u mamy. Teraz ma prawie półtora roku i problemy ze zdrowiem związane m.in. z zakażeniem wirusem cytomegalii, a do tego wzmożone napięcie mięśniowe i asymetrię ułożeniową. Czeka też na operację niedomkniętego przewodu tętniczego Botalla. Wszystko to generuje wysokie koszty, które dla rodziców są trudne do udźwignięcia. Pomożecie?


Fundacja Wcześniak Rodzice Rodzicom
nr KRS: 0000191989
Cel szczegółowy: Nina Marianna Jakuta

Dodatkowe wpłaty:
Fundacja Wcześniak Rodzice Rodzicom
numer konta: 43 1240 6351 1111 0010 5323 0121
z dopiskiem: Nina Marianna Jakuta

Dla Was to pięć minut zaangażowania, a dla tych dzieciaków i ich rodziców – naprawdę dużo. Dzięki!:)

środa, 26 lutego 2014

Ruszamy z PK Y. Do końca pozostało 8 punktów. Jędrek i Paweł zostają lekko z tyłu, po kilkuset metrach obracam się i wołam żeby dorzucili do pieca. Odmawiają, podobnie jak Wojtek. Biorę więc szuflę, ładuję węgiel z takim czubkiem, że aż się wysypuje i wrzucam całość do pieca. Ogień buzuje coraz mocniej, tętno zbliża się do granicy drugiego i trzeciego zakresu (170 bpm), a biegowa lokomotywa nabiera prędkości. Poza wkurzającym bólem ścięgna Achillesa nic mi nie przeszkadza, noga ładnie podaje, a metry same lecą. Wyprzedzam kilku zawodników z krótszej trasy, to jest to! W trudnym terenie biegnę po 5:30, w łatwiejszym 5:10 lub szybciej. Nic dziwnego, że chłopaki znikają z tyłu. Przez most w Lubostroniu wracam na prawy brzeg Noteci. Niestety pęd powietrza sprawia, że tracę koncentrację, nie czytam dokładnie mapy i zupełnie bez sensu biegnę kilkaset metrów w przeciwną stronę, co kosztuje mnie 4-5 minut. Kręcę się w kółko aż docierają do mnie Jędrek i Wojtek, z którymi znajduję PK O oraz pobliski N, choć tu znów mylimy leśne przecinki i dopiero po chwili trafiamy w odpowiednie miejsce, gdzie łapie nas Paweł. By to gęś kopła, po kiego było uciekać?

Paweł zostaje z tyłu, we trójkę łapiemy M, R i P w okolicy Pturka i jez. Wolickiego, na którym 20 lat temu uczyłem się podstaw żeglarstwa;) Od P do H mamy najtrudniejszy przelot całego rajdu – to zaorane i dość przez to grząskie pole, nawet marsz jest utrudniony, o sprawnym biegu nie ma co marzyć.

Za PK H następuje kolejna próba urwania się od tramwaju. Po paru chwilach znów jestem sam. Lecę przez pole i...



Chowam telefon i biegnę dalej. Docierając do lasu czuję wiatr we włosach i świeże powietrze w płucach. Wyostrzony słuch wyłapuje odgłosy przyrody, co jakiś czas obracam się, by sprawdzić, czy aby na pewno jestem sam. W takich chwilach oddycham najgłębiej, takie chwile na zawodach kocham. Tego nie da Ci żaden miejski maraton, żadna dycha przebiegnięta poniżej 40 minut. Takie rzeczy można złapać tylko w maratonach na orientację.

W tym wszystkim po raz drugi gubię jednak ostrość wzroku i mylę drogę z poziomicą, a w efekcie PK G szukam na złym zboczu skarby. I znów mija parę minut (ok 7-8!), dochodzą mnie Jędrek i Wojtek i dopiero po chwili zauważam swój błąd, po czym punkt łapiemy już w miarę bez problemu. Podbijamy i…


Robienie fotek telefonem ma tę wadę, że zamiast Jacek skaczący przez rów jest Jacek,
hmmmm, powiedzmy, że na zdjęciu jest Jacek i rów / fot. ja

O niespodzianko, znów się urywam, w nadziei, że to ostatni raz;) Do zaliczenia został jeden punkt, a moja frustracja sięga zenitu. Maksymalnie skupiam się na mapie, uciekam chłopakom i z powodzeniem zaliczam ostatni punkt kontrolny, ufff! Można? Można. No myśleć panocku tylko trzeba, a nie zachłystywać się największym stadem sarenek jakie się widziało.

