BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

wtorek, 17 czerwca 2014


Po równym kwadransie zmieniam taktykę – wracam się 200 metrów drogą i postanawiam iść równolegle do drogi, w końcu trafię na punkt, nie? No i trafiam. Cały szczęśliwy sięgam po kartę startową i... przebiegające niedaleko sarenki słyszą donośne „kur....!!!”. Nie ma. Zniknęła. Uciekła sobie na inną planetę, wpierdut daleko ode mnie. Na szyi radośnie dyndają mi sznureczki, do których była przywiązana. Zgubiłem kartę startową!

Ale po kolei... Nie ma jak dobry start. Już na pierwszych kilkuset metrach popełniam więc błąd i wpadam (nie tylko ja, hehe) w złą przecinkę. Jak już okrężną drogą docieram do poprawnej, to wylatuję za bardzo na południe i dopiero po jakimś czasie wyłapuję gdzie jestem i docieram do punktu. Nadłożone 2 km, stracone 20 minut.

Od startu do PK4 prowadziła prosta niczym strzała droga, ale ja wolałem pobiec dookoła...

Porządkuję myśli i PK20 i PK1 łapię bezproblemowo. Jestem twardy jak stal, silny jak tur i nie popełnię już żadnego błędu! A potem nadchodzi PK3. Muszę polecieć niecałe 500 m na północ i potem około stówki na wschód. Proste, nie? Punkt jest w zagłębieniu terenu, ale tam są same zagłębienia terenu, jak znaleźć to jedyne? Kręcę się, szukam i nic. Ze trzy razy wracam do drogi i namierzam się raz jeszcze – bez efektu. Po równym kwadransie zmieniam taktykę – wracam się 200 metrów drogą i postanawiam iść równolegle do drogi, w końcu trafię na punkt, nie? No i trafiam. Cały szczęśliwy sięgam po kartę startową i... przebiegające niedaleko sarenki słyszą donośne „kur....!!!”. Nie ma. Zniknęła. Uciekła sobie na inną planetę, wpierdut daleko ode mnie. Na szyi radośnie dyndają mi sznureczki, do których była przywiązana. Zgubiłem kartę startową! Jakie są szanse na znalezienie niewielkiej kartki w lesie? Niewielkie, ale spróbuję... Wracam, kręcę się dalej, wiercę, łażę w jedną i drugą – dupa zbita. Wracam więc do punktu, przybijam go na mapie, zabieram rozrzucone konfetti i bardzo zły ruszam dalej. Nadłożone 2,5 km, stracone 30 minut.


PK3 to taka historia, że wymaga aż dwóch obrazków...

Ruszam do PK6. Moje postanowienie, że będę twardy jak stal, silny jak tur i nie popełnię już żadnego błędu jest nadal aktualne. Powkurwiałem się na zgubienie karty, ale postanawiam walczyć. Kto jak kto, ale ja się nie poddam. Paczam na mapę i okoliczne zwierzątka znów słyszą „k...!”. Jeszcze głośniejsze od poprzedniego. Patrząc w mapę nie zauważyłem dziury na drodze i moja prawa kosteczka (całkiem doświadczona życiowo – były zerwane więzadła, były różne wykręcenia i skręcania...) mocno wygięła się do zewnątrz. I boli. I jasnadupajapierdolędojasnejciasnej jak bardzo boli! Nie ma mowy o biegu. Kuśtykam, ledwie idę. Klnę na czym świat stoi, a po policzkach płyną łzy. Kij z Mazurskimi Tropami, to miała być zabawa, start treningowy. Ale za tydzień Triathlon Karkonoski, jeden z najważniejszych startów w sezonie. A ja ledwie mogę chodzić. Jedyne czego chcę, to zejść z trasy, wrócić do domu, położyć się w swoim łóżku i obudzić. To musi być jakiś pieprzony zły sen. Najpierw rano Bo zadzwoniła z płaczem, że nie ma roweru na KarkonoszMana, a teraz ja nie mam jak biec. Hmmm, zamiast Wielkiego Wyścigu zrobimy chyba sztafetę gamoni. Ja pojadę, a Boska pobiegnie. Szukamy pływaka!

Idę se tą drogą i po prostu po ludzku płaczę, nic innego mi nie pozostaje. W tym wszystkim oczywiście nie zauważam przecinki i wylatuję za bardzo na południe. Próby biegu kończą się bólem, więc szybciej lub wolniej (raczej wolniej) maszeruję. Przy okazji skręcenia kostki zagubiłem gdzieś głowę i punktu oczywiście nie jestem w stanie znaleźć. Łażę w jedną i drugą zupełnie bez sensu, szukając tej ziemianki (taki był opis punktu). W końcu zrezygnowany idę dalej drogą w nadziei, że... nie wiem co. Że coś się trafi. Trafia się ktoś – Jacek. Namierzamy się od drugiej strony, przez polanę (której kształty swoją drogą zupełnie nie zgadzają się z mapą – taki urok zabaw na orientację...) i oczywiście znajdujemy punkt. Ja łaziłem za bardzo na południe. Nadłożone 2 km, stracone 30 minut.


