Pływanie – za długie o 500 metrów, ale jest postęp
Na starcie pływania się nie pcham, przecież pływakiem nie jestem, trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Spokojnie wchodzę do jeziora i zaczynam płynąć. Po 150-200 metrach wchodzę w jako-taki rytm. Staram się pamiętać o technice: długie pociągnięcia, rytmiczna praca nóg, wysoki łokieć i mocne wydmuchy powietrza. Jakoś idzie, choć zalewająca co jakiś czas twarz fala nie ułatwia życia.. Co kilka oddechów podnoszę głowę by sprawdzić, gdzie jest bojka. Za którymś razem kończy się do kopem w twarz, na szczęście niezbyt mocnym. Po pierwszym kółku wybiegam z wody, macham ręką do swoich kibiców i lecę dalej. Rzut oka na zegarek, ponad 24 minuty – masakra jakaś. Ale oglądam się, a za mną też są ludzie, WTF?! Z takim czasem powinienem być pod koniec. No nic, płyniemy dalej.
Przed startem etapu pływackiego / fot. MO-K
Powoli, ale systematycznie wyprzedzam. Tu kogoś, tam kogoś. Doganiam płynącą dość równo dwójkę i mieszczę się między nimi, po chwili synchronicznie wymierzają mi ciosy łokciem i nogą. Bach, bach! Nie dam się, wyprzedzam. Dopływamy do przedostatniej bojki, podnoszę głowę a tam... jeszcze jedna boja, daleko, daleko! Hmmm, ale nikt do niej nie płynie?! Wygląda na to, że się urwała, no to do mety! Trochę przyśpieszam, wyprzedzam parę kolejnych osób i wyłażę z wody. NKŚ wystawia mi przygotowane buty biegowe (sobotni rekonesans wykazał, że z wody do T1 jest daleko i niewygodnie, skorzystanie z butów było dobrym pomysłem, bo dzięki temu bezproblemowo dotarłem do strefy zmian). Ale, mimo tego udogodnienia, droga do T1 nie jest łatwa, bo prowadzi pod górkę, a ja po pływaniu jestem mocno zasapany. W T1 wszystko się wyjaśnia jeśli chodzi o mój fatalny czas. Nie tylko mi Garmin pokazał ponad 2,4 km – narzekają wszyscy. Nie bez problemów pakuję piankę do worka, zmieniam czepek na kask, okulary na rowerowe i człapię po Zuzkę. Pimpuś gotowy do drogi, ruszamy!
PŁYWANIE: 1,9 km (zmierzone 2,44 km (!!) / czas 50:58 / m-ce 168 z 264 (63,6%)
W Poznaniu byłem w 80 proc. uczestników, więc postęp jest spory. Tu płynęło mi się dużo lepiej, złapałem rytm i wyprzedzałem, nawet nogi mi nie przeszkadzały! Wydłużenie trasy mi chyba wręcz pomogło, bo z wytrzymałością nie mam problemów, więc inni tracili, a ja nie.
Rower – a noga nie podaje...Ogień z d...!!! Krzyczę do Pimpusia i Zuzki na starcie etapu rowerowego. Tylko że zamiast ognia to ledwie jakiś płomyczek mi się pojawia. Wiatr dmie kosmicznie, ciężko mi utrzymać prędkość 30 km/h, zresztą nie tylko mi, każdy ma ten sam problem. Masakra. A jeszcze zaeksperymentowałem i jadę z Garminem na ręku i włączonym autoprzewijaniem ekranów. Motam się, bo nic nie widzę i w trakcie jazdy zmieniam ustawienia. Dopiero po nawrotce w Marcelewie łapię baranka i kręcę.
„Na głowie kwietny ma wianek
W ręku zielony badylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek.”
W ręku zielony badylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek.”
Po trudnym początku, łapię rytm i jest lepiej. Może nie tak dobrze jak w Poznaniu, ale trzy kolejne pięciokilometrówki robię ze średnią ok. 33 km/h, przyzwoity poziom. Jak na warunki wietrzne i jakościowe (droga) nie ma co narzekać, w 2:45 chyba uda się zmieścić.