Jeszcze minuta zamotania w kwestii tego którędy do bazy, wybieram wariant południowy i lecę. Widząc płot okalający szkołę przeskakuję go w najniższym miejscu i chwilę potem oddaję kartę dowiadując się, że zająłem drugie miejsce!:)

Po minucie przychodzi jednak zimny prysznic: pierwszy Mariusz Plesiński był tu niemal dwie godziny temu, co oznacza, że mimo pierwszego w „karierze” pudła na zawodach z cyklu PMnO, będzie to pod względem liczby punktów w Pucharze Polski… mój najsłabszy start od debiutu latem 2011 r. (Izerska Wielka Wyrypa 2011). 31,5 pkt to zdecydowanie poniżej oczekiwań, za poprzednie dwa starty dostałem odpowiednio 45,5 i 39,5 pkt. Cóż, taki urok zawodów PMnO, że bardziej niż miejsce w klasyfikacji, liczy się strata do zwycięzcy.

Nie lubię takiego oznaczenia lampionów - kartka papieru przyklejona do drzewa od tyłu. W efekcie szukaliśmy nie lampionów, a taśmy klejącej na drzewach... A znak? Paweł jest z Inowrocławia, a ja ze Żnina:) / fot. ja

Ale to małe rozczarowanie nie zmienia faktu, że na Złoto dla Zuchwałych warto było pojechać! Miałem pewne obawy, bo w ubiegłym roku organizatorzy nie spisali się na medal – trasa była banalnie łatwa, i nie pozostawiała praktycznie żadnego wyboru wariantów, a punktów do zaliczenia było niewiele, przy czym jednego bodaj brakowało, a inny przesunięty o jakieś 200 metrów – nie pamiętam dokładnie. W każdym razie niesmak pozostał.

W tym roku dostaliśmy do ręki świetnie zaprojektowaną mapę z 24 punktami kontrolnymi, którą można było zrobić na wiele różnych wariantów, dzięki czemu już na początku uniknęliśmy tłoku przy punktach kontrolnych. Ale i tu można by trochę poprawić. Po pierwsze jeden lub dwa punkty były źle postawione (różnica 100-150 m), po drugie zaś fantastyczny pagórkowaty odcinek Jabłowskich Gór aż prosił się o mapę BnO lub choćby rozświetlenia ułatwiające znalezienie punktów. Jak już narzekam, to na wielu zawodach nagród jest trochę więcej niż dla zwycięzców, przykład Mazurskich Tropów pokazuje, że nawet robiąc pierwszą edycję rajdu można postarać się o sponsorów.

Wszystkie drobne niedociągnięcia organizacyjnie są NICZYM przy błędzie ortograficznym w nazwie drużyny... Smashing Pąpkins Wam tego łatwo nie wybaczy!


Skoro było pudło, to jest i zasłużone piwko i kiełbacha!;)
/ fot. 1 Paweł Choiński, fot. 2 ja

Niewątpliwą zaletą Złota dla Zuchwałych była sama lokalizacja zawodów – wokół Lubostronia nie brakowało lasów, pól i mokradeł, które przemierzaliśmy z największą przyjemnością. A ja nawet z dodatkiem dumy, bo zawody odbywały się na terenie powiatu żnińskiego, z którego pochodzę. Szczerze mówiąc na podlubostrońskich pagórkach nigdy nie byłem, a naprawdę warto, to bardzo ciekawa okolica.

Asfaltów na trasie zawodów praktycznie nie było. Po szosach zrobiłem kilka kilometrów, ale gdyby ktoś chciał, to można było i tego uniknąć. Gdyby ktoś chciał, to szosowy kilometraż można tez było zwiększyć, ale kilka razy wybieraliśmy drogę przez pole. Smaczku wszystkiemu dodało takie rozmieszczenie punktów kontrolnych, że żaden z wariantów nie był oczywisty. Można było pokonać Noteć dwa razy tym samym mostem, a można było dwoma, co znacznie różnicowało trasę. Mimo że przed startem poświęciliśmy kilka minut na rozrysowanie sobie przebiegów między PK i kolejności ich zaliczania, to w trakcie zdarzało nam się dyskutować i zastanawiać nad tym, jaki wariant obrać. Wiele innych aspektów organizacyjnych także stało na wysokim poziomie: ja nie skorzystałem, ale kolacja dzień przed zawodami to rzadkość, na mecie posiłek też oczywiście był.



Przed startem warto zainwestować kilka minut w rozrysowanie trasy:)
/ fot. 1 i 2 Szymon Szkudlarek, fot. 3 Karol Chudzyński

Złoto dla Zuchwałych było dla mnie swego rodzaju eksperymentem – po raz pierwszy pobiegłem PMnO z opaską tętna i… jestem mocno zaskoczony. Wydawało mi się zawsze, że to bieg na w miarę niskiej intensywności, że mówiąc, iż zastępuje mi to weekendowe wybiegania, trochę naginam rzeczywistość. Tymczasem podczas ZdZ ponad 2 godziny spędziłem ponad progiem mleczanowym, który mam na 155 uderzeniach serca na minutę, a nie brakowało też odcinków w drugim, a nawet trzecim zakresie. To nie przelewki tylko konkretny trening. Tempo nie było może zabójcze, ale trudny teren robi różnicę. Na trasie nie brakowało przewyższeń, trudno przebieżnych zaoranych pól i innych utrudnień, w efekcie czasem nawet maszerując miałem puls w pierwszym zakresie.

