Plan 1: Odpalę Endomondo w komórce i będę biegł z komórką w ręku –mało to jednak wygodne, ale dam radę.
Plan 2: Padnę na kolana przed Oluchną, obiecam, że ją zaniosę na rękach na to wymarzone 2:00, ale niech mi użyczy zegarka.
Eureka, Plan 3: kilkaset metrów stąd mieszka Michał, a obejrzeć start i tak się wybierał. Dzwonię, jest w domu, uffff... Na 30 min. przed startem Aga z Michałem przynoszą mi zegarek i mam z czym biec. Mogę przestać panikować;)
Kiedy Marcin zaproponował mi, bym razem z nim poprowadził na 8. Półmaratonie Warszawskim grupę na 2:00, nie zastanawiałem się nawet chwili. Zawsze podziwiałem ludzi, którzy zającują na biegach, PMW przypadł tydzień po maratonie w Barcelonie, więc i tak wielkie ściganie pewnie by mi nie wyszło – wszystko było na tak, więc się zgłosiłem.
Dobrze mieć baloniki, znajomi od razu Cię znajdą;)
Oczywiście trochę stresa mam – czy się uda, czy ludzie nie będą za bardzo narzekać na tempo, tłok itd. itp. Plan jest taki, by zacząć bardzo spokojnie (rozgrzewka), a przyśpieszyć na zbiegu do Wisłostrady oraz samej kilkukilometrowej trasie, na której mieliśmy mieć wiatr w plecy. Na Belwederskiej zwolnienie pod górkę, a potem już do mety.
Jest trochę zimno na starcie, ale foliowy płaszczyk się sprawdza. Potem jak przydzwoni słońce to nawet czapę na chwilę zdejmuję, ale szybko żółty łeb się chowa i nakrycie wraca na głowę. Jak lecimy pod wiatr Traktem Królewskim to nawet mocno chłodno jest. Dobrze, że mam kurtkę.
Początek biegu zgodnie z planem, od włączenia stopera do minięcia flagi z pierwszym kilometrem 5:57. Potem coraz szybciej, z górki nawet poniżej 5:30. Niestety, już na Nowym Świecie... rozwiązuje mi się but (znów?!), robię supełek i problem znika. Mea culpa, nie dopilnowałem tego po prostu na początku. Staram się służyć pomocą grupie – podaję wodę na punkcie odżywczym i tłumaczę, by się nie pchali do pierwszych stolików, bo wodopój jest długi. Co kilka kilometrów zarządzam „wkręcanie żaróweczek” i strzepywanie rąk – dla rozluźnienia górnej części ciała (zakwasy w bicepsie po biegu to trochę głupi i zbędny ból). GPS tradycyjnie oszukuje o kilkanaście metrów na kilometr, więc kontroluję czas każdego kilometra z oznaczeniami. Te, jak zwykle na imprezach Fundacji Maratonu Warszawskiego, są kapitalne: widoczne z daleka i wyraźnie opisane.
Przedstartowa prezentacja kolorowych skarpetek,
które niedługo chyba dorobią się swojego fanpejdża na Fejsie;)
które niedługo chyba dorobią się swojego fanpejdża na Fejsie;)
Ale nie wszystko jest tak kolorowe. Dwustrefowy start (ruszaliśmy naprzemiennie z obu nitek Mostu Poniatowskiego) kompletnie się nie sprawdził. Już na niezbyt szerokim Nowym Świecie musieliśmy wyprzedzać część ludzi ze strefy 2:30, bo ruszyli przed nami! Na Wisłostradzie zaś dogoniłem zająca z tabliczką 2:10, wyprzedzanie w takim tempie, jeszcze z balonikami i tłumem ludzi nie jest łatwe. Ten pomysł Fundacji to ogromna klapa, zupełnie nie rozumiem dlaczego start nie został rozciągnięty np. na al. Zieleniecką. Bo zakręt? I co z tego? Na maratonie w Barcelonie połowa osób startowała zza zakrętu. Przecież do linii startu i tak dochodzi się marszem, a potem dopiero biegnie.
Staram się przygotować grupę na podbieg ul. Belwederską. Gdy podbieg już widać, zachęcam do kilku głębokich oddechów i rozluźnienia ramion. Pod górkę znacznie zwalniamy, tempo ponad 6:00 min/km, zdecydowana większość grupy daje radę! Potem jeszcze kilkaset metrów odpoczynku, do Ronda De Gaulle’a jest lekko pod górkę. Ale za zakrętem widać już, że do mety będziemy głównie zbiegać. Ci co mają więcej sił trochę przyśpieszają, resztę zachęcam do finiszu na pół kilometra przed metą. Linię mijam po 1:59:41 na zegarku, a 1:59:35 wg oficjalnych wyników. Nie jest to idealny czas Mańka, który wykręcił 2:00:00 (!), ale mieści się w normach.
