BIEC DALEJ I WYŻEJ, czyli to i tamto o bieganiu, triathlonie, górach i samym sobie

piątek, 17 maja 2013

3… 2… 1… Poszli! „Pierwsza setka spokojnie, bo spuchniesz i nie będziesz miał siły na przyśpieszenie!” słowa biwakowego Tygrysa pulsują mi w głowie. Pilnuję się, by nie polecieć z tłumem. Po 100 metrach oglądam się i… jestem ostatni. O kurka wodna! Po raz pierwszy w życiu biegnę jako ostatni, dziwne uczucie. Zajmuję 17. miejsce na 17 biegnących. Pojawia się ziarnko paniki. Że co ja tu robię i w ogóle. Ale szybko się ogarniam i wmawiam sobie, że ta taktyka ma sens.

Po 200 metrach lekkie przyśpieszenie, przestaję tracić dystans do grupy. Postanawiam trzymać się w miarę blisko reszty jeszcze ze 100 metrów, a potem zacząć wyprzedzać. Na drugiej prostej mijam jedną osobę, po 400 metrach jestem 16. Na łuku łykam kolejnego zawodnika i na okrążenie do mety zajmuję 15. pozycję. Nadal kiepsko, ale do przebiegnięcia jest jeszcze 400 metrów.

Redukuję bieg i wciskam pedał gazu do samej podłogi. Po zewnętrznej na łuku (błąd, to strata sekundy jak nic!) obiegam dwóch zawodników i jestem 13. Biegnę w minimalistycznych Adidasach Climacool Ride, lekkie buty ledwie dotykają podłoża, staram się wydłużać krok. Przed biegiem powtarzałem sobie wszystkie zasady techniki biegu trenowane na biwaku, teraz wszystko idzie w łeb (no ale przynajmniej mam świadomość, że robię źle;)), bo na takim zmęczeniu nie jestem w stanie pilnować ściągniętych łopatek, ładnej pracy rąk i wszystkiego innego.

Na wyjściu na przedostatnią prostę dopinguje ekipa Obozybiegowe.pl. Gdy ich mijam rozbrzmiewa donośne „Krasus, nakur…aaaaaaj!”:) Nie wiem kto to (potem okazało się, że to Marta – dzięki!), ale działa. Czuję ogień i wstępują we mnie nowe siły! Mięśnie spinają się do jeszcze większego wysiłku, choć wydawało się to niemożliwe. Na przedostatniej prostej wyprzedzam dwóch rywali i ląduję na 11. miejscu.

Przedostatnia prosta

Ostatni łuk, wszyscy pędzą już niczym błyskawice. Nie wyprzedzam, by nie nadkładać dystansu – szykuję się do ataku na finiszu. Na wyjściu z ostatniego wirażu armegeddon. Każdy jednocześnie zaczyna przyśpieszać i jeden z zawodników podcina Staszka Walentę, który przez dobre pięć-siedem kroków rozpaczliwie walczy o utrzymanie równowagi. Zbiegam na zewnętrzną by nie dostać rykoszetem, a jego heroiczny bój obserwuję jak w zwolnionym tempie, krok po kroku. Biegnie zbyt szybko by kontrolowanie upaść, jego tułów jest przechylony do przodu i tylko sadząc wielke susy Staszek ratuje się przed wywinięciem efektownego orła. W końcu udaje mu się odzyskać równowagę. Mijam jego i dwóch innych zawodników, to już końcowy sprint! 60 metrów, jeszcze jeden do wyprzedzenia, szybciej, mocniej, dalej! 40 metrów, wyprzedzam!, 20 metrów, meta…

Kompletny bezdech.
Pali mnie w płucach jak nigdy w życiu.
Nie mogę złapać równowagi.
Nie sądziłęm, że na dystansie 1000 metrów można się tak zmęczyć.
A jednak można...!;)

Okazuje się, że w swojej serii zająłem 7. miejsce na 17 zawodników, łącznie byłem 23. na 96, bo w szóstej serii biegli sami wymiatacze. Wynik 3:05,7 jest dobry, ale marzyłem o 2:59. I jak to ze mną zwykle bywa – już szykuję się na drugą edycję Warszaw Track Cup, która odbędzie się 4 czerwca br. Zrobię te 2:59 i koniec!