Czy można było pobiec ZdZ lepiej? Zawsze można lepiej! Te kilka błędów kosztowało mnie z 30-40 minut, a PK E i PK D (źle ustawiony) też szukaliśmy dość długo. Poprawiłbym swój dorobek punktowy i czas na tych zawodach, ale Mariusza i tak bym nie przegonił. Nie tu i nie dziś. Ale kiedyś, kto wie… :)

Mapa z naniesionym śladem z Garmina.
Zielonym kolorem bieg, żółtym trucht, a na czerwono marsz i postoje. A tu jest mapa w wysokiej rozdzielczości.


:)

Stats&hints IV Rajd na orientację „Złoto dla Zuchwałych”, trasa TP50
Wynik: czas 6:37; 2/43 miejsce w klasyfikacji open;
Warunki pogodowe: kilka stopni Celsjusza, lekki wiatr, słonecznie z zachmurzeniami;

Sprzęt/ubranie: buty Inov-8 Roclite 295+stuptuty krótkie Inov-8; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; spodnie Dobsom R-90, koszulka Icebreaker Merino, bezrękawnik Kalenji; dwa buffy (jeden na szyi, drugi na głowie – po jakimś czasie zdjęty), rękawiczki 4F (w połowie trasy wylądowały w plecaku), Garmin 910 XT; kompas Silva Ranger.

Jedzenie/picie: 2 musy owocowe Aptonia + 1 chałwa + 1 baton Challenger + 2 żele Agisko + 1 baton Agisko; 1,5 l izo z BCAA w bukłaku. Do mety dotarłem bez zapasów, ale i bez poczucia głodu czy pragnienia.

Dla zainteresowanych zapis z Garmina w serwisie Endomondo:




poniedziałek, 17 lutego 2014

- No i co Ty w mordę kopany trenerzyno, co?
- Jak to co?
- Co, co, co? Pstro! Falenica, kurka jego mać. Czy ja po to trenuję, by w każdych zawodach osiągać gorszy wynik niż w poprzednich? Regres jak się patrzy! O ile drugi słabszy występ rozumiem, bo byłem przeziębiony, to już to, co się stało podczas czwartej rundy woła o pomstę do nieba. 74 miejsce i 44:47 to poniżej poziomu, który mogę zaakceptować
- A co ja mam do tego? Śnieg był!
- Śnieg mógł spowolnić bieg, ale nie wpłynął na moją pozycję na mecie, bo wszyscy mieli takie same warunki. Ale za to zrobione w czwartek wieczorem interwały – owszem, odbiły mi się czkawką już po kilometrze! Czuj się zwolniony!

Trochę się Ja_zawodnik i Ja_trener pokłóciliśmy po tej ostatniej Falenicy i potrzebowałem trochę czasu, by parę zdań na blogaska skrobnąć, a nim pisać skończyłem pojechałem ładować akumulatory w Tatry, gdzie pisanie relacji z jakichś zawodów zupełnie nie było mi w głowie.

Ot, taki mój urok, że nawet start z najniższym priorytetem C traktuję poważnie i chcę dać z siebie wszystko i osiągnąć jak najlepszy wynik. A 25 stycznia br. podczas czwartej rundy Falenicy, noga za diabły nie chciała podawać, bo też nie miała na to szans. Ruszyłem „zachowawczo”, pierwsze okrążenie w 14:36 miało dać mi siłę na przyśpieszenie na kolejnych kółkach. Na drugim zwolniłem jednak o pół minuty, a trzecie pokonałem w rekordowo długim czasie 15:11. Dość powiedzieć, że dwa tygodnie wcześniej, na osłabieniu przeziębieniem najwolniejsze kółko zrobiłem w 14:34, a podczas swojego pierwszego występu finiszowe kółko przebiegłem w 13:58…

Buff z czachą wymiata, chcę taki!;)
Było tak zimno, że fotkę z Kwitem zrobiłem sobie dopiero w samochodzie.

Tak naprawdę śnieg wcale nie był przeszkodą, a miejscami wręcz ułatwiał życie. Tam gdzie był piaszczysty podbieg mieliśmy bowiem utwardzoną przez zmrożony śnieg górkę. Ślisko praktycznie nie było, Inov-8 spisały się (jak zwykle) na medal. Już większym utrudnieniem był kilkunastostopniowy mróz, ale maska na twarzy zrobiła swoje i biegło mi się nieźle.