Przy PK6 była nieaktualna mapa, ale nie zwalnia to przecież nawigatora z myślenia...

Wkurw sięga zenitu i sprawia, że nie czuję już bólu. Na liczniku mam 18 km, w trasie jestem prawie 3 godziny, a zaliczyłem dopiero połowę punktów kontrolnych. Z tego trzy mam na zgubionej karcie startowej... Teraz to już naprawdę twardy jak stal, silny jak tur i absolutnie żadnych błędów, żadnych! Dalej do wyboru są dwa warianty. Albo obiec jezioro od wchodu i zrobić 16-15-14-18-17, albo też jezioro minąć zachodnią stroną i punkty zaliczyć w kolejności 18-16-15-14-17. Ze względu na możliwość szybkiego asfaltu, decyduję się na pierwszy wariant. I idzie dobrze, pięć kilometrów wpada w niecałe 27 minut, przez większość czasu biegniemy poniżej 5 min/km. I choć z PK16 do PK15 docieramy dookoła, to jest nieźle. Nadłożone tylko 300-400 m, stracone raptem 4-5 minut.

PK14 to położona w okolicy rzeczki i bagien ambona myśliwska. Ambon trochę tam jest, a na odpowiednią trafiamy naturalnie na samym końcu (tzn. wcześniej przeszliśmy obok prawidłowej, ale była dobrze ukryta i żeśmy jej nie zauważyli:/), a poziom błota i wody w butach rośnie w okolice stratosfery. Nadłożone 1 km, stracone 15 minut.

Na tle dwóch poprzednich hipergigaburaków, PK14 to mikrowtopka.

PK18, o niespodzianko, udaje się zaliczyć bez problemu. Jeszcze tylko przedostać się na drugą stronę DK16, zaliczyć PK17 i wrócić do Gietrzwałdu. Proste, nie? Pod warunkiem, że się dokładnie patrzy na mapę, pilnuje kompasu i nie boi psów! Najpierw zła droga (mapa i kompas), a za chwilę wycof (pies). Efekt? Nadłożone prawie 2 km, stracone 10 minut (na szczęście szybko tam biegliśmy).

Niby nic trudnego: patrzeć na mapę i kompas.
A jednak, zupełnie bez sensu pobiegliśmy na południowy zachód.

PK17 i dotarcie do mety przebiegają już bez historii, udało się nie popełnić błędu i końcowy wynik to 38 km i 5h37min w trasie. Na 25-tce. Moja najszybsza 50-tka (Ełcka Zmarzlina 2014) to 5:17. Szkoda słów, co nie? Jakby tak zsumować te moje nadłożenia i straty to na trasie, która w założeniu miała mieć około 25-28 km, to dodałem sobie z 10 kilometrów (!) i prawie 2 godziny. Oczywiście, że trudno o przebieg bezbłędny, ale ten akurat był jednym wielkim błędem. Ten popis nawigacji przejdzie do historii i za 20 lat gdy będę wygrywał kategorię weteranów, młodzi adepci napierania będą sobie pokazywać mój track jako przykład tego, jak nie należy nawigować. Na mecie otrzymałem w pełni zasłużoną porcję szydery od kolegów i z podkulonym ogonem wróciłem do domu... pĄ-koszulka nawet nie została wyciągnięta z torby, nie zasłużyłem na włożenie jej. Podobnie jak na tradycyjne samojebki z innymi uczestnikami. Kara musi być.

Mazurskie Tropy – naprawdę fajna impreza. Świetnie zorganizowana, z poprawnie rozstawionymi punktami kontrolnymi, piwkiem i masą pysznego jedzenia na mecie (pączków były setki, Bormanie, byłby Pan zadowolony!). Trzeba przyznać, że to ja nie spisałem się najlepiej. To był naprawdę zły dzień, pod każdym kurde względem. A mimo tego dotarłem do mety jako piąty (ostatecznie oczywiście będę gdzieś na końcu, bo nie mam zaliczonych trzech punktów kontrolnych – zgubiona karta startowa), z 1,5h straty do zwycięzców. Nie umiem wyjaśnić skąd tak fatalna praca z mapą, nie umiem wyjaśnić, dlaczego nie zabrałem na zawody mózgu i czemu stało się to, co się stało.

Jak zwykle: im bardziej zielono tym szybciej, im bardziej czerwono tym wolniej.