Kilka osób widocznych na tym zdjęciu (pierwszy kilometr) widziałem jeszcze przed metą:)
W domu przeglądam wyniki i... jakie ludzie czasy powykręcali to głowa mała! Tydzień po Barcelonie Ania robi niesamowite 01:36:07 (kobieto, jak?!), królowa złamań Hania mimo konkretnych przeciwności losu 1:43:32, Oli udało się dzięki Mańkowi złamać dwie godziny, w debiutach dobre wyniki osiągnęli też Arek, Paweł oraz spotkany przed startem stary tatrzański znajomy Maciek. O Cypku i jego 1:20 to nawet nie wspominam, to nadczłowiek.
Ale oficjalną i bezapelacyjną mistrzynią świata jest dla mnie Bo, która na wysokości Agrykoli miała nawet swój plakat/billboard/flagę, czy jakby tego nie nazwać. Gazela nabiegała 1:37:42! Coś czuję, że w Poznaniu na ½ IronManie, gdzie będziemy się ścigać, to ja mogę nawet jej pleców nie zobaczyć, bo jeśli chodzi o pływanie to góruje nade mną o dwa Everesty i choćbym przeprowadził się na Inflancką i spał w basenie to jej nie dogonię. Panowie, jeśli któryś jest niezaobrączkowany to migusiem do Rzeszowa się Bo oświadczać!
Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, ale boję się, że za nadmiar odnośników w jednym wpisie wujek wielkie Gie uzna mnie za jakąś farmę linków;)
Nie udało się niestety Emilce, ale miała dziewczyna zły dzień zdrowotnie (ot, tak jak ja na Maratonie Warszawskim – zdarza się każdemu) i kilka minut do 2:00 jej zabrakło. Ale ja głowę daję, że w normalnych okolicznościach łyknęłaby dwójkę i jeszcze przepiła minutą zapasu!
Mój zegarek nie oszukuje! To Ty oszukiwałeś swoją grupę!
OdpowiedzUsuń:)
O mamo, Krasus o mnie pisze! I to jak pisze? Zrobiłam printskrina, aby czasem nie edytował tekstu. Bardzo dziękuję za pochwały;) Bardzo! Aha, i oczywiście ja też kiedyś będę zającem.
OdpowiedzUsuńMoże zazającujemy kiedyś razem! Mnie namówił Maniek, ja namawiam Ciebie:)
UsuńŚwietna robota :) Taki zając na trasie to skarb :) Nie chciałbyś pokicać w Krakowie? ;)
OdpowiedzUsuńDzięki:) Aktualnie to szukam jakiejś połówki by szybko pobiec i nową życiówę trzasnąć, bo mnie wszyscy powyprzedzali;)
UsuńNie rób mi tego, niech się pocieszę choć kilka miesięcy tym jednym dystansem :)
UsuńGratulacje za zającowanie, zachęciłeś mnie żeby też kiedyś spróbować :)
Ja mam ponad 6 min straty teraz do Ciebie, to wcale nie takie oczywiste, że aż o tyle poprawię, choć nie powiem: marzy mi się 1:30... ;)
UsuńDobre z tym Garminem :-) Ale grunt to zaradność!
OdpowiedzUsuńPewnie sporo satysfakcji daje takie zającowanie, fajne doświadczenie.
Ale że też Cię nie wyłapałam w tej gigantycznej grupir 2:00 to bardzo żałuję.
Ty wiesz, że ja naprawdę miałem poważnego stresa? A drugiego jak wróciłem do domu i Garmina nie było na stole! Znalazł się w zakamarku plecaka, paskud jeden...
UsuńA spotkać się jeszcze damy radę, next time na pewno! W ogóle zastanawiam się nad zorganizowaniem jakiegoś większego biegania wspólnego - fajnie byłoby poznać choć kilka osób, które zna się tylko z FB i blogów!
Tak myślałem czemu mi zza pleców na Wisłostradzie nagle Zając na 2:00 wybiega (biegłem z grupą na 2:10) ;) Teraz wszystko jasne. Nie podczepiłem się wtedy, a mogłem, bo ostatecznie zrobiłem 2:05 i teraz troszkę żąłuję :)
OdpowiedzUsuńTrzeba było! Na przyszłość krzycz "Zającu, weźże mnie!" ;)
UsuńŚwietna relacja! Ja i moje bieganie ograniczamy się do myślenia o sobie :)
OdpowiedzUsuń