Potrzebowałem trochę dni, by oswoić się z myślą, że tego dnia inaczej po prostu być nie mogło. W czwartek dość późno wieczorem zrobiłem kilometrowe interwały, a to chyba najtrudniejsza jednostka treningowa jaką stosuję. Piątkowy odpoczynek (staram się, by piątek był dniem świętym i jeśli jest taka możliwość, to tego dnia unikam nawet ćwiczeń w domu) zdecydowanie nie wystarczył, zmęczone mięśnie czułem już podczas rozgrzewki, a po kilku kilometrach wbiegania i zbiegania wiedziałem już, że nic z tego nie będzie.

Falenica to start, który ma być mocnym akcentem treningowym (kros aktywny) i wynik (teoretycznie:P) się nie liczy. Nie można mieć wszystkiego, a wiosną chcę mieć przede wszystkim jedno: 2:59:XX w maratonie.
Na szczęście po zawodach przypomniano mi, że bieganie to nie tylko bieganie:) Mimo siarczystego mrozu (samochód pokazywał bodaj -15 st. C), atmosfera na wydmie była gorąca, a po dobiegnięciu wszystkich do mety w zacnym towarzystwie Kasicy, jej mamy, jednego z Rączych Pomrowów i Kwita udaliśmy się do legendarnej już pobliskiej cukierni, gdzie podają takie pyszności, że do dziś mi ślinka cieknie!

A czy Ty polubiłaś(-eś) już Smashing Pąpkins na FB (kliku-kliku)?:)

sobota, 15 lutego 2014

Zamknij oczy. Weź dobre piwo lub wino (czy co tam pijasz) i zastanów się chwilę: gdybyś mogła (mógł) spędzić dzień nad dniami, to jak by on wyglądał? Co można by w takim dniu zobaczyć, poczuć i jakie emocje zebrać? Masz już?

W nocy spadł świeży śnieg, miejscami było go po kolana. Dodaj do tego błękitne niebo utkane tu czy tam drobnymi, zawieszonymi hen wysoko chmurami. Wiesz jak wtedy wyglądają Tatry? To najpiękniejsze miejsce na ziemi. Można podziwiać różne widoki, uwielbiać różne krajobrazy, ale moim miejscem są Tatry.

Kościelec ze swoim stożkowatym szczytem, monumentalna Świnica, wcinająca się ostro pomiędzy szczyty Kozia Przełęcz – doskonale znane mi miejsca nabrały tego dnia niesamowitego uroku. Najpierw zatrzymaliśmy się na Gęsiej Szyi. Panorama powalająca na kolana. Łapałem się na tym, że stoję z otwartymi ustami, bo zapominam o bożym świecie. Do Murowańca doleciałem całkiem szybko, ale zamiast schować się w ciepłym budynku, poszedłem za niego. Stanąłem w świeżym śniegu, odwróciłem się w stronę gór i... nie mogłem się powstrzymać. Stałem tam i łzy leciały mi po policzkach. Zauroczony nie wiedziałem gdzie spojrzeć, nie byłem w stanie nic powiedzieć. Kręciłem się w kółko chłonąc tę niesamowitość wszystkimi zmysłami. Mroźne górskie powietrze ma swój zapach, ma swoje oddziaływanie na skórę twarzy i wszystko to odczuwałem ze zwielokrotnioną siłą.

Zupełnie zapomniałem, że ruszałem w trasę z bolącym kolanem. Ból? Istnieje tylko szczęście, tylko ta chwila, ten widok i ja. Miałem ochotę skakać z radości. Znać takie miejsce, kochać je i doceniać. Żyć takimi chwilami – to jest to.

Naćpany endorfinami i widokami wypiłem herbatę i mocną grupą polecieliśmy na Kasprowy. Oczywiście „polecieliśmy” to wielkie słowo, bo miejscami trzeba było torować w półmetrowym śniegu, co pod górę nie było proste. A po drodze – znów chwile wzruszenia i łzy w oczach. O matulu, co za widoki. Doskonale przeźroczyste powietrze sprawiało, że obraz był wyraźny jak nigdy. Na samym Kasprowym kolejne widoki, znów zachwyt, zapatrzenie w dal i poczucie, że nie potrafię pojąć tego piękna.