Ale po 20 km okazuje się, że moje możliwości trafiły na ścianę. Jest coraz słabiej, a ósme pięć kilometrów wchodzi w 10:41, z żenującą jak na mnie średnią 28,1 km/h. Trudne warunki dają się we znaki, ale ten problem mają wszyscy. Mi jednak po około godzinie do gry włączają się plecy i jazda w dolnym chwycie sprawia solidny ból. Chcąc uniknąć masakry na biegu, jadę już głównie w górnym chwycie, co dodatkowo utrudnia jazdę przy tym wietrze. W pewnym momencie, wyjeżdżając z lasu pomiędzy pola, dostaję taki boczny podmuch, że prawie mnie przewraca. Aż strach sięgnąć po bidon.
Próbuję się motywować. Po sobotniej kolacji wraz z NKŚ i naszymi gospodarzami (swoją drogą, wiecie, co oni robią? naprawdę fajne pościele dla dzieci w stylu „u babci Marysi”, polecam!:)) szukaliśmy motywacyjnych kawałków. No to lecimy (zwróćcie uwagę na teledyski):
oraz
W drugiej połowie dystansu tylko jedną piątkę robię ze średnią powyżej 32 km/h, niektóre poniżej 30 km/h – tak wolno to nawet na treningach nie jeżdżę:/ Po 75 km kolejna tabletka, a tymczasem wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy (i zawodniczki też, a dokładnie jedna) i frustracja rośnie. Każdą minutę mocniejszego kręcenia zwracam minutą bólu. I tak wek za wek sobie jedziemy.
Jedyne co dodaje mi sił to kibice. Oprócz moich bliskich, wymiata ekipa Garnka Mocy – są niesamowici. Stoją i kilka godzin walą w czerwony garnek drewnianą kulką do ucierania kartofli! Pozdrawiam ich Pimpusiem, odkrzykują radośnie i jadę dalej. Na szczycie podjazdu z kolei ulokowała się grupa z portalu Xtri.pl – oj miejsce sobie wybrali dobre! Podjazd daje w kość, więc ich doping na górze dodaje sił. W miejscowościach na trasie też stoi trochę ludzi, wielu bije brawo i zagrzewa nas do walki. Dzięki wszystkim! W końcu moja rowerowa męczarnia się kończy i docieram do drugiej strefy zmian.
ROWER: 90 km (zmierzone 90,7 km) / czas 2:55:41 / średnie: prędkość 31,0 km/h; kadencja 89/min; tętno 150 bpm / m-ce 124 z 264 (47,0 %)
Bieg – z pierdolnięciem na finiszu
Za bramką w T2 wolontariuszka chce zabrać mi rower, a ja skołowany nie wiem co się dzieje i rzucam: „Jak to? Mój rower!”. Dopiero odpowiedź: „odstawię” mnie uspokaja i ruszam do swojego worka na zmianę butów. Poświęcam kilka sekund na założenie różowych skarpetek, w końcu obiecałem kibicom, że będą mogli łatwo mnie wypatrzeć;) Wsuwam butki (mała łyżka do butów to bardzo dobry patent, polecam!) i ruszam. Moi czekają przy bramie, uśmiecham się, pokazuję kciuk i lecę. Słyszę jak mamuśka stwierdza „wygląda dobrze!”.
Cały czas oko na zegarku: „nie za szybko, nie za szybko, nie za szybko”. Czuję w pęcherzu spory zapas, postanawiam więc już na pierwszym kilometrze zrobić szybki sik-stop, a przy okazji odpocząć kilka sekund. Kawałek dalej ktoś inny też się opróżnia, ale górną stroną. Na pierwszym kilometrze widzę ze trzech takich pechowców.
Ruszam. Drugi kilometr w 4:41, na trzecim chcę przyśpieszyć, ale nic z tego. Żołądek zaczyna jeździć z dołu do góry i z lewa na prawo. Błagam go, by nie szalał, chcę ukończyć zawody bez drugiego postoju. Zwalniam poniżej 4:50, spinam mięśnie brzucha i próbuję biec. Po ok. dwóch kilometrach problemy mijają i nabieram prędkości. Pierwszą piątkę robię w 24:35. Na punkcie odżywczym zjadam mus owocowy i popijam wodą, żołądek wraca do żywych.