Po 24h leżąca w górze i chłodzona kostka bolała znacznie mniej, po 48 zrobiłem już 80 km na rowerze, będzie dobrze! Prosto z Gietrzwałdu pojechałem do lekarza i dowiedziałem się, że niczego nie uszkodziłem, widać jedynie zwapnienia po poprzednich urazach. Wg lekarza to „lekko umiarkowane skręcenie”. Zalecenia: chłodzić, trzymać w górze i oszczędzać 2-3 tygodnie. A za kilka dni KarkonoszMan. Do zaleceń lekarskich dodaję głaskanie i rozmowy z kostką oraz opaskę stabilizacyjną i w sobotę w Karkonoszach zrobię taki wynik, że wszystkim kopary opadną, o!

Oczywiście od razu dostały mi się z kilku stron joby, że na tydzień przed startem o priorytecie A wybieram się na bieganie przełajowe. Tylko nic nie poradzę na to, że to właśnie łażenie po bagnach i górkach, śmiganie po lasach i przecinanie pól jest tym, co lubię najbardziej. Jasne, 2:59 w maratonie, coraz lepsze wyniki w ćwierć- i półajronmenach i inne takie mocno mnie kręcą, ale naj, naj, naj jest właśnie użeranie się z własnymi słabościami nawigacyjnymi, katowanie się na zbiegach i podbiegach, błądzenie po bagnach i podziwianie łani przefruwającej nad leśną drogą... Ryzyko urazu prawej kostki (to moja pięta Achillesowa) jest tu wpisane w zabawę.

Plusy wyjazdu? Z tyloma wtopami, skręconą kostką i straconymi prawie 2h, dotarłem do mety jako czwarty z 20 zawodników, choć ostatecznie (ze względu na zgubienie karty startowej) sklasyfikowano mnie na siódmym miejscu. Trasa była dość trudna, ale biegało się dobrze, a na niektóre punkty namierzałem się idealnie. Najważniejsze chyba jest jednak, że mimo dwóch momentów załamania (zgubienie karty i skręcenie kostki) nie poddałem się. Nie zszedłem z trasy, nie zrezygnowałem, tylko postanowiłem walczyć.

I jeszcze Endomondziak dla zainteresowanych:


10 komentarzy :

  1. To ciekawe, że kostka jest Twoją piętą, ale ja się może na anatomii nie znam :P Dobrze, że to skręcenie takie mało groźne raczej, ale tak czy siak warto chyba oszczędzać nogę przed Karko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że za parę lat zamiast mówić "pięta achillesowa" będziemy mówić "kostka krasusowa".. ;)

      Usuń
    2. kto wie, kto wie jak Krasus zapisze się w kartach historii i języka polskiego :)

      Usuń
  2. Trzeba bylo na rozgrzewke przyjechac na bieg szlakiem wygaslych wulkanow skoro lubisz bagna itd.Mam nadzieje ujrzec Cie tam za rok.A tymczasem...4 dni...bedzie dobrze:-)I tak nikt bardziej ode mnie nie potrafi pochrzanic mapy...Marcin 4 dni i zaj...piwko w Lucni Bouda:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Każdy musi mieć swój Paryż (w pozytywnym, jak i w negatywnym sensie) :) Ja do dziś wspominam fatalny debiut w Grassorze 2013, gdzie popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy (włącznie z wyżywieniem, wodą, itp.).

    OdpowiedzUsuń
  4. BO to było tak:
    Rano BO przywaliła rowerem w drzew... tfu, beton i pomyślała: "Sprawka Krasusa. Ale ja mu się odwdzięcze". Wzięła więc mape mazur i poczarowała trochę. (Rezultat widać na trackach)
    Ale pobłądzi, pobłądzi i do domu wróci - myśli sobie BO - a ja rower mam uszkodzony.
    Zrobiła więc BO lalelczke voo-doo z twoją podobizną i ciach igłe w kostke.....
    Mówię ci. Tak było...

    OdpowiedzUsuń
  5. Epicki start - masz rację przejdzie do historii. Graty że się nie poddałeś - mój mózg funkcjonuje inaczej i mając w planach Karko na bank zeszłabym z trasy. Niby po lekkim skręceniu kostki w Swiętokrzyskich przebiegłam całą trasę ale mnie nie bolało tak bardzo. Ale jak widać jesteś twardy jak stal i silny jak tur. I pewnie to spowoduje że pierdykniesz taki wynik w Karkonoszmanie, że hej! Kuruj się w ekspresowym tempie ! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. No i przynajmniej na przyszły rok masz zawody do poprawki. Kuruj, Krasusie, kosteczkę, kuruj!

    OdpowiedzUsuń
  7. Gdyby nie ta kostka to może nawet bym się pośmiała. Zdrowia!

    OdpowiedzUsuń
  8. Pokazałeś pan, panie Krasusie hart ducha! Start "treningowy", bez punktów do PMnO 50, tuż przed Karkonoszmanem, wszystko co mogło pójść nie tak, poszło nie tak, a pan nie odpuszczasz. Czapki z głów. A zapis trasy z Pk 3 nadaje się do oprawienia w ramkę i zawieszenia na ścianie, potomnym ku nauce i przestrodze! ;-)

    OdpowiedzUsuń