Droga w dół znów z postojami. Próba zrobienia zdjęcia komórką, to próba złapania czegoś nieuchwytnego. To trzeba zobaczyć i poczuć. Odpuściłem mocny trening zbiegów na rzecz truchtu i podziwiania widoków. Opuszczając Halę Gąsiennicową kilkanaście razy obracałem się, by jeszcze jeden ostatni raz spojrzeć. I potem kolejny ostatni raz i ostatni...





fot: 1-3 Olek / ObozyBiegowe.pl; 4-5 ja


wtorek, 4 lutego 2014

Po dwóch kilometrach rozgrzewki chcę przyśpieszyć, ale noga nie podaje, trzeci wchodzi o 25 sek. za wolno. Wtedy doganiam innego biegacza i wyprzedzam, ale... on się nie daje i krok za krokiem leci za mną. Słyszę każdy jego krok, niemal czuję oddech. Włącza mi się ścigant i odzyskuję wigor. To jest to co lubię, wyścig! Od Pól Mokotowskich ulicą Boboli i Wołoską lecimy niemal razem, on cały czas dwa-trzy kroki za mną. Po głębokości i głośności oddechu wnioskuję, że to dla niego bardzo intensywny bieg. Ile wytrzymasz kolego, hę? Dobiegniesz ze mną do samego Misiowa? A może przyciśniesz i wyprzedzisz mnie za kilka chwil?

Na wysokości Odyńca przebiegamy na drugą stronę Wołoskiej i zbliżamy się do Galerii Mokotów, ale nim do niej dobiegniemy mój „kolega” znika. Nie wiem, czy skręcił gdzieś w boczną uliczkę, czy może zwolnił, bo nie robił biegu ciągłego (gdy go doganiałem to truchtał, potem ruszył w moim tempie), ale wraz z nim znika moja motywacja i chęć do dalszego szybkiego biegu.

Trójka ma pęknąć w kwietniu, do tego czasu mam przebiec z 600 kilometrów, muszą to być mądrze przebiegnięte kilometry, bo inaczej skończy się na wycieczce krajoznawczej

Zbliżam się do przejścia dla pieszych przy GalMoku i mam nadzieję na czerwone światło. Wierzę, że chwila ulgi doda mi animuszu i dalej polecę zgodnie z planem. Czekając na zielone biegam w kółko, by nie odpoczywać za bardzo. Zielone, ruszam. Nic z tego. Mimo nakładek antypoślizgowych na butach, w kopnym śniegu przeokrutnie się męczę, kilometr robię w 4:24 i mam ochotę powiedzieć „pierdolę, nie robię!” i przejść do biegu spokojnego. Gdy właściwie myśl ta staje się pewnikiem przypominam sobie, że głupi ja przed wyjściem zadeklarowałem u Kasi, że zrobię tak szybki trening jak Ona. No nie mogę być przecież mięczakiem, nie?

Tłumaczę sobie, że tylko opuszczając strefę komfortu na dłużej jestem w stanie osiągnąć sukces. Że interwały nie wystarczą, że trzeba robić biegi ciągłe na wysokim obciążeniu. Poza tym tętno jest relatywnie niskie (ledwie przekracza 160 bpm!), więc co ja marudzę? Żeby biegać trzeba biegać – proste, nie? Maraton poniżej 3h to tempo 4:16 min/km, więc nie ma bata: trzeba takie tempo tłuc. Biegnę. Łykam kolejne kilometry, chwilami nawet odczuwam z tego biegu przyjemność. Acz nieodśnieżone chodniki wzdłuż Puławskiej sprawy nie ułatwiają, bo śnieg nie jest twardy udeptany, tylko często brejowaty i nierówny, co mocno utrudnia bieg. Ale walczę, chwilami nie obyło się bez głośnego „k... mać”, nakładki z metalowymi kolcami wgryzają się w śnieg (a na asfalcie zgrzytają i wkurzają jak diabli) i krok za krokiem zakładane tempo utrzymuję.

Mimo trudnych warunków na chodnikach całkiem udało mi się trzymać tempo

Choć każde przebiegnięte 100 metrów zbliża mnie do domu i końca treningu, to jednocześnie sprawia, że bardziej czuję zmęczenie ostatnich dni. Sobotnie 55 km w terenie i wczorajsze skatowanie się na poniedziałkowym cross ficie dają się we znaki coraz bardziej. Czuję, że uda będą bolały i to mocno. Że ścięgna są bliskie granicy wytrzymałości od śnieżnych nierówności, ale biegnę. Krok za krokiem, oddech za oddechem, mijam kolejne przecznice i summa summarum w tempie o ledwie kilka sekund wolniejszym od maratońskiego robię 14 kilometrów. Do poprawienia treningu Kasi zabrakło kilku sekund tu i kilku tam, ale nie narzekam, bo mam poczucie dobrze wypełnionego zadania. Te biegi ciągłe muszę wdrożyć na stałe, bo są dobrym treningiem nie tylko dla ciała, ale i dla psychiki.