Ale że Ty już na mecie, a ja jeszcze jedno kółko?! / fot. AS
Znów wspomagają kibice. Jest niezła pogoda, niedziela, a Myślęcinek to miejsce wypoczynku bydgoszczan. Nic dziwnego, że na większości ścieżek możemy liczyć na doping bardzo wielu ludzi. Biją brawo, częstują wodą (a niektórzy nawet piwem!;)), życzą powodzenia – świetna sprawa. W okolicy stadionu moje tłumy. Co chwilę ktoś znajomy, przybijam piątki, krzyczę do nich, a oni do mnie.
Poinformowałem trochę ludzi o tym, że startuję w triathlonie i zaprosiłem do kibicowania. Ale liczba obecnych przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Na każdym kółku zauważałem kogoś nowego, to było bardzo miłe przeżycie:) W sumie w okolicy stadionu Zawiszy, specjalnie dla mnie, pojawiły się 34 osoby, w tym siedmioro nieletnich! Stawiła się liczna rodzina, kumple z liceum i parę innych osób. Na mecie ze wzruszenia nie wiedziałem do kogo się odezwać i jak głupek kręciłem się w kółko;) Wsparcie otrzymywałem też od kibiców startujących w zawodach Michałów, szczególnie panie S. robiły dużo hałasu, ogromne dzięki, jesteście fantastyczne!
Dlaczego na bieżni stadionu nie biegłem równo jak tory wyznaczają?
Na szczycie wymalowanego przeze mnie stożka zbierał się główny komitet kibicowski,
z każdym kółkiem było ich tam więcej, więc przebiegając przez stadion
nadkładałem parę metrów, by przybić piątkę:)
Na szczycie wymalowanego przeze mnie stożka zbierał się główny komitet kibicowski,
z każdym kółkiem było ich tam więcej, więc przebiegając przez stadion
nadkładałem parę metrów, by przybić piątkę:)
Przez co najmniej jedną trzecią trasy byłem Andrzejem, bo biegłem w towarzystwie dwóch zawodników, z których jeden niemal za uszy go ciągnął rzeczonego Andrzeja, krzycząc co kilka chwil „dajesz Andrzej! nie ociągaj się!”. Ja odbierałem to jak krzyk do mnie i chwilami czekałem na kolejne „napierd… Andrzej!”. Panowie, ogromne dzięki. Raz biegłem kawałek za nimi, raz kawałek przed nimi, często napieraliśmy we trójkę. Od 5. do 18. kilometra biegło mi się bardzo dobrze. W miarę trzymałem tempo (od 4:30 do 4:50 pod wiatr lub pod górkę), a cały czas sił dodawała mi myśl, że już za chwilę dobiegnę w okolice stadionu, gdzie zobaczę swoich ludzi. Jeszcze półtora kilometra, jeszcze kilometr, o już widać stadion! O, panie S., za chwilę klasowa ekipa, Andżelika z Malwiną, a tam rodzinka, bosko jest. O, i mój chrześniak!:) Dla nich chce się biegać! I tak każde z trzech okrążeń – byle dotrzeć do swoich.
Druga i trzecia piątka weszły w 23:07 i 23:09, w średnim tempie 4:37. Trochę gorzej niż oczekiwałem, ale w granicach przyzwoitości. Nadzieję na złamanie 1:36 straciłem już po kilku kilometrach, bo zamiast średniego tempa w okolicy 4:30, robię tak tylko parę najszybszych kilometrów. Ale może uda się zrobić choć półmaratońską życiówkę (1:38:52 – pierwsza połowa maratonu w Barcelonie?
No i udałoby się. By, kurna jego mać. Ale jaki kryzys mnie złapał na 18. kilometrze, to po prostu kosmos. Jest pod wiatr, noga za cholerę nie chce podawać, każdy krok to wielki dramat, a mięśnie ud palą do żywego. Odliczam metry do punktu odżywczego i już nie mogę doczekać się kubka coli. Łapię go w biegu, piję, trochę wylewam na siebie, łapy mi się kleją. I... działa. Zastrzyk cukru stawia mnie na nogi! Do tego ciągnie mnie już meta, rozpędzam się!