Taktyka chyba była w sumie niezła, bo w drugiej połowie biegu cały czas wyprzedzałem, ale wydaje mi się, że mogłem mocniej przyśpieszyć już na przedostatniej prostej. Do szóstego zawodnika straciłem 2,2 sek., to całkiem sporo. Ale za to za mną jaki tłok, opłacił się mocny finisz! Z ósmym wygrałem o 0,3 sek., z dziewiątym o 0,7 sek, a z dziesiątym o 0,9 sekundy! Na 11. miejscu na metę wpadł zły do szpiku kości Staszek, który bez wątpienia mógłby zanotować o kilka sekund lepszy wynik gdyby nie (raczej przypadkowe, ale jednak) zdarzenie z ostatniego wirażu.

Warsaw Track Cup to świetna impreza biegowa. Można się ścigać na 1000, 1500 lub 3000 metrów, jest też sztafeta 4x800m. Najlepszy w niej jest jednak wymiar towarzyski. Spotkałem tam prawie całą ekipę z biwaku (podlinkuję raz jeszcze, bo może przypadkiem ktoś nie przeczytał, a było naprawdę FENOMENALNIE) i parę innych osób znanych z internetu lub różnych zawodów biegowych. Stadionowa forma sprawia, że ten kto akurat nie biegnie dopinguje innych i cały czas się coś dzieje.

Jedynym minusem WTC jest wg mnie cena. 20 zł za bieg na 1000 metrów to górna granica akceptacji, ale za uściśnięcie kilku zaprzyjaźnionych dłoni można tyle zapłacić, do zobaczenia na kolejnej edycji!

A przy okazji istotna informacja, od dziś działam już na www.biecdalej.pl (oraz biecdalej.pl), jeśli ktoś gdzieś ma podlinkowane to uprzejmie proszę o podmiankę. Wprawdzie dotychczasowy adres blogspotowy wciąż jest aktualny, ale przecież tak ładniej wygląda:)

7 komentarzy :

  1. PS, niesamowite dla mnie jest, że 1000 metrów, 3 minuty biegu, a wyzwoliło we mnie tyle emocji, że wpis na blogu ma prawie tyle samo co maraton;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja uważam że te krótkie biegi jest bardzo trudno pobiec dobrze, dlatego zaczynam ostrożnie - 3000m ostatio, teraz mam zamiar 1500m a potem 1000m. Chcę byś sklasyfikowany więc przede wszystkim zaliczę wszystkie dystanse a poprawianie się zostawię na czwarte spotkanie. Dawaj Krasus na 1500 w czerwcu, pościgamy się :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opcja ścigania się z Tobą jest kusząca! Ale chęć poprawienia wyniku na tysiaka tak samo. Nie wiem, przemyślę jeszcze;) Kluczowe jest to, że WTC2 jest 2,5 dnia po Biegu Marduły. Muszę się skonsultować z kimś mądrym, jaki dystans pobiec wtedy najlepiej;)

      Usuń
  3. WTC faktycznie kusi, ale daleko trochę (wiem, powtarzam się). Wyniku oczywiście gratuluję! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze możesz spróbować zorganizować takie zawody "blisko";)

      Usuń
  4. Jeszcze raz - gratulacje! Nieźle dałeś czadu na ostatniej prostej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja o takim czasie mogę tylko pomarzyć, tak więc nie narzekaj ;) :P A tak poważnie - gratuluję wyniku i powodzenia w łamaniu życiówki next time :)

    OdpowiedzUsuń