W czwartek bieg spokojny, a potem tydzień, jakiego jeszcze w mojej „karierze” nie było...

PS: Tak, wiem, że zalegam relację z ostatniej Falenicy. Będzie, będzie. Tylko czasowo jestem ostatnio w takiej d..., że głowa mała:(

No i nastąpiła katastrofa. I to taka, że o ja pitolę i wstyd przed wszystkimi, więc Wam tylko w tajemnicy opowiem, dobra? Nie ogarnąłem przejścia pomiędzy mapami i szukając PK12 wbiegłem na złą górkę. Klnę na czym świat stoi, bo choć powinno się zgadzać, to się nie zgadza i punktu nie ma. Lecę dalej na wschód, kończy się górka. Wracam się, kręcę jak smród po dupie i w końcu postanawiam wrócić kawałek i namierzyć się raz jeszcze. Trafiam na grupę osób, która szuka zupełnie innego punktu, co jeszcze zwiększa moją frustrację. Siedam na śniegu, rozkładam mapę, biorę kilka głębokich oddechów i namierzam się po raz kolejny. Tym razem poprawnie. Ale dobre 20 minut w plecy ląduje na moim koncie.

- Prosimy o zamknięcie drzwi!
- …
- Nie udało się. Powtórka. Drzwi!
- …
- Dobra, sam zamknę.

Tej, a co Ty tam dostałaś, huh?;) / fot. Robert Waś

Czy takiego powitania spodziewali się docierający na metę Śnieżnych Konwalii? Czy po 55-60 kilometrach napierania w zimowych warunkach, po lasach i górkach, człowiek myśli o tym, że drzwi mają kiepski system trzymania i trzeba je poprawiać?;) Pewnie nie, i właśnie dlatego byliśmy tam my: konwaliowa Loża Szyderców siedząca na „ostatniej prostej”, czyli drodze od wejścia do szkoły do biura zawodów, gdzie zdawało się kartę startową. Przez ładnych parę godzin siedzieliśmy tam, piliśmy napoje dla sportowców (czyt: piwo i Coca-Colę) i dyskutowaliśmy o najważniejszych sprawach tego świata:

- o wyższości napierania z mapą po lasach i polach nad ulicznym bieganiem (bo przecież fajniej zająć siódme czy drugie miejsce, niż być 1354, nie?)
- o tym, że czasem to jednak można się pościgać na płaskim, by się sprawdzić;
- że ten Krasus to w sumie szybki jest, ale czasem nawiguje jak pijane dziecko we mgle;
- gdzie jest Kwito?!;
- o negative splitsach;
- o Michale, który zrobił 63 km;
- że na 50-kilometrowy rajd na orientację warto wziąć wodę, a nie tylko kilka musów owocowych;
- Kasica, ciśnij mocno, bo wciąż tylko jedna kobieta dotarła i walczysz o podium!
- że czołówka też się przydaje, bo nie każdy skończy za dnia;
- kto idzie do sklepu? Kup mi proszę dwa piwa;
- wyjeżdżacie już? Poczekajcie, jeszcze samojebka!
- a ci Gallowie to nieźle się panoszą;
- a Nocna Masakra to mogłaby odbywać się gdzieś bliżej cywilizacji;
- czy to jezioro to rzeczywiście było tak zamarznięte, że przebieganie przez nie nie było ryzykowne? Serio? Lód trzeszczał?;
- jesteś trzecia, jesteś na podium, yeah!;
- że Brubeck to polska firma, więc warto wspierać;
- idziemy do sklepu, bo o 23 zamykają!
- a przede wszystkim o tym „co by było gdyby...”!

Kluczowy element wieczoru: tuning dyplomów za podium kobiet / fot. Robert Waś

Pokonanie 50-kilometrowej trasy II Rajdu na Orientację Śnieżne Konwale zajęło mi 7,5 godz z groszami. Przesiadywanie w Loży Szyderców i niezobowiązujące zakulisowe rozmowy niemal drugie tyle. To powód, dla którego warto było zaiwaniać na drugi koniec Polski (Jezusie Świebodziński, pobłogosław A2 i S3! (mam nadzieję nie urazić niczyich uczuć religijnych, ale skojarzenie jest jednoznaczne)) do Zielonej Góry. Rodzinna atmosfera to na Śnieżnych Konwaliach wręcz obowiązek, bo wśród organizatorów roi się od osób o wspólnym rodowodzie. Ale to nie wszystko, bo do klimatu w bazie dołożyła się jeszcze ciekawa okolica, kapitalna trasa i całkiem niezła pogoda.