Doganiam Andrzeja i jego motywatora, jak nowonarodzony biegnę coraz szybciej. Pół kilometra napieram z nimi, potem zostają z tyłu. Stadion jest coraz bliżej, jeszcze kilometr. Znów dorzucam do pieca, tempo poniżej 4:00/km, wyprzedzam zawodnika o ksywce „Mazda”, też ma głośnych kibiców. Nie planuję ostrego finiszu, nie lecę po żaden wynik, ot chcę dotrzeć do mety. Jeszcze ok. 250 metrów po bieżni stadionu. Wyprzedzam parę osób, które mają do pobiegnięcia jeszcze jedno lub więcej okrążeń, tylko ostatnia prosta. Jeden z zawodników też skręca na metę, ale jest za daleko, bym mógł go dogonić. Biegnę swoim tempem, jednak... jest ono dużo szybsze od jego. Powoli się zbliżam, do mety nie więcej niż 50 metrów. A, raz kozie śmierć, OGIEEEEEEEŃ! Niesiony dopingiem rzucam się do szaleńczego sprintu w walce o (jak się potem okaże) 71. miejsce w The Panasonic Evolta 2013 Triathlon in Poland na dystansie 1/2 Iron Man. Nie zważając na ból i zmęczenie lecę w tempie ok 2:30/km. I na dwa metry przed metą wyprzedzam rywala, wygrywając z nim o sekundę.
Normalnie fotofinisz! / fot. MO-K
Za metą strasznie ciasno, rozpędzony wpadam w ludzi, łapie mnie ktoś z moich kibiców, a mam siłę tylko na to, by osunąć się na ziemię i kilkanaście sekund się nie ruszać. Proszę o wodę i... okazuje się, że nie ma. Na mecie tak trudnych i wyczerpujących zawodów nie ma wody, dla mnie to niewyobrażalne! Na mecie nie ma właściwie nic. Przypomnę tylko, że w Poznaniu były owoce (banany, pomarańcze, arbuzy), lody, woda, izotonik, a nawet darmowe piwo. Jasne, że taki wypas nie musi być wszędzie, ale żeby nie było wody?! Dobrze, że mam swoich ludzi. Ktoś leci 200 metrów do punktu odżywczego i przynosi mi colę i wodę, a po chwili dostaję od
Rozglądam się wśród „swoich”, ale ich obrodziło! Głupieję i nie wiem komu uścisnąć dłoń, kogo wycałować, kręcę się w kółko jak potłuczony, cały czas mówiąc „dzięki, że wpadliście”;)
Końcówka była w takiego trupa, że głowa mała! / fot. Jamer
Tatku, ale czemu oni na mecie dali mi pusty kubek, a nie coś do picia...? / fot. AS
BIEGANIE: 21,1 km (zmierzone 21,2 km) / czas 1:38:55 / średnie: tempo 4:40 min/km; tętno 160 bpm / m-ce 29 z 264 (11,0 %)
Strefy zmian – jest postęp
T1: 00:04:09 / m-ce 84/264 (31,8%)
W stosunku do Poznania (64 proc.) różnica jest kosmiczna. Uszykowanie sobie butów na dobieg z wody było świetnym pomysłem, zdjęcie pianki też poszło mi dość sprawnie. Oczywiście można było urwać jeszcze sporo, ale z wody wyszedłem mocno zasapany i nie chciałem przeszarżować.
T2: 00:01:42 / m-ce 82/264 (31,1%)
Zainwestowałem czas w założenie skarpetek (rower zaliczyłem bez), przynajmniej nie mam żadnych otarć:) 30 proc. stawki mnie w miarę satysfakcjonuje.
Podsumowanie – „już za rok matura...”
Ostateczny wynik 5:31:15 / m-ce 71/264 sklasyfikowanych (26,9%)
Mam mocno mieszane uczucia jeśli chodzi o ocenę tego startu. W stosunku do ½ IM w Poznaniu znacznie lepiej popłynąłem i poprawiłem strefy zmian, zanotowałem też lepszy czas w biegu. Ale lepszy czas wcale nie przełożył się na miejsce, bo tu i tu znalazłem się w 11 proc. stawki. Do półmaratońskiej życiówki zabrakło zaś… 3 sekund. Szkoda, szkoda. No i ten rower. Czas czasem, różne trasy są nieporównywalne, ale średnia prędkość niższa o 3 km/h to bardzo kiepawo. Nawet po tętnie (średnia niższa o 4 bpm) widać, że źle mi się jechało.