===
Pamiętacie Bartka? Zbieraliśmy pieniądze na pomoc dla kilkulatka, który walczy z guzem pnia mózgu. To paskudna sprawa, ale Bartek jest bardzo dzielny i wciąż możemy mu pomóc. Na przykład przekazując swój 1 procent podatku.
Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobami Nowotworowymi w Poznaniu
Nr KRS: 0000023852
Cel szczegółowy: Bartosz Pudliszewski

Można też przekazywać środki na leczenie Bartka przez bezpośrednią wpłatę na konto:
Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobami Nowotworowymi w Poznaniu
ul. Engestroma 22/6, 60-571 Poznań
numer konta: 72 1240 3220 1111 0000 3528 6598
z dopiskiem: Bartosz Pudliszewski

Do dzieła!
===

Jeszcze tydzień przed zawodami największym problemem było to, jak zabezpieczyć się przed zamarzaniem napoju w bukłaku – przy -14 st. byłoby to nieuniknione. Ale przyroda okazała się być łaskawa i zesłała nam na weekend mgnienie wiosny, które sprawiło, że bieganie pod Zieloną Górą było ogromnie przyjemne.
Trasa – no właśnie, trasa. Przed startem Grzesiek, który przyjechał na Konwalie pochwalić się nowym layoutem bloga w roli sponsora jako Natural Born Runners i miał okazję zobaczyć mapę przed nami, powiedział mi tylko „będzie zabawa, będzie się działo!”.

Kto rozpoznaje logo na koszulce?:)

No i się działo. Przede wszystkim kapelusze z głów przed budowniczymi trasy (który z Was to robił? Przyznać się!) Była przygotowana doskonale, koniec, kropka, tu nie ma co dyskutować. Zarówno pod kątem umiejscowienia punktów terenie, poziomu skomplikowania map, czy walorów krajoznawczych, nie było się do czego przyczepić. Mapa była na tyle trudna, że wymagała dużo myślenia i dobrego zaplanowania trasy, ale jednocześnie można było biegać, a punkty były zlokalizowane idealnie. Jedyny błąd organizatorów polegał na tym, że dziwnie zlokalizowali dodatkowy perforator na PK najbliższym bazie. W efekcie zrobiła się wielka kolejka i ponoć niektórzy czekali nawet 5 minut.

Zawodnicy na trasie TP50 dostali do rąk aż trzy mapy. Na głównej (skala 1:50 tys.) mieliśmy zaznaczone wszystkie 31 punktów, a w pakiecie doszły jeszcze dwie may BnO w skalach 1:10 tys. i 1:15 tys. Dwie ostatnie mocno się różniły: pierwsza była aktualna co do centymetra i każdej leśnej przecinki, a druga... no właśnie, druga mapa była sprzed ponad 20 lat i tam gdzie była polana rósł młodnik, a lokalizacja dróg też nie zawsze pasowała. Zabawa była więc przednia, a najtrudniejsze momenty to przejście z jednej mapy do drugiej.

Na szczęście przed startem dostaliśmy kwadrans na zaplanowanie przebiegu. Zaszyliśmy się z Benkiem w kąciku by sobie namalować co i jak, ale nie mogłem się skupić, bo zagadali nas Asia z Irkiem, a przede wszystkim ich przecudowna Makita. Ja generalnie nie lubię psów, po prostu się ich boję, ale tego polubiłem od pierwszej sekundy!:) Aż szkoda było iść na start.

Cudo, cudo!:) fot. Asia/Irek Kociołek

Jak już udało się skoncentrować i narysować to okazało się potem, że poszło nam to całkiem nieźle, bo właściwie zaplanowaliśmy wariant idealny lub ideałowi bliski. To duży postęp, bo podczas Izerskiej Wielkiej Wyrypy 2012 zaliczyłem na tym polu sporą wpadkę, więc nauka nie poszła w las.

Cały czas jestem za to w lesie jeśli chodzi o nawigację. Do 35 km szło dobrze, współpracowaliśmy z B. naprawdę zacnie i tylko raz totalnie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, ale nie byliśmy w tej dupie sami, bo spotkaliśmy tam m.in. Mańka, który robił trasę TP25 i też nie wiedział gdzie jest. I mam wrażenie (oraz nadzieję, że B. to potwierdzi), że nie było tak, że on myślał, a ja tylko przebierałem nogami, bo pracowaliśmy z mapą obaj. No i nadszedł 35. km pomiędzy PK7 i PK8, gdzie Benkowi noga odmówiła posłuszeństwa. Rozciąganie nie pomogło i musiał zwolnić, ja więc poleciałem (i to dosłownie, 5:15, 5:01 – takie tempo po 35 km napierania!). PK8 zaliczyłem bezproblemowo, w drodze do PK9 trochę nadłożyłem, bo zmyliła mnie linia energetyczna, ale zdobyłem go bezproblemowo (jeśli nie liczyć tego, że na strumieniu zarwał się pode mną lód (a chipsów nie jem od miesiąca!) i zmoczyłem nogę). Na PK11 umęczyłem się trochę z jakimiś kolcowatymi krzaczorami (nienawidzę!), przez które straciłem kilka minut, ale punkt zdobyłem bezproblemowo.