Ostateczny czas 5:31:15 nie powala na kolana, jest regres w stosunku do Poznania. Tam zmieściłem się w pierwszej ćwiartce (24,3 proc.) sklasyfikowanych, w Borównie zaś byłem trochę poza nią (26,9 proc.). Dziwny sport ten triathlon, wyniki są kompletnie nieporównywalne ze względu na diametralnie różne warunki i niezbyt dokładne wymierzanie tras.
Zakończyłem swój pierwszy tri-sezon, ale z trzech startów w pełni zadowolony jestem tylko z debiutu w Mrągowie (swoją drogą, to chyba jedna z najlepszych relacji jakie ever napisałem, więc czytajcie jeśli nie czytaliście;)). W Poznaniu nie poszedł mi bieg, a w Borównie rower. No nic, zima to będzie czas ciężkiej pracy.
A sam Triathlon Borówno? Trudno mieć duże pretensje do organizatorów za pływające bojki, bo wiało okropecznie, ale prognozy pogody były znane i może warto było mocniej je umocować? Jakość dróg to też nie ich wina (chwilami myślałem, że Zuzka się rozpłacze, tak trzęsło), ale już brak wody i czegokolwiek innego na mecie to porażka ogromna. Na dodatek za metą był „salon masażu”, do którego wyczekałem pół godziny, a gdy już miałem być masowany, okazało się, że jest to usługa płatna. OK, nie mam żalu za to, że była to płatna zabawa (aczkolwiek zwykle jest darmowa), ale wystarczyłoby tam umieścić plakat „masaż płatny” i wszystko byłoby jasne, nie traciłbym czasu na czekanie (podobnie jak wiele innych osób, które zrezygnowały).
Wielkie brawa należą się za to kibicom i wolontariuszom. W pewnym momencie jeden z wolontariuszy nie zdążył podać mi wody to dogonił mnie po 50 metrach i dostarczył kubek z wodą. Ogromne zaangażowanie młodych ludzi na punktach odżywczych było fantastyczne. Świetnie spisali się też kibice, i to nie tylko ci moi. Wspominałem już o Garnku Mocy, o ekipie Xtri.pl, ale na brawa zasłużyli też mieszkańcy Bydgoszczy i okolic, którzy na trasie dawali zawodnikom dużo otuchy.
Tak wygląda Garnek Mocy w akcji / fot. https://www.facebook.com/GarnekMocy
No i mam trochę dylemat z tym Borównem… Bo obrodziło w tym roku w zawody triathlonowe. Co więcej, dużo jest zawodów świetnie zorganizowanych – by wspomnieć Poznań oraz cykle Garmina i Volvo. A to Borówno to tak organizacyjnie trochę kiepsko – nigdzie niczego nie wiadomo, totalny brak informacji w okolicy biura zawodów/mety, bardzo słabe mapki tras na stronie organizatorów, zupełny brak wizualizacji stref zmian (Volvo było pod tym względem genialne!), że o żenującej wpadce z brakiem czegokolwiek do picia/jedzenia na mecie nie wspomnę.
No ale z drugiej strony czydzieścikurdecztery osoby (że też ja zbiorowego zdjęcia nie zaordynowałem to gupi jestem jak but!) to absolutny rekord liczby moich kibiców i jak mógłbym ich zawieść za rok, no jak? No kurde, co zrobić, do zobaczenia w 2014 r. w Borównie i Bydgoszczy!:)
Tak się zastanawiałem czy problemem był wiatr, a widzę, że dziury i wiatr, skąd ja to znam? ;) Ale pobiec tak po ciężkim rowerze to rewelacja - też bym tak chciał!
OdpowiedzUsuńAle widzisz Mist, wiatr i dziury były dla wszystkich, a ja relatywnie pojechałem dużo gorzej niż w Poznaniu i stąd mój niedosyt..
UsuńDobra ziooom :) , nie ma co, czuję się mega zmotywowany, a w głowie dudni mi jedno słowo: nakurwiaaać :) !
OdpowiedzUsuńPo lekturze tego wpisu nabrałem chęci na startowanie. Szkoda tylko, że forma nadal marna, a dryf tętna zbyt duży. Nie ma co się żyłować. Trenować i szykować łydy na wiosnę. A ty Krasus startuj i podsycaj ten ogień :) ! Dzięki Ci wielkie :) !
A dryf tętna robi coś do formy? Bo ja kurde zawsze mam spory. Może to znaczy, że mam jeszcze dużo do poprawy?? ;D
UsuńDryf tętna określa stopień przygotowania przy danej intensywności. Przed łódzkim maratonem, na dystansie 15km przy tempie 5:00/km dryf tętna u mnie praktycznie nie występował. Na dzień dzisiejszy jest dość duży.
UsuńPoczytaj warszawskiego biegacza, publikuje arcyciekawe wpisy na temat treningu z pulsometrem. O dryfie tętna możesz przeczytać tutaj: http://warszawskibiegacz.pl/?p=603
Dzięki, zwrócę na to uwagę u siebie:)
UsuńKrasus, wiatru i dziur bym nie bagatelizował nawet w odniesieniu do innych zawodników - zwyczajnie może być tak, że w takich warunkach radzisz sobie gorzej niż inni i nie jest to spowodowane mocą samą w sobie. Ja na przykład lepiej radzę sobie z lekkimi przewyższeniami niż z gorszą nawierzchnią, stąd w poznaniu było mi "relatywnie dobrze". No i pytanie, jak u ciebie z nawrotkami? :)
OdpowiedzUsuńNo i jak mantra będę powtarzał - "kup se lemondkę" ;P
To brzmi całkiem rozsądnie - że po prostu wiatr szkodzi mi gorzej niż innym, a jak się to zsumowało z tym, że nie mogłem jechać w dolnym chwycie ze względu na ból, to szkodził mi jeszcze bardziej... Lemondkę kupię, nie chciałem już teraz eksperymentować, ale zimą zamierzam sobie Profile Design używaną znaleźć:)
UsuńNawrotki? Tzn jak mi idą zawrotki takie na szosie? No średnio, bo wolę być ostrożny i bardzo zwalniam i nawet się tam wypinałem, bo nawrotka była o 180 stopni na bardzo wąskiej szosie.
no widzisz - w poznaniu nawracaliśmy w sumie 3 razy z tego co pamiętam - tu chyba miałeś tego więcej. Zakładając, że tracisz na tym w stosunku do przeciętnego zawodnika, to masz różnicę między tymi startami. Jak dodać, że ślisko (deszcz) działa na niektórych paraliżująco, a ty gnałeś tam bez dylematu "czy ja się nie wypier**e?" to okazuje się, że wszystko jednak jest winą warunków :)
UsuńSuper relacja - gratki Krasus!
OdpowiedzUsuńJak dla mnie to masakra z tym wymierzeniem trasy na pływaniu (podobno bojka się urwała?) bo przecież było o 1/4 więcej :-O
I niestety muszę wspomnieć że plan na bieg był jednak nierealistyczny ;) ale ja też tak robię że mierzę siły na zamiary a nie na odwrót :)
Niestety, muszę Ci przyznać rację. Przesadziłem z oczekiwaniami na bieg. Nie wiem, na zakładkach biegałem po 4:30, a tutaj mi nie szło. A na połówce życiówkę zrobię sobie w Kampinosie, o:)
UsuńUmarłam ze śmiechu parę razy czytając Twoją relację Andrzeju ;-) Szacun za walkę z własnymi plecami, wiatrem i za finisz z innej galaktyki (naprawdę biegłeś 2:30 min/km)???? :) Ogólnie wielkie gratulacje, taki triathlon to jest jednak coś przez duże C!!!!!!!
OdpowiedzUsuńWg Garmina te 2:30 biegłem;) Na treningach robiłem 100-metrówki poniżej 2:50, więc myślę, że te kilkadziesiąt metrów w szale walki na mecie mogłem tak pocisnąć. A na zdjęciach widać, jak szybko się do gościa zbliżałem, więc kto wie.
UsuńCzyli, że biegłeś w tempie rekordu świata na 5 km...:)
UsuńSzkoda, że na dystansie ponad 100 razy krótszym niż ten rekord dotyczy;)
UsuńNo ładnie, ostatnio takie tempa widziałam faktycznie tylko na zawodach w Moskwie. To jak się zrelaksujesz już to może jakąś piąteczkę sieknij :)
UsuńWiatr to podły gnój, ale i tak brawo... Andrzej :)
OdpowiedzUsuń