Radość, i to ogromna! / fot. Szymon Szkudlarek

No i nastąpiła katastrofa. I to taka, że o ja pitolę i wstyd przed wszystkimi, więc Wam tylko w tajemnicy opowiem, dobra? Nie ogarnąłem przejścia pomiędzy mapami i szukając PK12 wbiegłem na złą górkę. Klnę na czym świat stoi, bo choć powinno się zgadzać, to się nie zgadza i punktu nie ma. Lecę dalej na wschód, kończy się górka. Wracam się, kręcę jak smród po dupie i w końcu postanawiam wrócić kawałek i namierzyć się raz jeszcze. Trafiam na grupę osób, która szuka zupełnie innego punktu, co jeszcze zwiększa moją frustrację. Znów biegnę w jakąś drogą, a w końcu siadam na śniegu, rozkładam mapę, biorę kilka głębokich oddechów i namierzam się po raz kolejny. Tym razem poprawnie. Ale dobre 20 minut w plecy ląduje na moim koncie.

Wkurzony biegnę dalej i łapię... Benka, który zamiast być 20 minut za mną, spokojnie drepcze sobie do PK13. Piona-piona, ale ja lecę dalej. Ale parę chwil później słyszę „bieganie jest przereklamowane” – tam gdzie ja pobiegłem drogą, B. poszedł na azymut i dotarł w tym samym czasie. Dobra, nie ma co, ostatnie punkty łapiemy razem i rozdzielamy się dopiero przed bazą, gdzie wreszcie mogę sobie pobiec jak noga niesie, poniżej 4:30, bo przy szosie trudno się zgubić. Meta z czasem 7:33, co daje 12. miejsce na 108 osób widniejących na liście wyników. Strata do Mariusza Plesińskiego, który obronił tytuł sprzed roku, to ponad 1,5 godz., do podium zabrakło równej godziny. Tak, 7:33 na dość trudnej trasie w zimowych warunkach to dobry czas. Tak, 12. miejsce na 108 to dobra pozycja. Ale nie dla mnie.


Ładnie było:) / fot. Kasica, co na pudle stała

Znów mam poczucie niedosytu, bo wiem, że stać mnie na bieganie na poziomie 3-5 miejsca w takich zawodach. Tylko kurde z tą nawigacją to katastrofa, no katastrofa jak Meteoryt Tunguski i tyle. Dumny jestem z kapitalnie zaplanowanej trasy, ale co z tego, skoro potem jej realizacja była daleka od ideału. 12 miejsce przez buraka przy PK12? Widocznie 12 to nie jest moja szczęśliwa liczba, o. Lecz z Zielonej i tak wracaliśmy w szampańskich nastrojach, bo dzielna Kasica stanęła na podium kobiet, więc mieliśmy w samochodzie triumf jak się patrzy!

A czy wrócę na Śnieżne Konwalie? Też mi pytanie! To były jedne z najfajniejszych zawodów, na jakich byłem, gdyby zapisy uruchomiono dziś o północy, byłbym pierwszym zapisującym się!

Mapa z naniesionym śladem z Garmina.
Zielonym kolorem bieg, żółtym trucht, a na czerwono marsz i postoje (link do mapy w wysokiej rozdzielczości)

Stats&hints Rajd na Orientację Śnieżne Konwalie, trasa TP50
Wynik: czas 7:37; 12/108 miejsce w klasyfikacji open;
Warunki pogodowe: kilka stopni Celsjusza, lekki wiatr, słonecznie z zachmurzeniami;

Sprzęt/ubranie: buty Inov-8 Roclite 295+stuptuty krótkie Inov-8; plecak do biegania Quechua Trail 10 Team; spodnie Dobsom R-90, a pod nimi obcisłe spodenki do połowy uda (patent na otarcia;)), koszulka Icebreaker Merino, bezrękawnik Kalenji, cienka bluza z długim rękawem Asics; dwa buffy (jeden na szyi, drugi na głowie), rękawiczki polarowe Kalenji, Garmin 910 XT; kompas Silva Ranger.

Jedzenie/picie: 2 musy owocowe Aptonia + 1 chałwa + 1 baton Challenger + dwa żele Agisko + dwa batony Agisko + kawałek ciasta na punkcie odżywczym; 1,3 l izo w bukłaku. Do mety dotarłem lekko głodny, ale bez uczucia pragnienia.

Dla zainteresowanych zapis z Garmina w serwisie Endomondo: